Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część szósta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wasieńka jechał za prędko, tak, że na błota przyjechali zawcześnie, gdyż było jeszcze bardzo gorąco.
Dojechawszy do rozległych błot, głównego celu wycieczki, Lewin pomimowoli zaczął zastanawiać się nad tem, w jaki sposób możnaby najlepiej uwolnić się od Wasieńki i polować bez żadnych przeszkód. Stepan Arkadjewicz życzył sobie widocznie tego samego, i na twarzy jego Lewin widział zakłopotanie, jakie bywa zawsze u prawdziwych myśliwych przed polowaniem, i pewną, wrodzoną mu dobroduszną przebiegłość.
— Jakżeż my pójdziemy? błoto jest doskonałe, widzę nawet, że są i jastrzębie — rzekł Stepan Arkadjewicz, wskazując na dwa duże ptaki, zataczające kręgi w powietrzu — gdzie są jastrzębie tam zapewne musi być i zwierzyna.
— Czy widzicie, panowie — rzekł Lewin poważnie, podciągając buty i zakładając kapsle na panewki — czy widzicie tę kępę? — i wskazał na porośniętą ciemniejszą trawą wysepkę na ogromnej, wilgotnej łące, do połowy skoszonej, rozciągającej się z prawej strony rzeki. — Błoto zaczyna się tutaj, prosto przed nami, w tem miejscu, gdzie jest zieleniej. Stąd idzie ono na prawo, gdzie pasą się konie... tam na kępkach zdarzają się dubelty dookoła tej kępy aż do samej olszyny i młyna. Widzicie tam, w tem miejscu, gdzie jest taka zatoka, jest to najlepsze miejsce... zabiłem tam raz siedmnaście bekasów. Rozejdziemy się z dwoma psami w różne strony i spotkamy się znowu koło młyna.
— Kto pójdzie na prawo, a kto na lewo? — zapytał Stepan Arkadjewicz — na prawo jest szerzej, więc idźcie wy we dwóch, a ja pójdę na lewo... — dodał odniechcenia.
— Dobrze, nastrzelamy więcej niż on, chodźmy więc prędzej! — wołał Wesłowski.
Lewin nie mógł nie zgodzić się, i myśliwi rozeszli się. Zaledwie weszli na błoto, oba psy zaczęły szukać razem. Lewin znał doskonale to szukanie Łaski, ostrożne i niepewne, i spodziewał się całego stadka bekasów.
— Panie Wesłowski, niech pan idzie narówni ze mną! — odezwał się pocichu do towarzysza, idącego za nim; po wypadku w kołpińskiem błocie, Lewina pomimowoli interesował kierunek, w jakim była zwrócona lufa strzelby Wasieńki.
— Nie, nie chcę panu przeszkadzać, niech pan na mnie nie zwraca żadnej uwagi.
Ale Lewin pomimowoli zwracał uwagę i przypominał sobie słowa Kiti, jakie rzekła mu między innemi przy pożegnaniu: „bądźcie tylko uważni i nie zastrzelcie się!“ Psy podchodziły coraz bliżej i bliżej, minęły już jeden drugiego i każdy szedł tropem na swoją rękę. W oczekiwaniu na bekasa nerwy Lewina były naprężone do tego stopnia, że pluskanie, jakie sprawiał obcas wyciągany z moczarów, sprawiało na nim wrażenie krzyku bekasa, chwytał więc ciągle za broń i ściskał kolbę strzelby.
Bęc! bęc! rozległo mu się nad uchem. Wasieńka wystrzelił do stadka kaczek, które unosiło się nad błotem i zanadto blisko naleciało na myśliwych. Lewin nie zdążył jeszcze obejrzeć się, gdy nagle cmoknął jeden bekas, potem drugi, trzeci, i ośm sztuk uniosło się odrazu w powietrzu.
Stepan Arkadjewicz strącił jednego znich w tej samej chwili, gdy ptak zaczynał robić swe zygzaki, i bekas jak kłębek upadł w trzęsawisko. Obłoński wycelował powoli do drugiego, który nie zdążył jeszcze wznieść się do góry i razem z hukiem wystrzału i ten bekas upadł, i widać było jak wyskakiwał ze skoszonej trawy, bijąc o ziemię ocalałem skrzydłem, białem od spodu.
