Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część szósta/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Gdy Lewin wraz ze Stepanem Arkadjewiczem wszedł do izby chłopa, u którego zatrzymywał się zwykle, zastał tam już Wesłowskiego. Wesłowski siedział na środku izby, i trzymając się obydwoma rękami za ławkę, z której za unurzane w mule buty ściągał go żołnierz, brat gospodyni, śmiał się swym zaraźliwym, wesołym śmiechem.
— Przyszedłem dopiero przed chwilą, Ils aut été charmants. Niech pan sobie wyobrazi, napoili mnie i nakarmili. Co za chleb, to poprostu coś nadzwyczajnego! A wódka... nigdy nie piłem smaczniejszej! I za nic w świecie nie chcieli wziąć pieniędzy, odpowiadali ciągle „Bóg zapłać!“ czy coś w tym rodzaju.
— Po co mieli brać pieniądze? Oni, widzi pan, częstowali pana, przecież nie mają wódki na sprzedaż... — objaśniał żołnierz, ściągnąwszy nakoniec przemokły but razem z wilgotną poczerniałą skarpetką.
Pomimo brudu w izbie zadeptanej butami myśliwych i nogami oblizujących się psów, pomimo zapachu błota i prochu, napełniającego całą izbę, pomimo braku noży i widelców, myśliwi napili się herbaty i zjedli kolacyę z takim apetytem, jaki bywa tylko po polowaniu; poczem umyli się i poszli do stodoły, gdzie furman przygotował już panom posłania na sianie.
Było już ciemno zupełnie, żadnemu jednak z myśliwych nie chciało się spać.
Rozmowa toczyła się przez czas jakiś o broni, o psach, w ogóle o polowaniu, i wszyscy przyjmowali w niej udział. Wasieńka kilkakrotnie wynurzał swój zachwyt nad noclegiem i zapachem świeżego siana, nad wygodnem spaniem na złamanym wozie, nad dobrodusznością chłopów, co go napoili wódką, i nad psami, leżącymi u nóg swych panów.
Obłoński skorzystał z okazyi, aby opowiedzieć o wspaniałem polowaniu u Maltusa, na którem był w ubiegłym roku. Maltus był to znany powszechnie bogacz, który na budowie kolei dorobił się ogromnego majątku. Stepan Arkadjewicz opowiadał o błotach w Twerskiej gubernii, na których Maltus wziął w dzierżawę polowanie, o jego powozach i brekach, i o namiocie, w którym zastawiono nad błotami obfite śniadanie.
— Nie rozumiem cię — rzekł Lewin, siadając na sianie — jak możesz nie mieć wstrętu do tych ludzi? Rozumiem, że śniadanie z lafitem jest bardzo przyjemne, ale czyż te zbytki nie wzbudzają w tobie odrazy? Przecież wszyscy ci ludzie robią pieniądze w taki sposób, że zasługują tylko na wzgardę, nic sobie z niej nie robią, a potem tymi samymi, nieuczciwie zarobionymi pieniądzmi, starają się wkupić do towarzystwa ludzi, pogardzających nimi.
— Ale ma się rozumieć! — odezwał się Wasieńka Wesłowski. — Ma się rozumieć! Obłoński robi to przez bonhomie, a ludzie powiadają: przecież Obłoński bywa...
— Ależ nie... — Lewin słyszał uśmiech w słowach Obłońskiego — ja poprostu nie uważam go za mniej uczciwego niż każdego pierwszego lepszego bogatego kupca lub obywatela... i jedni i drudzy dorabiają się majątku w jednakowy sposób: pracą i sprytem.
— Dobrze, ale jaką pracą? Czyż to jest praca uzyskać koncesyę i potem odsprzedać ją?
— A czy to nie praca? Jest to praca, gdyż gdyby nie było takiego Maltusa lub jemu podobnych, to nie byłoby i kolei żelaznych...
— W każdym razie jednak nie taka praca, jak prostego chłopa lub uczonego...
— Przypuśćmy, jest to jednak praca w tem rozumieniu, że działalność jego przynosi owoce, koleje żelazne... ale ty przecież jesteś zdania, że koleje są niepotrzebne...
