Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— A wiesz, że ja myślałem teraz o tobie — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz — to do niczego niepodobne, co się u was dzieje w powiecie, a co opowiadał mi ten doktor, jakiś wcale nie głupi chłopak. Ja mówiłem ci już i znowu powtarzam, że źle czynisz nie bywając na zebraniach i usuwając się wogóle od udziału w ziemstwie. Ma się rozumieć, że wszystko pójdzie Bóg wie po jakiemu, gdy ludzie uczciwi będą stronili od pracy. Płacimy pieniądze, które idą na pensye, a niema ani szkół, ani felczerów, ani akuszerek, ani aptek, jednem słowem niczego.
— Próbowałem przecież — cicho i niechętnie odparł Lewin — ale nie mogę! na to niema już rady.
— Przyznam ci się, że niewiem dlaczego nie możesz: nie przypuszczam w tobie niechęci, lub nieumiejętności — czyżby więc to było tylko lenistwo?
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie; próbowałem już i widzę, iż nic zrobić nie mogę — odparł Lewin.
Konstanty mało zwracał uwagi na słowa brata: przyglądając się zoranemu polu za rzeką, widział na niem coś czarnego, lecz nie mógł rozróżnić, czy to koń, czy ekonom na koniu.
— Dlaczego nic nie możesz zrobić? Próbowałeś, jesteś zdania, że ci się nie udało i od razu dałeś pokój? dowodzi to tylko braku miłości własnej.
— Miłości własnej — odezwał się Lewin, poruszony do żywego słowami brata — nie pojmuję zgoła. Gdyby mi, gdym był w uniwersytecie, powiedziano, że koledzy moi rozumieją rachunek całkowy, a ja nie rozumiem, to miłość własna byłaby tu na miejscu; lecz w tym wypadku, o który ci idzie, trzeba przedewszystkiem być pewnym, że ma się jakie takie zdolności do zajmowania się temi sprawami, a przedewszystkiem należy być przekonanym, że wszystkie te sprawy są nadzwyczaj ważne.
— Więc one, twojem zdaniem, nie są ważne? — zapytał Siergiej Iwanowicz, poruszony do żywego, że brat uznaje za nieważne to, co go zajmowało żywo, a szczególniej tem, że Konstanty widocznie nie słuchał go uważnie.
— Mnie te sprawy nie wydają się ważnemi, a zresztą nie przejmuję się niemi, na to już nic nie poradzę! — odpowiedział Lewin, przekonawszy się, że przez pole jedzie ekonom. Ekonom polecił już zapewne ludziom zejść z orki, gdyż parobcy składali pługi. „Czyżby już skończyli?“ — pomyślał Lewin.
— Posłuchaj jednak — rzekł starszy brat, marszcząc swe ładne, rozumne oblicze — wszystko ma swoje granice. Bardzo to jest ładnie być dziwakiem i uczonym człowiekiem i nie lubić kłamstwa, wiem o tem wszystkiem, ale to, co ty mówisz, albo jest bezsensownem, albo też złem. Jakże może ci nie chodzić o to, że ten lud, który ty lubisz, jak zapewniasz...
„Nigdy nie zapewniałem“ — pomyślał Konstanty Lewin.
— ... Umiera wskutek braku pomocy? Nieokrzesane baby morzą dzieci, a naród grzęźnie w ciemnocie i pozostaje we władzy każdego pisarza, a ty masz dany sobie w ręce środek, aby zaradzić temu i nic nie zaradzasz, twierdząc, iż zdaniem twem rzeczy te nie są ważne.
I Siergiej Iwanowicz postawił bratu dylemat: albo jesteś do tego stopnia nierozwiniętym, że nie możesz pojąć nawet, co możesz zrobić, lub też chodzi ci o twój spokój, zarozumiałość i nie wiem już o co, i dlatego niechcesz tego robić.
Konstanty Lewin pojął, że musi albo uledz, albo przyznać się, że zapatruje się obojętnie na sprawy społeczne, uraziło go to i zmartwiło.
— I jedno i drugie — rzekł stanowczo — nie widzę, żeby można było...
— Jakto? czyż nie można, używając odpowiednio pieniędzy, zapewnić pomoc lekarską?
— Mnie się zdaje, że nie można. Na cztery tysiące wiorst kwadratowych naszego powiatu, z naszemi bezdrożami, zawiejami, z naszą porą prac w polu, nie widzę możności zapewnienia wszystkim pomocy lekarskiej; a zresztą ja wogóle nie wierzę w medycynę.
— Wybacz mi, ale niemasz racyi... Ja wskażę ci w tej chwili tysiące przykładów... No, a szkoły?
— Po co szkoły?
— Co ty też mówisz? Czyż może zachodzić jakabądż wątpliwość co do pożytku oświaty? Jeśli ona jest konieczną dla ciebie, jest również konieczną dla wszystkich!
Konstanty Lewin ujrzał się moralnie przypartym do muru i dlatego też uniósł się i pomimo woli wyjawił główną przyczynę, dla której zapatruje się obojętnie na sprawy ogólne.
