Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po śniadaniu dostało się Lewinowi już nie poprzednie miejsce, lecz między żartującym ciągle starym chłopem, który zaprosił go na sąsiada a młodym chłopakiem, który dopiero na jesieni ożenił się i po raz pierwszy wyszedł z kosą na łąkę.
Stary, trzymając się prosto, szedł naprzód, miarowo i szeroko stawiając nogi i regularnym jednostajnym ruchem, nie kosztującym go na pierwszy rzut oka więcej wysiłku, niż machanie ręką podczas chodu, zdawał się, jakby igrając, ścinać prosty wysoki rząd. Zdawało się, że to nie on porusza kosą, a tylko ona sama ślizga się po soczystej, wysokiej trawie.
Za Lewinem szedł młody Miszka; na sympatycznej, młodej jego twarzy, podwiązanej koło włosów pasmem świeżej trawy, widać było wysiłek, lecz gdy tylko ktobądż spojrzał na niego, Miszka uśmiechał się. Widać było po nim, że prędzej gotów byłby umrzeć, niż przyznać się do tego, że trudno mu kosić.
Lewin szedł między nimi; w najcięższy upał praca nie wydawała mu się męczącą: pot zlewał go i chłodził zarazem, a słońce palące plecy, głowę i ręce z zakasanemi wyżej łokci rękawami, dodawało siły i zachęcało do pracy; coraz częściej przychodziły na Lewina te chwile, w ciągu których mógł nie myśleć o tem, co się robi. Kosa sama kosiła. Były to szczęśliwe chwile. Lecz jeszcze przyjemniejszemi były te, gdy dochodząc do rzeki, koło której kończyły się rzędy, starzec obcierał kosę mokrą, gęstą trawą, zaczerpywał blaszanką wody i częstował nią Lewina.
— Niech pan spróbuje mego kwasu! Co, smaczny? — zapytywał mrużąc oko.
I w istocie Lewin nie pijał nigdy tak smacznego napoju, jak ta ciepła woda z pływającemi w niej listkami wodnych roślin, pozostawiająca po sobie smak rdzy od blaszanki. I zaraz potem następowała urocza, powolna przechadzka z ręką na kosie, podczas której można było obetrzeć lejący się pot, odetchnąć z głębi piersi i spojrzeć na ciągnący się sznur kosiarzy i na to, co działo się naokoło w lesie i w polu.
Im dłużej Lewin kosił, tem coraz częściej przychodziły na niego minuty zapomnienia, podczas których już nie ręce machały kosą, a sama kosa poruszała za sobą pełne życia, mające poczucie istnienia ciało i jak gdyby za sprawą różdżki czarodziejskiej, robota prawidłowa i akuratna robiła się sama przez się, chociaż Lewin nie myślał o niej zupełnie. Były to najprzyjemniejsze chwile.
Trudno było tylko wtedy, gdy trzeba było przerywać ruch, który wydawał się machinalnym i zastanawiać się nad tem, jak okrążyć kretowisko lub krzak szczawiu. Starzec robił to z łatwością: gdy zbliżał się ku kretowisku, czynił odpowiedni ruch kosą lub nogą i okrążał je; nie przeszkadzało mu to przyglądać się wszystkiemu, co było przed nim: to zrywał jagody, zjadał je sam, lub częstował niemi Lewina, to odrzucał końcem kosy gałązki, to oglądał przepiórcze gniazdo, z którego, z pod samego ostrza kosy, wylatywała samica, to łowił pędraki pełzające po ziemi, biorąc je na koniec kosy, jak na widelec, pokazywał Lewinowi i odrzucał daleko.
Dla Lewina i młodego chłopa wszystkie te zmiany były nadzwyczaj trudne. Obydwaj pod wpływem jednostajnego ruchu, dawali się unosić zapałowi i brakło im sił, aby zmienić ten ruch i jednocześnie zwracać uwagę na to, co się dzieje przed nimi.
