Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Doktór nie wstawał jeszcze i lokaj oświadczył: „pan położył się późno, nie kazał się budzić, lecz niedługo już wstanie.“ Lokaj czyścił szkiełka od lamp i zdawał się być zajętym niemi nadzwyczaj. To przejęcie się, z jakiem lokaj czyścił szkła i obojętność, z jaką spoglądał na gościa, zadziwiły z początku Lewina, lecz natychmiast, po chwili zastanowienia się, zrozumiał, że nikt nie zna i nie jest obowiązanym znać jego uczuć, że należy więc koniecznie działać spokojnie, z zastanowieniem i energicznie, aby przeniknąć przez ten mur obojętności, jaki go otacza, i osiągnąć swój cel. „Nie śpieszyć się i nie lekceważyć niczego“ — powtarzał sobie, czując, że zapas fizycznych sił i uwagi na to, co należy czynić, powiększa się coraz bardziej.
Dowiedziawszy się, że doktór śpi jeszcze, Lewin ułożył sobie plan, jaki wydał mu się najstosowniejszym. Niech Kuźma jedzie z kartką do drugiego doktora, a on sam pojedzie do apteki po opium; jeżeli zaś, gdy wróci, doktór będzie spał jeszcze, to albo przekupi lokaja, albo przemocą dostanie się do doktora, jeżeli lokaj nie zgodzi się obudzić pana.
W aptece szczupły prowizor, z tą samą obojętnością, z jaką lokaj czyścił szkiełka, rozsypywał w opłatki proszki dla służącej, która na nie czekała i nie chciał wydać opium. Usiłując panować nad sobą i nie spiesząc się, powiedziawszy nazwisko doktora i madame, i objaśniwszy do czego potrzeba opium, Lewin usiłował przekonać aptekarza. Prowizor zapytał się głośno po niemiecku, czy wydać opium? głos jakiś za przepierzeniem polecił wydać, i aptekarz, wyjąwszy flaszeczkę i lejek, nalał powoli lekarstwo z dużej flaszki, nalepił pieczątkę, zawiązał i chciał jeszcze zawijać, chociaż Lewin prosił, aby tego nie czynił. Tu Lewin nie był już w stanie panować nad sobą; wyrwał prędko flaszeczkę z rąk aptekarzowi i wybiegł przez duże szklane drzwi na ulicę. Doktor spał jeszcze, a lokaj, zajęty teraz trzepaniem dywanu, powiedział, iż nie pójdzie go budzić. Wtedy Lewin, nie śpiesząc się, wyjął dziesięciorublówkę i powoli, chociaż nie tracąc czasu, dał mu papierek i objaśnił, że Piotr Dmitrjewicz (Lewinowi, który do niedawna nie znał Piotra Dmitrjewieza, ten ostatni wydawał się obecnie nadzwyczaj ważną osobą) obiecał, że będzie każdej chwili na zawołanie i że napewno nie będzie się gniewał, trzeba więc koniecznie obudzić go natychmiast.
Lokaj dał się przekonać, poszedł na górę i poprosił Lewina, aby zatrzymał się w poczekalni.
Lewin słyszał przez drzwi, jak doktor kaszlał, chodził, mył się i jak rozmawiał z lokajem. Minęło parę minut, Lewinowi zdawało się, że parę godzin; nie mógł już dłużej wytrzymać:
— Piotrze Dmitryczu! Piotrze Dmitryczu! — zaczął go prosić błagalnym głosem. — Na miłość Boską niech mi pan wybaczy, niech mnie pan przyjmie czemprędzej... już przeszło dwie godziny...
— Zaraz... zaraz... — odparł głos doktora i Lewin ze zdumieniem słyszał, że doktor śmieje się.
— Na jedną minutkę!
— Natychmiast.
Przeszło jeszcze dwie minuty, zanim doktor włożył obuwie, i drugie dwie minuty, zanim skończył się ubierać i czesać.
— Piotrze Dmitryczu! — żałośnie zaczął prosić znowu Lewin, lecz doktor wychodził już do niego zupełnie ubrany i uczesany. „Ci ludzie nie mają sumienia“ — pomyślał Lewin — „my nie mamy chwili do stracenia, a oni czeszą się!“
— Dzień dobry! — rzekł doktor, podając mu rękę i zdając się swym spokojem naumyślnie drażnić Lewina. — Niech się pan nie śpieszy... cóż tam słychać?
Lewin, chcąc być o ile możności zwięzłym, zaczął przytaczać wszystkie zbyteczne szczegóły o stanie żony, przerywając nieustannie swe opowiadanie prośbami, aby doktor natychmiast jechał razem z nim.
— Niech się pan uspokoi... przecież pan nie zna się na tem. Wiem, że jestem zupełnie niepotrzebny, ale obiecałem i bezwarunkowo przyjadę, niema jednak potrzeby spieszyć się. Niech pan siada... może pan pozwoli kawy?