— Zapewne, że to wszystko jest bardzo ładne, lecz po co ja mam troszczyć się o zakładanie punktów leczniczych, w których nigdy nie będę się leczył, i szkół, do których nie będę posyłał mych dzieci, a dokąd i chłopi nie chcą posyłać swoich; zresztą ja nie wierzę w to, aby trzeba było je tam posyłać.
Tego rodzaju poglądy Lewina zadziwiły Siergieja Iwanowicza, który nie spodziewał się ich zgoła, natychmiast jednak utworzył nowy plan ataku: pomilczał czas jakiś, wyjął jedną z wędek, zarzucił ją znowu i zwrócił się z uśmiechem do brata.
— Wybacz mi... ale po pierwsze punkt lekarski bywa potrzebnym: oto myśmy dzisiaj posyłali po ziemskiego lekarza dla Agafii Michajłownej.
— Tak, ale zdaje mi się, że ręka pozostanie krzywą.
— To jeszcze pytanie...
— Chłop-robotnik, który umie czytać i pisać, jest przecież pożyteczniejszym i odpowiedniejszym dla ciebie.
— Co to, to nie — zaprzeczył stanowczo Konstanty Lewin — robotnik czytelny i piśmienny jest daleko gorszym. I dróg postawić nie można, a mosty jak postawią, tak zaraz ukradną.
— A zresztą — rzekł, marszcząc się Siergiej Iwanowicz, gdyż nielubiał, aby mu przeczono, a jeszcze bardziej, aby rozmowa nieustannie przeskakiwała z jednego przedmiotu na drugi i aby przytaczane dowody były bez żadnego związku, co utrudniało mu zrozumienie ich i odpowiedź na nie — a zresztą nie o to mi idzie; powiedz mi tylko, czy uznajesz, że oświata jest dobrodziejstwem dla ludu?
— Uznaję — odparł Lewin machinalnie — i w tej chwili spostrzegł, że powiedział nie to co myśli: wiedział, że z chwilą, gdy uzna, że oświata jest dobrodziejstwem, Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu, że to wszystko, co on, Konstanty, mówił przedtem, jest pozbawione sensu. W jaki sposób Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu tego, Konstanty nie wiedział, lecz wiedział, że dowiedzie na podstawie logiki i oczekiwał na to dowodzenie.
Dowodzenie było daleko prostszem, niż Konstanty spodziewał się.
— Jeśli uważasz oświatę za dobrodziejstwo — rzekł Siergiej Iwanowicz — to jako człowiek uczciwy nie możesz nie lubieć tej sprawy i nie mieć dla niej współczucia, i z tego powodu właśnie nie możesz nie pracować dla niej.
— Ależ ja jeszcze nie uznaję tej sprawy za dobrą, ani za możebną...
— Tego nie możesz wiedzieć, nie starając się czynić wysiłków.
— Przypuśćmy — rzekł Lewin, choć wcale nie przypuszczał tego — przypuśćmy, że tak jest w istocie, lecz ja w każdym razie nie widzę racyi, dla którejbym musiał troszczyć się o to.
— To jest w jaki spogób?
— Nie, gdyśmy już raz zaczęli rozmawiać, to objaśnij mi to z filozoficznego punktu zapatrywania się — rzekł Lewin.
— Nie rozumiem na co filozofia — rzekł Siergiej Iwanowicz takim tonem, że jak zdawało się Lewinowi, starszy brat nie uznaje, aby on, Lewin, miał prawo rozprawiać o filozofii; to przypuszczenie rozdrażniło Lewina.
— Oto na co! — zaczął mówić, unosząc się — zdaje mi się, że motorem wszystkich naszych działań, jest w każdym razie nasza osobista pomyślność. Obecnie ja jako szlachcic nie widzę w instytucyach ziemskich nic takiego, coby współdziałało mej pomyślności. Drogi nie poprawiły się i nie mogą w żaden sposób poprawić się, a konie moje wciąż muszą wozić mnie po złych. Doktora i punktu lekarskiego nie potrzebuję. Sędzia pokoju jest mi niepotrzebnym, nigdy nie zwracam się do niego, i nigdy nie zwrócę się. Szkół nietylko, że nie potrzebuję, lecz, jak ci to już mówiłem, szkodzą mi one tylko. Zapatruję się na instytucye ziemskie, jako na obowiązek płacenia ośmnastu kopiejek z dziesięciny, jeżdżenia do miasta, nocowania z pluskwami i słuchania najrozmaitszych głupstw i banialuk, osobistego zaś pożytku nie widzę w nich zupełnie.
— Pozwól — przerwał z uśmiechem Siergiej Iwanowicz — osobisty pożytek nie zachęcał nas wcale do pracy nad oswobodzeniem włościan, a jednak pracowaliśmy.