Lewin nie zważał wcale, że czas mijał; gdyby go zapytano ile czasu już kosił, odparłby, że z pół godziny, a tymczasem zbliżała się pora obiadu. Gdy rozpoczynano nowy rząd, stary zwrócił uwagę Lewina na dziewczynki i chłopców, którzy z różnych stron, zaledwie widoczni, szli ku żniwiarzom przez wysoką trawę i przez drogę, niosąc węzełki z chlebem i dzbanki z kwasem, obwiązane gałgankami.
— O, pędraki ciągną! — rzekł stary, wskazując na dzieci i zasłaniając oczy ręką, zaczął przyglądać się im.
Kosiarze przeszli jeszcze dwa rzędy; starzec zatrzymał się.
— No, panie, czas już na obiad — rzekł stanowczo.
Doszedłszy do rzeki, ludzie skierowali się przez skoszoną łąkę ku kaftanom, koło których, czekając na nich, siedziały dzieci. Chłopi zebrali się: ci którzy byli dalej, koło wozów, bliżsi zaś koło krzaka wierzbiny, pod który narzucali trawy.
Lewin przysiadł się do nich, nie chciało mu się odchodzić.
Chłopi przestali się już krępować obecnością dziedzica. Niektórzy myli się, dzieci kąpały się w rzece, wyjmowały chleb z węzełków i odwiązywały dzbanki z kwasem. Starzec nakruszył chleba do miski, rozgniótł go łyżką, nalał wody z blaszanki, dorzucił jeszcze parę kawałków chleba. posypał solą i zwróciwszy się ku wschodowi, zaczął się modlić.
— No panie, niech pan spróbuje mojej wodzianki — rzekł, skończywszy się modlić i usiadł na ziemi koło miski.
Wodzianka była smaczną, więc Lewin rozmyślił się i nie pojechał do domu, lecz jadł obiad ze starym i począł rozmawiać z nim o jego domowych sprawach, interesując się niemi bardzo i opowiedział mu o swych planach gospodarskich, które, jak wiedział, mogą zaciekawić go. Rozmawiając z chłopem Lewin widział, że łatwiej mu z nim rozmawiać niż z bratem i pomimowoli uśmiechał się z rozrzewnienia, jakie go ogarniało podczas rozmowy z tym człowiekiem. Gdy kosiarz przestał jeść, przeżegnał się i położył pod krzakiem, kładąc sobie pod głowę garść trawy, Lewin uczynił to samo i niezważając na muchy i owady, siadające mu na spoconej twarzy, natychmiast zasnął i obudził się dopiero wtedy, gdy słońce przeszło na drugą stronę krzaku i zaczęło zaglądać w oczy. Starzec dawno już nie spał i ostrzył kosy młodszych kosiarzy.
Lewin obejrzał się naokoło i nie poznał łąki, do tego stopnia wszystko zmieniło się na niej: ogromna jej przestrzeń została skoszoną i jaśniała odmiennym, nowym blaskiem; pokosy, na które padały ukośno już promienie słońca, rozsiewały aromatyczną woń; rzeka, której przedtem widać nie było, a która teraz błyszczała jak stal na zakrętach, poruszający się ludzie, i jastrzębie, wijące się nad skoszoną łąką, jednem słowem, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Ocknąwszy się, Lewin zaczął miarkować ile skoszono już i ile jeszcze da się dzisiaj skosić.
Jak na czterdziestu dwóch ludzi, skoszono już bardzo wiele. Cała ogromna łąka, którą za pańszczyzny sprzątano w trzydzieści kos przynajmniej przez dwa dni, była już skoszoną; pozostawały tylko krótkie kliny. Lecz Lewin chciał dzisiaj zrobić jaknajwięcej i żałował, że słońce spuszcza się tak prędko ku zachodowi: nie czuł najmniejszego zmęczenia, chciał tylko, o ile można, najprędzej i najwięcej zrobić.