Lewin spojrzał na niego, pytając go zdumionemi oczyma, czy nie żartuje sobie z niego, ale doktor ani myślał żartować.
— Wiem, wiem... — rzekł, uśmiechając się — sam przecież mam rodzinę i jestem ojcem; w podobnych chwilach my mężowie jesteśmy najbardziej godni litości; mam pacyentkę, której mąż za każdym razem ucieka do stajni.
— Ale jak się panu zdaje? czy przypuszcza pan, że wszystko odbędzie się pomyślnie?...
— Jak dotąd, wszystko przemawia za tem.
— Więc pan przyjedzie zaraz? — zapytał Lewin, spoglądając z niechęcią na służącą, która przyniosła kawę.
— Za godzinę.
— Za długo, na miłość Boską!...
— Niech mi pan pozwoli tylko napić się kawy.
Doktor zaczął pić kawę; obydwaj zamilkli na czas jakiś.
— A jednak stanowczo biją Turków!... czytał pan wczorajszą depeszę? — zapytał doktor, żując kawałek bułki.
— Doprawdy, nie mogę. już wytrzymać dłużej! — zawołał Lewin, zrywając się z krzesła — więc będzie pan za kwadrans.
— Za pół godziny.
— Słowo honoru? Gdy Lewin powracał do domu, spotkał się w bramie z księżną i razem z nią podszedł ku drzwiom sypialnego pokoju. Księżna miała łzy w oczach i ręce jej drżały; ujrzawszy Lewina, objęła go i rozpłakała się.
— No i cóż, moja kochana Lisaweto Pietrowno? — zapytała, chwytając za rękę madame, która wyszła na ich spotkanie.
— Jak dotąd, zupełnie dobrze — odparła zapytana — niech ją pani namówi, aby się położyła... będzie jej znacznie lżej...
Lewin z chwilą, gdy się obudził i pojął o co idzie, przygotował się na to, aby, nie namyślając się, nic nie przewidując, zataiwszy w sobie wszystkie myśli i uczucia, mężnie, nie rozstrajając żony, lecz przeciwnie uspokajając ją i podtrzymując jej odwagę, przenieść to, co go oczekuje. Nie pozwalając sobie nawet myśleć nad tem co będzie, jak się to skończy, sądząc z tego, co się dowiedział ile to czasu trwa zwykle, Lewin przygotował się w swej wyobraźni na pięciogodzinne cierpienie i oczekiwanie ze ściśnionem sercem, i wydawało mu się to zupełnie możebnem. Gdy jednak powrócił od doktora i znowu ujrzał jej cierpienia, zaczął coraz częściej powtarzać: „Panie, wybacz i dopomóż!“, wzdychać, podnosić głowę do góry; nagle zdjął go strach, że nie da sobie rady, że się rozpłacze lub ucieknie. Było mu nadzwyczaj ciężko, a upłynęła zaledwie godzina.
Po tej pierwszej godzinie przeszła jeszcze jedna, druga, trzecia, i nakoniec ostatnia, piąta, którą naznaczył sobie jako najdłuższy termin swej cierpliwości, mimo to wszystko było po dawnemu, a on wciąż cierpiał, gdyż nic, prócz cierpienia, już mu nie pozostawało; cierpiał, myśląc co chwila, że już doszedł do wszelkich granic cierpliwości i że serce jego lada moment pęknie z boleści.
Lecz mijały jeszcze minuty, godziny i znowu godziny, a cierpienia i przestrach jego wciąż wzrastały i potęgowały się coraz bardziej.
Te wszystkie zwykłe warunki życiowe, bez których nie można sobie nic wyobrazić, nie istniały już więcej dla Lewina; stracił miarę czasu. Czasami minuty, szczególniej te, kiedy ona przywoływała go ku sobie, i kiedy podawała mu swą spoconą dłoń, to ściskając jego rękę, to znów odpychając go z niezwykłą siłą, wydawały mu się godzinami, czasami zaś całe godziny, minutami.