— Nie! — przerwał mu Konstanty unosząc się coraz bardziej — oswobodzenie włościan, to rzecz inna: mieliśmy w tem osobisty interes, gdyż chcieliśmy zrzucić z siebie to jarzmo, które uciskało nas wszystkich uczciwych ludzi. Lecz być członkiem ziemstwa, rozprawiać o tem, jak przeprowadzić rury w mieście, w którem nie mieszkam wcale, być sędzią przysięgłym i sądząc chłopa, który ukradł szynkę, przysłuchiwać się przez sześć godzin wszystkiemu, co plotą adwokaci i prokuratorzy, i jak prezydujący zapytuje mego starego głupowatego Aleszkę: „czy pan, panie podsądny, uznaje fakt ukradzenia szynki?“ — „Aś?“
Konstanty odbiegł już od przedmiotu i zaczął przedrzeźniać prezydującego i głupowatego Aleszkę, gdyż zdawało mu się, że to wszystko należy do rzeczy.
Lecz Siergiej Iwanowicz wzruszył ramionami i zapytał:
— Więc co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że te prawa, które mnie... które bronią mych interesów, bronić z całych sił będę zawsze: gdy robiono u nas u studentów rewizye i gdy żandarmi czytywali nasze listy, gotów byłem wszystkiemi siłami bronić swych praw, jakie posiadam jako człowiek wykształcony i swobodny. Rozumiem powszechną służbę wojskową, która dotyczy mych dzieci i braci, i mnie samego, gotów jestem rozważać to, co mnie obchodzi, lecz rozmyślać nad tem, co zrobić z czterdziestoma tysiącami ziemskich pieniędzy lub sądzić Aleszkę głupowatego, ja nie mogę, gdyż nie rozumiem tego.
Konstanty Lewin mówił tak, jak gdyby tama jego wymowy została przerwaną. Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się.
— A jutro możesz stawać przed sądem: czyżby ci było przyjemniej stawać przed dawną izbą kryminalną?
— Nie będę stawał przed sądem, gdyż nikogo nie zarżnąłem, ani nie potrzebuję zarzynać. W każdym razie — mówił dalej Konstanty, znów przeskakując na temat nie mający żadnego związku z poprzedniemi jego słowami — nasze ziemskie instytucye podobne są do brzózek powtykanych w ziemię, jak to bywa na Zielone Święta; brzózki te mają udawać las, który w Europie sam wyrósł, nie mogę więc z przejęciem się podlewać tych brzózek i wierzyć w nie.
Siergiej Iwanowicz wzruszył tylko ramionami, chcąc tym gestem wyrazić swe zdumienie, skąd w ich rozmowie wzięły się te brzózki, chociaż doskonale rozumiał, co Konstanty, mówiąc o nich, ma na myśli.
— Zaczekaj: w ten sposób nie można dowodzić — zauważył.
Lecz Konstantemu Lewinowi chciało się koniecznie usprawiedliwić z tej wady, o której wiedział, że ją posiada: z obojętności na sprawy publiczne, mówił więc dalej:
— Zdaje mi się, że żadna działalność nie może być owocną, jeśli niema za podstawę osobistego interesu. Jest to prawda ogólna, filozoficzna — rzekł Lewin, dobitnie wymawiając wyraz filozoficzna i zdając się chcieć pokazać bratu, że i on, na równi ze wszystkimi, ma prawo mówić o filozofii.
Siergiej Iwanowicz raz jeszcze uśmiechnął się: „I on ma również jakąś swoją filozofię, której każe służyć sobie“ — pomyślał.
— No, już daj spokój filozofii. Od wieków już główne zadanie filozofii polega na tem, aby odkryć ten konieczny związek, jaki istnieje pomiędzy osobistemi naszemi potrzebami a społecznemi; lecz i to również nie należy do rzeczy, mówię o tem tylko dlatego, że muszę sprostować twe porównanie. Brzózki nie są powtykane, lecz jedne zostały posadzone, drugie posiane i trzeba się z niemi obchodzić ostrożniej. Te tylko narody mają przyszłość przed sobą, te tylko narody można uznawać historycznymi, które mają poczucie tego, co jest ważnem i pożytecznem w ich instytucyach, i które cenią je.
I Siergiej Iwanowicz przeniósł spór na grunt filozoficzno-historyczny, zupełnie niedostępny dla Konstantego Lewina i dowiódł bratu, że poglądy jego są bezpodstawne.
— Co się zaś tyczy tego, co ci się nie podoba, to wybacz mi, lecz jest to tylko nasze rosyjskie lenistwo i wielkopańskość i jestem głęboko przekonany, że jest to u ciebie tylko chwilowym błędem i że wkrótce minie.
Konstanty milczał: wiedział, że jest pobitym, lecz czuł zarazem, że tego, co chciał powiedzieć Siergiej Iwanowicz nie zrozumiał dokładnie, nie wiedział tylko dlaczego Siergiej Iwanowicz nie rozumie słów jego: czy dlatego, że on, Lewin, nie umie jasno wypowiedzieć tego, co chce powiedzieć, czy dlatego, że brat nie chce, czy też, że nie może go zrozumieć. Lecz Konstanty nie zagłębiał się w tych myślach i nie odpowiadając bratu, zamyślił się zupełnie o czem innem, o swych sprawach osobistych.
Siergiej Iwanowicz zwinął ostatnią wędkę, odwiązał konia, poczem bracia powrócili do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.