Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W pierwszych dniach czerwca zdarzyło się, że niańka i szafarka, Agafia Michajłowna, idąc do piwnicy ze słoikiem dopiero co posolonych grzybów, poślizgnęła się, upadła i zwichnęła rękę. Przyjechał młody, rozmowny ziemski lekarz, niedawno wypuszczony z uniwersytetu, obejrzał rękę, powiedział, że nie jest wcale zwichniętą, został oczarowanym rozmową ze sławnym Iwanem Siergiejewiczem Koznyszewym i chcąc pokazać mu swój światły pogląd na rzeczy, począł opowiadać wszystkie powiatowe plotki, skarżąc się na nieodpowiedni bieg spraw w ziemstwie Siergiej Iwanowicz słuchał go uważnie, dopytywał się o wszystko i rozgadawszy się przed nowym słuchaczem, wypowiedział parę trafnych i głębokich uwag, które młody lekarz z szacunkiem przyjął do wiadomości. Siergiej Iwanowicz był w doskonałem usposobieniu, w jakiem, jak Lewin wiedział, bywał zwykle po każdej ożywionej rozmowie. Gdy doktor odjechał, Siergiejowi Iwanowiczowi zachciało się pojechać z wędką na ryby. Siergiej Iwanowicz lubił siadywać z wędką i zdawał się chlubić tem, że może lubić takie głupie zajęcie.
Konstanty Lewin musiał być przy pługach i na łąkach podjął się więc podwieźć brata w kabryolecie.
Była to pora roku, początek lata, gdy wiadomo już jakie będą urodzaje, gdy poczynają się już czynić przygotowania do przyszłorocznych zasiewów i gdy zbliża się kośba; gdy żyto wykłosiło się już i gdy szaro-zielone faluje za lada podmuchem z nienalanym, lekkim jeszcze kłosem; gdy zielone, póżno siane owsy, z rozrzuconemi po nich kępkami żółtej trawy, wschodzą nierówno; gdy wczesna gryka kwitnie już, tak, że nie widać z pod niej zupełnie ziemi; gdy ugory, udeptane na kamień przez bydło, z pozostawianemi drogami, którym socha nie może dać rady, są już na wpół zorane; gdy zapach wywiezionych już na pola zeschłych kup nawozu łączy się przed wschodem słońca z zapachem miodonośnych traw, i gdy na nizinach, podobne niezmiernemu morzu, stoją w oczekiwaniu kosy zielone łąki, usiane gdzieniegdzie rdzawemi krzakami szczawiu.
Był to czas, gdy w robotach polnych nastaje krótki odpoczynek przed początkiem zbiorów, corocznie powtarzających się i corocznie potrzebujących natężenia wszystkich sił rolnika. Urodzaj był ładny i nastały pogodne, gorące letnie dnie i krótkie noce, podczas których rosa występowała obficie.
Bracia, aby dostać się na łąki, musieli przejeżdżać przez las. Siergiej Iwanowicz zachwycał się nieustannie wspaniałością gęstego liściastego lasu, zwracając uwagę brata to na starą lipę, ciemną z cienistej strony, pstrzącą się żółtemi pączkami, mającemi lada chwila rozwinąć się, to znów na lśniące się szmaragdowe tegoroczne latorośle. Konstanty Lewin nie lubiał mówić i słuchać o pięknie przyrody, gdyż wyrazy zdejmowały urok piękna z tego na co patrzał, przysłuchiwał się więc słowom brata, lecz pomimo woli myślał o czem innem. Gdy wyjechali z lasu, uwagę jego pochłonął widok ugoru na wzgórzu, żółcącego się w niektórych miejscach trawą, w niektórych zaś, zoranego już. Przez pole jechały sznurem wozy, Lewin policzył je i z zadowoleniem przekonał się, iż wywiozą tyle ile potrzeba; ujrzawszy zaś łąki, zaczął myśleć o zbliżającym się zbiorze siana: sianokos wywierał zawsze na niego dziwne, poruszające go do żywego wrażenie. Przyjechawszy na łąkę, Lewin zatrzymał konia.
Ranna rosa nie zeszła jeszcze zupełnie i Siergiej Iwanowicz nie chcąc zamoczyć nóg, poprosił brata, aby dowiózł go w kabryolecie do krzaka wierzbiny, koło którego najlepiej brały okonie. Konstanty wjechał na łąkę, choć żal mu było tratować swą trawę. Wysoka trawa obwijała się łagodnie koło kół i nóg konia, pozostawiając nasiona na sprychach kół i kopytach koni.
Siergiej Iwanowicz usiadł pod krzakiem, zarzucił wędki, a Lewin odprowadził konia, przywiązał go i wszedł na nieporuszane od wiatru ogromne szaro-zielone morze łąki; jedwabista trawa z dojrzewającemi nasionami sięgała mu prawie do pasa. Przeszedłszy łąkę w poprzek, Konstanty wyszedł na drogę i spotkał starego chłopa z podpuchnietem okiem; chłop niósł na plecach ul z rojem pszczół.
— Czyś złapał, Fomiczu? — zapytał.
— Gdzie tam złapałem, Konstanty Dmitriczu! Aby tylko swego udało się dopilnować. Po raz drugi uszedł mi rój... Bogu dzięki, chłopcy dopędzili — na polach pańskich orzą — odprzęgli więc konie i dopędzili.
— No, a jak radzisz Fomiczu: kosić już, czy też jeszcze zaczekać?
— My zawsze czekamy do św. Piotra, a pan zaczyna wcześniej kosić. Jakoś Bóg dał, że trawa ładna. Bydlątka będą miały się dobrze.
— A jak ci się zdaje, jak będzie z pogodą?
— Jak Bóg da, ale chyba będzie pogoda...
Lewin wrócił do brata.
Chociaż Siergiej Iwanowicz nic nie złapał, nie nudził się jednak i był w doskonałym humorze. Konstanty widział, że Siergiej Iwanowicz podniecony rozmową z doktorem, miał chęć pogawędzić, Lewin zaś chciał jaknajprędzej wracać do domu, by wydać polecenie, aby na jutro zebrali się kosiarze, gdyż chciał raz już rozstrzygnąć wątpliwości co do zbioru siana, które nie dawały mu spokoju.
— Pojedziemy już z powrotem? — zapytał Siergieja Iwanowicza?
— Dokąd mamy się spieszyć? posiedźmy trochę. Jak ci jednak obuwie przemokło na tej rosie! Chociaż nic złapać nie mogę, dobrze mi tu. Każde polowanie tem jest dobre, że daje nam sposobność do obcowania z przyrodą. Jak wspaniale wygląda ta stalowa woda! — odparł Siergiej Iwanowicz. — Te brzegi pokryte łąkami — mówił dalej — przypominają mi zawsze zagadkę, nie wiem czy ją znasz, trawa powiada wodzie: a my się poruszamy, poruszamy.
— Nie znam tej zagadki — odparł Lewin niechętnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.