— To inna kwestya; gotów jestem uznać, że są bardzo nawet potrzebne; każdy jednak zarobek, zbyt wielki w stosunku do wyłożonej weń pracy, jest nieuczciwym.
— Któż jednak ma określać ten stosunek?
— Zdobycie czegoś drogą nieuczciwą i podstępną — rzekł Lewin, widząc, że nie potrafi przeprowadzić wyraźnej granicy pomiędzy tem, co jest uczciwem a co nieuczciwem.Tak samo ma się rzecz z zakładaniem kantorów bankierskich — mówił dałej — złe polega na dochodzeniu do ogromnych majątków bez pracy i wysiłku, jak to dawniej było przy odkupach[1]; zmieniło tylko wewnętrzną formę. Le roi est mort, vive le roi! Zniesiono odkupy, zjawiły się natomiast koleje, banki i t. p też zarobek bez żadnej pracy.
— Może to wszystko jest i słuszne i dowcipne... Krak, leżeć! — zawołał Stepan Arkadjewicz na kręcącego się po sianie psa. Obłoński wierzył widocznie w to, czego bronił, gdyż mówił zupełnie spokojnie i nie spiesząc się. — Aleś nie przeprowadził linii granicznej między tem, co jest uczciwe a co nieuczciwe. Czyż nazwiesz nieuczciwością z mej strony, że ja dostaję większą pensyę niż mój pomocnik, chociaż on znacznie więcej pracuje?
— Nie wiem.
— A więc ja ci powiem. Ty za swoją pracę przy gospodarstwie masz, przypuśćmy pięć tysięcy rubli, a chłop, u którego zatrzymaliśmy się, chociaż pracuje od rana do nocy, niema więcej jak pięćdziesiąt, co jest również niesprawiedliwem jak i to, że ja biorę większą pensyę, niż mój pomocnik, a Maltus zarabia więcej niż robotnik kolejowy; ja w ogóle zauważyłem, że ogół zawsze zapatruje się niechętnie na tych ludzi, i zdaje mi się, że to poprostu przez zazdrość...
— E nie, pan się myli... — rzekł Wesłowski — nie może być mowy o zazdrości, zawsze jednak musi w tem być jakaś nieczysta sprawa...
— Przepraszam — przerwał Lewin — twierdzisz, że to niesprawiedliwie, że ja mam pięć tysięcy rubli, a chłop tylko pięćdziesiąt, i masz słuszność. Jest to niesprawiedliwość, ja to sam widzę, ale...
— Ale ma się rozumieć... z jakiej racyi my jemy, pijemy, polujemy, a on pracuje nieustannie? — dziwił się Wasieńka Wesłowski, który widocznie po raz pierwszy w życiu zastanawiał się nad podobnemi pytaniami i który wyrażał zupełnie szczerze swe przekonania.
— Widzisz, ale nie oddajesz mu swego majątku — zauważył Stepan Arkadjewicz, jak gdyby chciał wyprowadzić Lewina z cierpliwości.
Stosunki pomiędzy dwoma szwagrami, napozór jaknajlepsze, w ostatnich czasach zdawały się być naprężonymi, jak gdyby z chwilą, gdy pojęli za żony dwie rodzone siostry, powstało między nimi współzawodnictwo, kto lepiej potrafi unormować swe życie, i obecnie ten naprężony stosunek zarysował się w rozmowie, przyjmującej osobisty odcień.
— Nie oddaję, gdyż nikt tego nie wymaga odemnie, a gdybym nawet sam chciał, to po pierwsze, niemam prawa oddać, a po drugie, nie mogę — odparł Lewin.
— Oddaj temu chłopu, a on nie odmówi.
— Dobrze, ale w jaki sposób oddam? Czyż pojadę z nim do miasta i zawrę umowę?...
— Niewiem, jeżeli jednak jesteś przekonanym, że nie masz prawa...
— Nie jestem wcale przekonanym; wiem właśnie, że nie mam prawa oddać, że ciążą na mnie obowiązki i względem ziemi i względem rodziny...
— Pozwól, jeżeli jednak jesteś przeświadczonym, że ta nierówność jest niesprawiedliwością, to czemuż nie postępujesz w odpowiedni sposób?...
