Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następująca osobista sprawa zajmowała Lewina podczas rozmowy z bratem: przyjechawszy raz w zeszłym roku na łąkę i rozgniewawszy się na ekonoma, Lewin zastosował zwykły swój środek na uspokojenie się, wziął kosę od chłopa i zaczął kosić.
Praca ta podobała mu się do tego stopnia, że parę razy próbował kosić, skosił całą łączkę przed domem i w tym roku, na wiosnę jeszcze, ułożył sobie projekt, że będzie po całych dniach kosił z chłopami. Gdy brat przyjechał, Lewin począł się wahać: kosić, czy nie kosić? Nie chciał brata zostawiać samego po całych dniach, prócz tego obawiał się, aby Siergiej Iwanowicz nie wyśmiewał jego zachcianek. Lecz przeszedłszy się po łące i przypomniawszy swe zeszłoroczne wrażenia, Lewin zdecydował się już prawie wziąć osobisty udział w sianożęciu; obecnie zaś, po dość drażliwej rozmowie z bratem, przypomniał sobie znów o swym zamiarze. „Potrzeba mi koniecznie fizycznego ruchu, gdyż charakter mój psuje się stanowczo“ — pomyślał i postanowił kosić, chociaż wiedział, że na razie będzie go krępowała obecność brata i robotników.
Nad wieczorem Konstanty Lewin poszedł do kancelaryi, wydał polecenie co do robót i kazał posłać na wieś po kosiarzy, aby zeszli się nazajutrz rano na Kalinowej łące, największej i najlepszej.
— A moją kosę proszę zanieść do Tita i powiedzieć mu, aby naostrzył ją na jutro: być może, że i ja też będę kosił — rzekł, chcąc ukryć swe zakłopotanie.
Ekonom uśmiechnął się i odparł:
— Słucham pana.
Przy herbacie Lewin powiedział o tem i bratu.
— Zdaje się, że pogoda ustaliła się — rzekł — jutro też zaczynam kosić.
— Bardzo lubię sianokos — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Ja nadzwyczaj lubię: sam kosiłem parę razy z chłopami i jutro mam zamiar kosić przez cały dzień.
Siergiej Iwanowicz podniósł głowę i z ciekawością popatrzał na brata.
— Jak to? tak na równi z chłopami przez cały dzień?
— A tak, jest to nadzwyczaj przyjemnie — odparł Konstanty Lewin.
— W istocie, jest to bardzo dobry wysiłek fizyczny, niewiem tylko, czy będziesz w stanie wytrzymać go — rzekł Siergiej Iwanowicz bez żadnej ironii.
— Próbowałem już; z początku ciężko, potem człowiek przyzwyczaja się. Zdaje mi się, że podołam...
— Dobrze! Ale powiedz mi, jak chłopi zapatrują się na to? Muszą śmiać się zapewne z dziwactw dziedzica?
— Nie, nie zdaje mi się, lecz to jest taka wesoła i zarazem trudna praca, że niema czasu na myślenie o tem.
— Ale jakżeż ty będziesz jadł objad razem z nimi? Nie wypada przecież posyłać ci tam lafitu i pieczonej indyczki?
— Ma się rozumieć; podczas odpoczynku kosiarzy przyjadę do domu.
Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wstał wcześniej niż zwykle, lecz wydawanie poleceń gospodarskich zabrało mu sporo czasu i gdy przyjechał na łąkę, kosiarze zaczynali już drugi pokos.
Będąc jeszcze na górze, Lewin ujrzał cienistą, skoszoną już część łąki, na której szarzała ścięta trawa i czerniły się kaftany żeńców, pokładzione w tych miejscach, gdzie ludzie rozpoczęli pierwszy pokos.
Zbliżając się coraz bardziej, Lewin spostrzegł kosiarzy idących długim sznurem i machających kosami, poubieranych w kaftany lub w koszule tylko i narachował czterdziestu dwóch ludzi.