Lewin nie był tak szczęśliwym; do pierwszego bekasa strzelił zawcześnie i chybił; znowu wycelował do niego, gdy ptak począł wznosić się do góry, lecz w tej samej chwili wyleciał mu z pod nóg jeszcze jeden, odwrócił jego uwagę i Lewin znowu nie trafił.
Gdy nabijano strzelby, wyfrunął trzeci bekas i Wesłowski, który zdążył już nabić broń, puścił za nim po wodzie dwa naboje drobnego śrutu. Stepan Arkadjewicz podniósł swe bekasy i błyszczącemi oczyma spojrzał na Lewina.
— No, teraz już rozchodzimy się — rzekł Obłoński i kulejąc zlekka na lewą nogę, poszedł w swoją stronę, trzymając dubeltówkę na pogotowiu i gwiżdżąc na psa. Lewin z Wesłowskim poszli w drugą stronę.
Lewinowi zawsze tak się zdarzało, że po pierwszych nieudałych wystrzałach gorączkował się, gniewał i już przez cały dzień źle strzelał. Ta sama historya powtórzyła się i dzisiaj. Bekasów było bardzo dużo, wylatywały one nieustannie z pod psa, z pod nóg myśliwych, im więcej jednak Lewin strzelał, tem większy wstyd ogarniał go przed Wesłowskim, który strzelał, gdy było i nie było potrzeba, który nic nie zabijał, a pomimo to nic a nic nie martwił się tem. Lewin spieszył się niepotrzebnie, brakło mu cierpliwości, gorączkował się coraz bardziej i bardziej, aż doszedł wreszcie do takiego rozdrażnienia, że, gdy strzelał, nie spodziewał się już prawie trafiać. Łaska zdawała się pojmować stan jego; nie tropiła już tak gorliwie, lecz z wyrzutem i niepewnością oglądała się na myśliwych. Wystrzały następowały jeden za drugim, kłęby dymu otaczały myśliwych, a w dużej siatkowej torbie leżały zaledwie trzy leciutkie, maleńkie bekasy, a i to jednego z nich zabił Wesłowski, a drugi był wspólny. Tymczasem z drugiej strony błota dawały się słyszeć od czasu do czasu wystrzały Stepana Arkadjewicza i wołanie jego: „Krak, Krak, aport!“
Drażniło to jeszcze bardziej Lewina. Bekasy uwijały się wciąż nad błotem, cmokanie ich na ziemi i charkanie w powietrzu nie umilkało na chwilę; bekasy, które podniosły się teraz i które już przedtem unosiły się wciąż w powietrzu, latały nad głowami myśliwych. Zamiast dwóch jastrzębi teraz już całe dziesiątki ich wiły się z piskiem nad błotem.
Przeszedłszy większą cześć błota, Lewin i Wesłowski doszli do miejsca, gdzie rozpoczynały się pasma chłopskich pokosów; połowa tych pasm była już skoszoną.
Chociaż było mało nadziei, aby na nieskoszonej łące można było znaleźć tyle bekasów co na skoszonej, Lewin obiecał jednak Stepanowi Arkadjewiczowi, że się z nim zejdzie, poszedł więc dalej brzegiem łąki wraz ze swym towarzyszem.
— Hej! myśliwi! — zawołał jeden z chłopów, siedzących koło odprzęgniętego wozu — chodźcie z nami południować!... napijemy się wódki!...
Lewin obejrzał się.
— Co tam, chodźcie! — krzyknął wesoło brodaty chłop z czerwoną twarzą, wyszczerzając białe zęby i podnosząc do góry dużą, błyszczącą na słońcu zieloną butelkę.
— Ou est ce qu’ils disent? — zapytał Wesłowski.
— Zapraszają na wódkę, rozdzielali zapewne między sobą łąki... ja napiłbym się z nimi — odparł Lewin przebiegle, spodziewając się, że Wesłowski da się skusić na wódkę i pójdzie do nich.
— Pocóż oni częstują?
— Tak sobie! Doprawdy niech pan idzie do nich... zajmie to pana.
— Allons, c’est curient.