— A właśnie, że postępuję, ale nie bezpośrednio, tylko pośrednio, gdyż nie staram się powiększyć różnicy położenia, istniejącej pomiędzy mną a tym chłopem.
— Wybacz mi, ale jest to paradoks...
— W istocie, to tylko sofistyka — potwierdził Wesłowski. — A! nasz gospodarz! — zwrócił się do chłopa, który wszedł do stodoły. — Cóż to, nie spisz jeszcze?
— Jeszcze nie! Myślałem, że panowie śpią już, ale słyszę że rozmawiają, więc wszedłem. Muszę wziąć grabie; czy on nie ugryzie? — zapytał gospodarz, stąpając ostrożnie bosemi nogami.
— A gdzież ty spać będziesz?
— My pojedziemy na noc na wygon z końmi...
— Ach, co za noc! — zawołał Wesłowski, przyglądając się węgłowi izby i wozowi, widocznym przy słabym odblasku zorzy w dużej ramie otwartych wrót. — Słuchajcie tylko... to kobiece głosy śpiewają i doprawdy wcale nieźle! Kto to śpiewa, gospodarzu?
— Dziewki dworskie... zaraz tutaj obok...
— Chodźmy... pójdziemy przejść się! nie zaśniemy chyba! Obłoński, chodź ze mną!
— Żeby to tak można było i leżeć i iść jednocześnie — odparł Obłoński, przeciągając się. — Tak wygodnie położyłem się...
— No, to już sam chyba pójdę — rzekł Wesłowski, zrywając się z siana i kładąc buty. — Do widzenia panowie! Zawołam was, jeżeli będzie wesoło... wy przyjmujecie mnie polowaniem, lecz i ja o was nie zapomnę...
— Nadzwyczaj miły człowiek — zauważył Obłoński, gdy Wasieńka wyszedł i chłop zamknął za nim wrota.
— Nadzwyczaj miły — powtórzył Lewin, myśląc w dalszym ciągu o poprzedniej rozmowie; zdawało mu się, że o ile potrafił, o tyle dobitnie i dokładnie dał poznać swe poglądy i przekonania, a tymczasem oni obydwaj, ludzie wcale nie głupi i szczerzy, powiedzieli jednogłośnie, iż pociesza się sofistyką. Lewin był w kłopocie.
— Tak, tak mój przyjacielu, musisz koniecznie jedno z dwojga: albo uznać, że obecny ustrój społeczeństwa jest sprawiedliwym, i w takim razie bronić swych praw, albo też zgodzić się na to, że korzystamy z niesłusznych przywilejów, a to ostatnie ja właśnie czynię, i korzystam z nich z zadowoleniem.
— Nie... gdyby one były naprawdę niesprawiedliwemi, nie mógłbyś z nich korzystać z zadowoleniem, ja bym przynajmniej nie mógł. Mnie przedewszystkiem zależy na tem, abym był pewien, że ja osobiście nic winien nie jestem.
— A może iść w rzeczy samej? — zapytał Stepan Arkadjewicz, czując się widocznie zmęczonym natężeniem umysłu. — Nie będziemy przecież mogli spać. Doprawdy, chodźmy!
Lewin nie dawał odpowiedzi, gdyż myślał o tem, co powiedział przed chwilą, że postępuje słusznie tylko pośrednio: „czyż tylko pośrednio można być uczciwym?“ — zapytywał siebie samego.
— A jak silnie pachnie świeże siano! — rzekł Stepan Arkadjewicz, podnosząc się. — Nie zasnę za nic w świecie... Wasieńka już tam coś znalazł. Czy słyszysz śmiechy i jego głos? Chodźmy!
— Nie, ja nie pójdę — odparł Lewin.
— Czy z zasady? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz, szukając po ciemku swej czapki.
— Nie z zasady, ale po co?
— A wiesz, że narobisz sobie kłopotu — rzekł Stepan Arkadjewicz, znalazłszy czapkę i podnosząc się z siana.
— A to w jaki sposób?