Kosiarze szli powoli po nierównem miejscu łąki, gdzie niegdyś znajdował się staw. Lewin rozpoznał niektórych ze swych parobków. Był tam stary Jermił w bardzo długiej, białej koszuli, który zgiął się zupełnie machając kosą; był młody, mały stangret Lewina, Waśka; był również i Tit, który uczył Lewina kosić, niewielkiego wzrostu chudy chłop. Ten szedł nieustannie naprzód nie zginając się i, zdając się igrać kosą, kosił swój szeroki rząd.
Lewin zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i podszedł do Tita; Tit wydostał z krzaka drugą kosę i podał mu ją.
— Naostrzona, panie; goli, sama kosi — rzekł Tit, zdejmując czapkę i podając Lewinowi kosę.
Lewin wziął kosę i począł próbować ją w ręku. Spoceni i weseli kosiarze, którzy skończyli już swe rzędy, wychodzili po kolei na drogę i uśmiechając się, witali dziedzica. Wszyscy oni przypatrywali się Konstantemu, lecz żaden nic nie mówił, dopiero wysoki starzec z pomarszczoną, pozbawioną zarostu twarzą, w kurtce z owczej skóry, zwrócił się ku niemu.
— Wziąłeś się, panie, z nami do roboty, nie pozostawaj więc za nami w tyle — odezwał się i Lewin usłyszał śmiech, który kosiarze starali się ukryć.
— Postaram się nie pozostawać — odparł Lewin, stając za Titem i wyczekując na chwilę, kiedy będzie mógł rozpocząć kosić.
— Pamiętaj panie! — powtórzył stary chłop.
Tit zrobił mu miejsce i Lewin poszedł za nim. Trawa była niska, przydrożna i Lewin, który dawno już nie kosił, i który czuł się zmieszanym zwróconemi na siebie spojrzeniami, kosił w pierwszych chwilach — źle, chociaż silnie machał.
Po za nim dały się słyszyć głosy:
— Źle osadzona, rączka za wysoka, zginać mu się niedobrze — odezwał się jeden z kosiarzy.
— Trzeba piętą nalegać więcej — rzekł drugi.
— Nic mu nie będzie, przyzwyczai się — mówił starzec — bierzesz panie zanadto szeroki rząd, zmęczysz się... Gospodarz, wiadomo, że dla siebie się stara!... Nie tak jak z przymusu!... za to nas kiedyś po karkach bijano!...
Trawa stała się miększą i Lewin przysłuchując się słowom kosiarzy, lecz nie odpowiadając na nie i starając się kosić o ile można najlepiej, szedł za Titem. Przeszli w ten sposób ze sto kroków. Tit szedł wciąż, nie zatrzymując się i nie okazując najmniejszego zmęczenia, lecz Lewin zmęczył się do tego stopnia, iż lękał się, że nie wytrzyma, gdyż czuł, że resztą sił macha kosą i chciał już prosić Tita, aby ten zatrzymał się. Lecz Tit sam stanął, schylił się, wziął garść trawy, obtarł kosę i zaczął ją ostrzyć. Lewin wyprostował kości i odetchnąwszy głęboko, obejrzał się. Idący za nim chłop również zmęczył się widocznie, gdyż, nie dochodząc do Lewina, zatrzymał się i zaczął ostrzyć. Tit naostrzył swoją kosę i kosę Lewina i znów obaj poszli dalej.
I znów było to samo. Tit szedł nieustannie naprzód, machając kosą, nie zatrzymywał się i nie czuł zmęczenia. Lewin szedł za nim, starając się nie pozostawać w tyle i coraz ciężej i ciężej było mu kosić; za każdym razem, gdy Lewin czuł, że zbliża się chwila, w której zabraknie mu sił, Tit zatrzymywał się i ostrzył kosę.