— Niech pan idzie, a potem niech pan przyjdzie do młyna! — zawołał Lewin i obejrzawszy się, przekonał się z przyjemnością, że Wesłowski, garbiąc się i włócząc nogami zmęczonemi, ze strzelbą w ręku, wydostawał się z błota i szedł ku chłopom.
— Chodź i ty! — zawołał chłop na Lewina. — Nie bój się, zakąsisz pierożkiem!...
Lewinowi zachciało się wypić kieliszek wódki i zjeść kawałek chleba; był zmęczonym i czuł, że zaledwie starczy mu sił wydobywać plączące się nogi z trzęsawiska, i przez chwilę wahał się, lecz pies zatrzymał się nagle, zmęczenie znikło natychmiast, i Lewin zbliżył się ostrożnie do psa, wystrzelił i zabił wystawionego bekasa, pies stał ciągle. Pil! Z pod psa zerwał się drugi bekas, Lewin wystrzelił; był to jednak feralny dzień dla niego, gdyż chybił, a gdy poszedł szukać zabitego, nie mógł go już znaleźć! Szukał starannie, lecz Łaska nie chciała wierzyć, że zabił, i gdy kazał jej szukać, to tylko udawała, że szuka, lecz w rzeczy samej nie zadawała sobie fatygi.
Chociaż Wasieńki, któremu Lewin przypisywał swe niepowodzenia, już nie było, polowanie nie udawało się jakoś. Bekasów i tutaj było sporo, lecz Lewin chybiał raz za razem.
Ukośne promienie słońca grzały jeszcze bardzo mocno; ubranie, przesiąknięte do nitki potem, przylepiało się do ciała; lewy but, napełniony wodą, ciężył na nodze; z twarzy zakopconej dymem z prochu kapał kroplisty pot, w ustach było uczucie goryczy, w nosie zapach prochu i rdzy błotnej, w uszach nieustające na chwilę cmokanie bekasów, a lufy strzelby rozgrzane były do tego stopnia, że nie można było dotknąć się ich; serce biło gwałtownie, ręce trzęsły się ze wzruszenia, a zmęczone nogi potykały się i zaplątywały w kępkach i moczarach; Lewin jednak wciąż chodził i strzelał. Nareszcie, jeszcze raz chybiwszy, rzucił na ziemię strzelbę i kapelusz.
„Trzeba koniecznie przyjść do siebie!“ — pomyślał; podniósł dubeltówkę i kapelusz, gwizdnął na Łaskę i wyszedł z błota; dostawszy się na suche miejsce, usiadł, zdjął but, wylał z niego wodę, potem podszedł do błota, napił się rdzawej wody, zwilżył rozgrzane lufy i obmył twarz i ręce. Odpocząwszy trochę, powrócił znowu na to samo miejsce, gdzie usiadł bekas, i postanowił sobie nie gorączkować się; chciał być spokojnym, ale nie mógł; palec jego naciskał kurek, zanim strzelba była wycelowaną na ptaka, jednem słowem szło mu coraz gorzej i gorzej; miał zaledwie pięć sztuk w torbie, gdy dochodził błotami do olszyny, gdzie powinien był zejść się ze Stepanem Arkadjewiczem.
Zanim dojrzał Obłońskiego, ujrzał jego psa. Z pod wystających korzeni olszyny wyskoczył Krak, cały czarny od cuchnącego, błotnistego mułu, i z miną zwycięzcy począł obwąchiwać Łaskę. Za Krakiem, w cieniu olch, ukazała się i wspaniała postać Stepana Arkadjewicza; szedł on ku Lewinowi cały czerwony, spotniały, z rozpiętym kołnierzem od koszuli, kulejąc wciąż na lewą nogę.
— No i cóż? strzelaliście ciągle!... — rzekł uśmiechając się wesoło.
— A ty? — zapytał Lewin — nie było jednak potrzeby pytać się, gdyż widział pełną torbę.
— Tak sobie... — miał jednak czternaście sztuk.
— Wspaniałe błoto! Wesłowski musiał ci jednak przeszkadzać... we dwóch z jednym psem źle jest polować... — zauważył Stepan Arkadjewicz, usiłując złagodzić choć trochę swój tryumf.