— Czyż ja nie widzę, jak postawiłeś się w stosunku do żony. Patrzę przecież na to i widzę, że u was kwestya, czy ty pojedziesz, czy też nie pojedziesz na dwa dni na polowanie, należy do najważniejszych. Jest to bardzo ładnie, istna idylla, ale nie wystarczy na całe życie. Mężczyzna musi być niezależnym, ma on swoje męskie sprawy... Mężczyzna musi być przedewszystkiem mężczyzną — dowodził Obłoński, uchylając wrota.
— To jest w jaki sposób? czy ma chodzić starać się o względy dworskich dziewek? — zapytał Lewin.
— Dlaczego niema iść, jeżeli mu się tak podoba? Ça ne tire pas à conséquance. Mojej żonie nic przecież nie ubędzie, a mnie jest z tem wesoło. Przedewszystkiem należy strzedz świętości domowego ogniska... aby nic nie było w domu; wiązać sobie jednak rąk nie można w żaden sposób...
— Może masz słuszność! — zauważył Lewin obojętnie i odwrócił się na drugi bok. — Jutro trzeba będzie wyjść raniutko, ja nie budzę nikogo i wychodzę o świcie.
Messieurs, venez vite! — dał się słyszeć głoś powracającego Wesłowskiego. — Charmante! To ja ją wynalazłem... charmante, wykapana Gretchen, i jużem się z nią zapoznał... doprawdy śliczna! — opowiadał z taką radością, jak gdyby ona specyalnie dla niego była stworzoną taką ładną, a on był wdzięcznym temu, kto ją taką uczynił.
Lewin udawał, że śpi, a Obłoński, włożywszy pantofle i zapaliwszy cygaro, wyszedł ze stodoły, i wkrótce głosy ich zamilkły.
Lewin dość długo nie mógł zasnąć; słyszał jak konie jego żuły siano, jak gospodarz wybierał się ze starszym synem w pole, potem słyszał, jak żołnierz kładł się spać wraz ze swym siostrzeńcem w drugiej połowie stodoły; słyszał, jak chłopiec cieniutkim głosem dzielił się z wujem swemi wrażeniami o psach, które wydawały mu się olbrzymimi i strasznymi; słyszał potem, jak malec wypytywał, kogo będą łapać te psy, i jak żołnierz ochrypłym i sennym głosem odpowiadał mu, że jutro myśliwi pójdą na błota i będą strzelać z fuzyi i jak wkońcu, aby uwolnić się od pytań chłopca, rzekł: „śpij, Waśka, śpij... bo zobaczysz!“ i sam wkrótce zaczął chrapać; wreszcie wszystko ucichło, słychać tylko było rżenie koni i oddychanie pomęczonych psów. — „Czyż tylko pośrednio?“ — zadał sobie Lewin pytanie. — „To i cóż? jam nic nie winien“ — i zaczął myśleć nad jutrzejszym dniem.
„Wyjdę jutro raniutko i będę się starał być spokojnym i panować nad sobą... bekasów jest masa, trafiają się i dubelty. A jak wrócę, zastanę list od Kiti... W istocie, Stiwa może i ma racyę, że nie umiem postępować z nią po męsku i że zniewieściałem... cóż jednak mam robić?... i znowu tylko pośrednio!“
Przez sen usłyszał śmiech i wesołą rozmowę Wesłowskiego i Stepana Arkadjewicza, Na chwilę otworzył oczy, księżyc wszedł już, i w otwartych wrotach, oświeceni jasno promieniami księżyca, stali oni obydwaj i rozmawiali. Stepan Arkadjewicz opowiadał coś o świeżości dziewczyny, porównywując ją do młodego orzeszka, Wesłowski zaś, śmiejąc się swym zaraźliwym śmiechem, powtarzał usłyszane zapewne od chłopa wyrazy: „ty staraj się o swoją!“ — Lewin odezwał się przez sen:
— Panowie, jutro skoro świt! — i zasnął.




  1. Przed wprowadzeniem systemu akcyznego na trunki w Rosyi prawo sprzedaży ich w pewnych miejscowościach rząd wydzierżawiał t. z w. odkupszczykom, którzy robili milionowe majątki. System ten nazywał się systemem „odkupów.“ (Przypisek tłumacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.