W ten sposób przeszli pierwszy, długi pokos, który wydawał się Lewinowi szczególniej trudnym, lecz za to, gdy pokos skończył się i Tit, zarzuciwszy kosę na plecy, walnym krokiem wracał tem samem pasmem łąki, który kosił przed chwilą i na którym widać było ślady jego obcasów, Lewin również poszedł za nim i pomimo, że pot kroplami sączył się mu po twarzy i kapał z nosa, a plecy były wilgotne, jak gdyby zmoczone w wodzie, Lewinowi było nadzwyczaj przyjemnie. Szczególniej zaś cieszyło go, że wiedział, iż wytrzyma.
Radość jego zmniejszyła się jednak, gdy zobaczył, że pokos jego nie był równym i dokładnie zkoszonym. „Będę mniej machał ręką, a więcej całem ciałem“ — myślał, porównywując swój pokos rozrzucony i nierówno leżący z pokosem Tita, prostym i jak gdyby wyciągniętym pod sznur.
Lewin zauważył, że Tit szedł prędzej niż zwykle, chcąc widocznie wypróbować pana, a zresztą pokos wypadł dość długi. Następne rzędy były krótsze i łatwiejsze, pomimo to Lewin musiał natężać wszystkie siły, aby nie pozostawać w tyle za kosiarzami.
Lewin o niczem nie myślał, niczego nie pragnął, tylko życzył sobie iść równo z chłopami i o ile możności najlepiej kosić: słyszał tylko szczęk kos i widział przed sobą oddalającą się wysoką postać Tita, wygięty półokrąg skoszonej już łąki, wolno i falisto pochylające się trawy i kwiatki koło ostrza swej kosy, a przed sobą koniec pokosu, gdzie nastąpi odpoczynek.
Lewin uczuł nagle w ciągu pracy przyjemne wrażenie chłodu na spoconych plecach, lecz nie zdawał sobie sprawy co to i skąd się wzięło; ostrząc kosę, spojrzał na niebo.
Nadeszła niska, ciężka chmura i zaczął padać gęsty kroplisty deszcz. Niektórzy robotnicy poszli po kaftany i ubierali się w nie, drudzy zaś, również jak i Lewin, nadstawiali plecy pod ochładzające krople ulewy.
Kosiarze przeszli jeszcze parę rzędów, dłuższych i krótszych, łatwiejszych i trudniejszych. Lewin stracił zupełnie miarę czasu i nie wiedział, czy jest jeszcze wcześnie, czy już późno. W pracy jego zachodziła obecnie zmiana, która mu sprawiała ogromną przyjemność.
Podczas pracy przychodziły na niego chwile, gdy zapominał o tem, co robi, stawało mu się lżej i wtedy rząd jego wychodził prawie tak samo równym, jak i rząd Tita; lecz gdy tylko przypominał sobie o tem, co robi i zaczynał starać się robić lepiej, w tej chwili doznawał całego ciężaru pracy i rząd wychodził nierównym.
Przeszedłszy jeszcze jeden rząd, Lewin chciał znowu wracać, lecz Tit zatrzymał się i podszedłszy do starego kosiarza, powiedział mu po cichu parę słów, poczem obydwaj popatrzali na słońce. „O czem oni rozmawiają i czemu nie zaczynają nowego rzędu?“ — pomyślał Lewin, nie domyślając się, że chłopi kosili bez odpoczynku przynajmniej ze cztery godziny i że czas im na śniadanie.
— Weźmiemy się teraz do śniadania, panie — rzekł stary chłop.
— A czy już czas? więc bierzmy się...
Lewin oddał kosę Titowi i razem z kosiarzami, którzy poszli ku kaftanom po chleb, przez obryzganą od deszczu trawę, leżącą pokosami na obszernej skoszonej przestrzeni, podszedł do konia. Teraz dopiero spostrzegł się, że deszcz moczy mu siano.
— Popsuje nam siano — rzekł.
— Nic nie szkodzi panie: w deszcz trzeba kosić, a w pogodę grabić! — rzekł starzec.
Lewin odwiązał konia i pojechał do domu na kawę.
Siergiej Iwanowicz wstawał dopiero. Wypiwszy kawę, Lewin pojechał znów na łąkę, zanim Siergiej Iwanowicz zdążył się ubrać i zejść do jadalnego pokoju.