Zdziwił się bardzo, gdy madame poprosiła go, aby zapalił świecę za parawanem, i gdy dowiedział się, że to już piąta godzina; gdyby mu powiedziano, że teraz dziesiąta zrana, byłby również zdziwionym. W jaki sposób spędził ten cały czas, nie wiedział dokładnie, nie miał też pojęcia, co i kiedy miało miejsce. Widział jej rozgorączkowaną, to cierpiącą i niespokojną, to znów uśmiechniętą i spokojną twarz. Widział i księżnę czerwoną, przejętą, z potarganemi puklami siwych włosów, połykającą łzy i zagryzającą wargi; widział i Dolly i doktora, palącego grube papierosy, i Lisawetę Pietrowną z pewnem siebie, stanowczem i uspakajającem spojrzeniem, i starego księcia, przechadzającego się po pokoju z zakłopotaną miną; lecz kiedy wszyscy przychodzili, wychodzili, i co robią, tego nie widział. Raz widział księżnę z doktorem w sypialni, później znów w gabinecie, gdzie znalazł się Bóg wie skąd nakryty stół, chwilami zaś z doktorem rozmawiała Dolly. Potem Lewin pamiętał, że go posyłano na miasto, ale nie pamiętał dokąd i po co, raz kazano mu przenieść stół i kanapę; wziął się gorliwie do przenoszenia, myśląc, że czyni to dla niej, i potem dopiero dowiedział się, iż przygotowywał spanie dla siebie. Później polecono mu, aby poszedł do gabinetu do doktora i zapytał go się o coś. Doktor odpowiedział i zaczął opowiadać o nieporządkach w radzie miejskiej. Potem znowu posyłano go do Szczerbackich, aby z sypialnego pokoju księżnej przywiózł ikon w srebrnej, pozłacanej sukni; tam, razem ze starą pokojową księżnej drapał się na szafkę po ikon i stłukł lampkę, służąca zaś uspakajała go, że żonie nic nie będzie i że nic nie szkodzi, że lampka stłukła się; pamiętał też, że przywiózł ikon i położył pod głowę Kiti, zasuwając go starannie pod poduszkę. Lecz gdzie, kiedy i po co działo się to wszystko, z tego nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział również, dlaczego księżna wzięła go za rękę i prosiła, aby był spokojnym, a Dolly namawiała go, aby posilił się i wyprowadzała z pokoju, a nawet doktor poważnie i ze współczuciem spoglądał na niego i radził mu zażyć kropli. Wiedział tylko i czuł, że to, co się odbywa teraz, podobnem jest do tego, co się działo rok temu w hotelu prowincyonalnego miasta, na łożu umierającego brata, Mikołaja. Lecz tamto było zmartwienie, a to jest radość. Lecz i tamto zmartwienie i ta radość, i jedno i drugie znajdowało się po za obrębem wszystkich zwykłych warunków życia i wydawało się w codziennem, powszedniem życiu, jak gdyby otworami, przez które ukazuje się zdziwionym oczom coś wznioślejszego. I również w niezrozumiały sposób, jak wtedy, na widok tego wzniosłego ulatywała dusza do tych wysokości, do których nie sięgała nigdy przedtem, których nigdy dawniej nie pojmowała i dokąd on rozum nie był w stanie podążyć za nią.
„Panie, wybacz i dopomóż! “ — powtarzał nieustannie, czując, że pomimo trwającej od tak dawna obojętności i niewiary, zwraca się do Boga z równą szczerością i ufnością, z jaką zwracał się, gdy był dzieckiem i młodym chłopcem.
Przez cały ten czas istniały w nim dwa różne nastroje, nie mające z sobą nic wspólnego. Jeden, gdy nie był przy niej, lecz w towarzystwie doktora, palącego wciąż grube papierosy i gaszącego je przyciskaniem do popielniczki, w towarzystwie Dolly, księcia, gdzie rozmawiano o obiedzie, o polityce, o chorobie Maryi Pietrownej, i gdzie Lewin nagle zapomniał na chwilę zupełnie o tem, co się działo; i drugi nastrój, gdy był obecnym przy niej, gdy serce pękało mu z bolu a pęknąć nie mogło, i gdy nieustannie modlił się do Boga. I za każdym razem, gdy z tej minuty zapomnienia wyprowadzał go dolatujący z sypialni krzyk, podpadał pod to samo dziwne złudzenie, jakie ogarnęło go w pierwszej chwili; za każdym razem, gdy usłyszał krzyk, zrywał się z miejsca i biegł, aby przepraszać, lecz po drodze przypominał sobie, że nie jest winien i chciał biedz bronić ją i ratować. Lecz patrząc na nią, znowu przekonywał się, że nie można pomódz jej w niczem, i znowu zdejmował go przestrach, powtarzał więc: „Panie przebacz i dopomóż!“ I im bardziej czas ubiegał, tem silniej występowały obydwa nastroje; chwilami, gdy nie był przy niej, stawał się coraz bardziej spokojnym, zapominając o wszystkiem; chwilami zaś, gdy był przy niej, wzmagały się cierpienia jego i poczucie niemocy, ogarniające go na widok jej męczarni; zrywał się, chciał spieszyć, sam nie wiedział dokąd i biegł do niej.
Czasami, gdy ona przywoływała go ku sobie, zdawało mu się, że to ona wszystkiemu winna, lecz ujrzawszy jej pokorne, uśmiechnięte oczy i usłyszawszy słowa: „męczę się strasznie“, winił Boga; przypomniawszy sobie jednak o Bogu, błagał Go natychmiast, aby mu przebaczył i ulitował się nad nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.