— A jak ci się zdaje — zapytał starego — czy skosimy dzisiaj Maszkin Wierch.
— Jak Bóg da, ale słońce już niewysoko. Trzeba chyba będzie dać ludziom wódki.
Przy podwieczorku, gdy znów wszyscy przestali kosić i ci, co palili, powyjmowali fajki, starzec oznajmił kosiarzom: „skosicie Maszkin Wierch, dostaniecie wódki!“
— Co mamy nie skosić! Tit, zaczynamy! Zaraz skończymy!
— W nocy najesz się, zaczynaj! — dały się słyszeć głosy i kosiarze, dojadając prędko resztę chleba, brali żwawo za kosy.
— No, chłopcy, pamiętajcie! — zawołał Tit, i ostro, prawie kłusem, ruszył naprzód.
— Spiesz się, spiesz! — wołał stary, biegnąc za nim i doganiając go z łatwością — strzeż się, bo cię skoszę.
I młodzi i starzy kosili jak na wyścigi i chociaż spieszyli się, nie psuli jednak trawy i pokosy kładły się również regularnie i prosto, jak przedtem. Ostatni klin, jaki pozostał się w kącie, skoszono w ciągu pięciu minut. Ostatni kosiarze nie zdążyli jeszcze skosić swych pokosów, a już ci, co wprzódy skończyli, zarzucali kaftany na plecy i szli drogą ku Maszkinemu Wierchowi.
Słońce spuszczało się już ku drzewom, gdy kosiarze, uderzając osełkami o kosy, weszli do lesistego wąwozu na Maszkin Wierch.
Trawa w środku wąwozu sięgała aż do pasa i była delikatna, miękka i puszysta; miejscami pstrzyły się na niej bratki.
Po krótkiej naradzie, czy kosić wzdłuż czy też wszerz, Prochor Jermilin, znany kosiarz, ogromny, czarniawy chłop, poszedł naprzód, przeszedł swój rząd, zawrócił i zaczął kosić, za nim stanęli rzędem inni. Słońce zaszło za las. Rosa spadła już; promienie zachodzącego słońca oświetlały kosiarzy na wzgórzu, na dole zaś podniosła się już mgła i ludzie pracowali w cieniu. Praca kipiała. Trawa podcinana uderzeniami kosy kładła się wysokimi pokosami. Kosiarze rozstawieni gęsto po krótkich rzędach, pobrzękując blaszankami, uderzając kosami kosy, śmiali się i nawzajem dodawali sobie ochoty.
Lewin szedł wciąż miedzy młodym chłopakiem a starym chłopem. Stary ubrał się w kurtkę z owczej skóry i był wciąż w dobrym humorze, żartował i poruszał się żwawo. Między drzewami trafiały się nieustannie soczyste grzyby, które również ścinano kosami, lecz starzec, dojrzawszy grzyb, schylał się za każdym razem, zrywał go i chował za pazuchę.
— Przyniosę gościńca mej starej — dowodził.
Chociaż łatwo było kosić wilgotną i miękką trawę, spuszczać się jednak ze spadzistych pochyłości wąwozu i piąć się po nich było trudno. Stary zdawał się nie zwracać na to uwagi. Machając wciąż tak samo kosą, małym pewnym siebie krokiem swych obutych w duże łapcie nóg, wchodził powoli na pochyłości i chociaż trząsł się całem ciałem, nie pozostawiał za sobą ani jednej trawki, ani jednego grzyba i tak samo żartował wciąż z chłopami i z Lewinem. Lewin szedł za nim i zdawało mu się czasami, że stary musi upaść, wspinając się z kosą w ręku na taki stromy wzgórek, na który i bez kosy trudno było wdrapać się; lecz stary właził i kosił zawzięcie. Lewin był przekonanym, że jakaś wewnętrzna siła powoduje starym chłopem.