Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pojęcie czasu przestało istnieć dla Lewina; wszystkie świece dopalały się już; Dolly przed chwilą była w gabinecie i namawiała doktora, aby się położył. Lewin siedział, słuchając jak doktor opowiadał o szarlatanie magnetyzerze, i przyglądał się popiołowi doktorskiego papierosa; był chwilowo w okresie odpoczywania i zapomniał o wszystkiem, wyszło mu zupełnie z pamięci, co się dzieje dookoła. Nagle rozległ się krzyk, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie słyszał. Krzyk ten był do tego stopnia strasznym, że Lewin już nie zerwał się, lecz lękając się nawet oddychać, popatrzał z przerażeniem na doktora. Doktor przechylił głowę na bok, zaczął się przysłuchiwać i po chwili uśmiechnął się zachęcająco i z pobłażaniem. Wszystko, co się działo dzisiaj, było niezwykłem i przestało już dziwić Lewina. „Zapewne, tak powinno być“ — pomyślał i nie ruszał się z miejsca. Kto wydał ten krzyk? Wstał z krzesła, pobiegł na palcach do sypialni i, nie zwracając uwagi na Lisawetę Pietrowną i na starą księżnę, stanął na swojem miejscu koło wezgłowia. Krzyk ucichł, lecz coś się zmieniło teraz; co, tego nie widział i nie wiedział, i nie chciał widzieć i wiedzieć; lecz dostrzegł to z twarzy madame; twarz Lisawety Pietrowny była surowa i blada i przybrała dziwny wyraz stanowczości, chociaż szczęki jej drżały z lekka i chociaż na chwilę nawet nie spuszczała oczów z Kiti. Rozgorączkowane, zmęczone oblicze Kiti, z kosmykiem włosów, przylepionym do spoconej twarzy, było zwróconem ku niemu i szukało jego spojrzenia; podniesione ręce szukały jego rąk i uchwyciwszy spoconemi dłońmi zimne dłonie męża, zaczęła tulić je do swej twarzy.
— Nie odchodź, nie odchodź! Ja się nie boję, nie boję! — mówiła prędko. — Mamo, niech mama weźmie kolczyki, zawadzają mi tylko... nie lękaj się o mnie... prędko, prędzej, moja Lisaweto Pietrowno!...
Mówiła szybko, bardzo szybko i chciała się uśmiechnąć, lecz nagle ból wykrzywił twarz jej, i odtrąciła od siebie męża.
— Doprawdy, to straszne! Umrę, umrę! Odejdź odemnie, odejdź! — zaczęła wołać, i znowu dał się słyszeć ten sam niezwykły krzyk.
Lewin schwycił się za głowę i wybiegł z pokoju.
— Nic, nic, wszystko jaknajlepiej! — zawołała za nim Dolly.
Nie zważając na niczyje słowa, Lewin był przekonanym, że teraz przepadło już wszystko; z głową opartą o oddrzwia, stał w sąsiednim pokoju i słyszał czyjś krzyk i pisk, i wiedział, że to krzyczała istota, która niegdyś była jego żoną, jego Kiti; przestał już życzyć sobie dziecka, nienawidził już je teraz, nie pragnął już obecnie nawet, aby ona żyła, pragnął tylko, aby skończyły się te straszne męczarnie.
— Doktorze! Co to takiego? Co to takiego? Boże mój! — zawołał, chwytając za rękę wchodzącego doktora.
— Już koniec — odparł doktor.
Doktór powiedział te wyrazy z taką powagą, iż Lewinowi zdawało się, iż już koniec znaczy — ona umiera.
Wbiegł bez przytomności do sypialni, gdzie najpierwej ujrzał Lisawetę Pietrownę, która wyglądała jeszcze bardziej posępnie i surowo. Twarz Kiti nie istniała! Na tem miejscu, gdzie znajdowała się wprzódy, było coś strasznego. Lewin oparł głowę o poręcz łóżka, czując, że serce mu pęka. Przeraźliwy krzyk nie milknął, a stał się jeszcze straszniejszym i, jakby osiągając możliwy ostateczny kres, umilkł nagle. Lewin nie dawał wiary swemu słuchowi, nie można jednak było wątpić; słychać było tylko ciche krzątanie się, szelest i przyśpieszone oddechy, a jej rwący się, ożywiony i cichy głos, w którym brzmiało szczęście, odezwał się szeptem: „już koniec!“
Lewin podniósł głowę; Kiti, opuściwszy bezsilnie ręce na kołdrę, niezwykle ładna i spokojna, patrzała w milczeniu na niego i chciała a nie mogła uśmiechnąć się.
I nagle z tego strasznego, tajemniczego, niepowszedniego świata, w którym spędził ostatnie dwadzieścia dwie godziny, Lewin uczuł się przeniesionym w poprzednie, codzienne otoczenie, od którego jednak biła teraz taka jasność szczęścia, że nie mógł patrzeć na nie. Naciągnięte struny zerwały się wszystkie; łkanie i łzy radości, których nie przewidywał zupełnie, wezbrały w nim z taką siłą, wstrząsając jego ciałem, że przez czas jakiś nie pozwalały mu odezwać się.
Rzuciwszy się na kolana koło łóżka, trzymał koło ust rękę żony i pokrywał ją pocałunkami, a ręka ta słabym ruchem palców odpowiadała na jego pocałunki. A tymczasem tam, w nogach łóżka, w zręcznych dłoniach Lisawety Pietrowny, tliło się, jak światełko nad świecą, życie ludzkiej istoty, której nigdy dotąd nie było i która również, z równem prawem, z tem samem poczuciem swego istnienia, będzie żyła.
— Żyje! żyje! i chłopiec w dodatku! Niech się państwo nie boją! — usłyszał Lewin głos Lisawety Pietrownej, gładzącej drżącą ręką dziecko po plecach.
— Mamo, czy naprawdę? — zapytał głos Kiti.
Szlochanie księżnej było jedyną odpowiedzią.
I wśród ogólnej ciszy, jako niewątpliwa odpowiedź na pytanie matki, dał się słyszeć zupełnie inny głos, różniący się od wszystkich przyciszonych głosów w pokoju. Był to śmiały, krnąbrny, nie zwracający na nic i na nikogo uwagi, krzyk nowej ludzkiej istoty, która zjawiła się, niewiadomo skąd.
Gdyby przedtem powiedziano Lewinowi, że Kiti umarła, że razem z nią i on umarł, że dziecko ich jest aniołem i że Bóg stoi tutaj przed nimi, nie zadziwiłby się wcale; lecz obecnie, powróciwszy do świata rzeczywistości, musiał wysilać swój umysł, aby pojąć, że ona żyje i że jest zdrową, i że ta krzycząca rozpaczliwie ludzka istota jest jego synem, Kiti żyła, cierpienia minęły... i Lewin był niewypowiedzianie szczęśliwym; widział swe szczęście, sprawiało mu ono niewypowiedzianą rozkosz. A dziecko? Skąd, po co wzięło się ono tutaj?... Do myśli o niem nie mógł się przyzwyczaić w żaden sposób... zdawało mu się ono być zbytecznym nabytkiem, do którego nie mógł się przyzwyczaić przez dłuższy czas.