{{JustowanieStart2}
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antonina |
Data wyd. | 1871 |
Druk | F. Krokoszyńska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Bełza |
Tytuł orygin. | Antonina |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Edmund przybył do kościoła Ś-go Tomasza z Akwinu, świątynia zaczynała się już napełniać pobożnemi; wślizgnął się przeto w pośród wchodzących dla odszukania Antoniny, nie spuszczając z tem wszystkiem z uwagi iż znajdował się w świętem miejscu; zrobiwszy nabożnie znak krzyża na swojem czole skierował się w drugą stronę świątyni.
W jego umyśle i w jego sercu, imiona Antoniny i Boga, miłości i wiary, mięszały się z sobą ciągle, tak jak mięszają się z sobą dwa płomienie jednego ogniska, dwa zapachy jednakowéj mocy.
Antonina miała w Kościele swoje krzesło obok krzesła pani Anieli; ale ponieważ przychodziła ona tu dla modlitwy a nie dlatego aby być widzianą, rano równo prawie ze wschodem słońca, o godzinie o któréj modlitwa ma jeszcze cały urok, o któréj śpią jeszcze ci wszyscy, którzy nie modlą się nigdy, — Antonina powtarzamy, klękała zawsze przed jednym z tych ołtarzy pobocznych przy którym księża odprawiają najczęściéj msze święte przy blasku lampy i w obecności najwięcéj pięciu albo sześciu wiernych. Pozwolimy sobie zrobić małą uwagę z tego powodu.
Religja poranna, jeżeli możemy się tak wyrazić ma pozór więcéj chrześcijański i więcéj uderzający na wyobraźnię, aniżeli ta religja wielkiego dnia, otoczona całą wspaniałą pompą i przepełniona wonnościami. Naszem zdaniem, jest jakaś resztka poganizmu w tych błyszczących od złota uroczystościach, poświęconych przecie temu Bogu, którego syn zstąpił na ziemię, aby nas nauczyć skromności i chrześcijańskiéj pokory. Zamiast uczestniczyć w wielkich ceremoniach religijnych, które roztaczają na widok publiczny całe bogactwa swoich zakrystyi, a kościoły zapełniają kwiatami i swiatłem, gdzie paraduje wygalowany szwajcar, przerywający ustawicznie skupienie waszego ducha perjodycznym sztukiem swojéj halabardy; — zamiast tego, wejdźcie rankiem, równo z otwarciem wrót kościelnych, do jednego z tych kościołów, do których wszedł Edmund i niezważając na zmrok, który tam jeszcze panuje pośród cichości, która powinnaby zawsze panować w Świątyni Pana nad Pany, skierujcie swoje kroki ku jednemu z tych skromnych ołtarzy, dopiero co przez nas wymienionych. Tam spostrzeżecie księdza skromnie ubranego, — ze cztery albo z pięć osób klęczących; padnijcie sami na kolana, a w ciemnym tym kącie Świątyni, ujrzycie Boga ukazującego się wam w większym daleko majestacie, potężniejszego o wiele, aniżeli na tych głównych ołtarzach błyszczących od złota i świec jarzących. Umysł wasz, przeniesie się ztąd łatwo w owe czasy pierwszych chrześcian, modlących się do nowego Boga w katakumbach Rzymu i tylko przez swoich katów oddzielonych od Boga, którego nowo poznali.
Pojmiecie wtenczas od razu wszystkie święte i pocieszające tajemnice téj chrześcijańskiéj religii, owego kolosalnego drzewa rozwitego we wnętrznościach ziemi, którego wszechpotężne korzenie rozsadziły opokę, pragnącą je przygnieść, a pod cień których przychodzą dziś odpocząć wdzięczne ludzkości generacye. Choćbyście bardzo dobremi weszli do Kościoła, wyjdziecie z niego zawsze lepsi. Więc wchodźcie tam.
Mówiono często o wiejskich kościołach, jako będących doskonałym wyrazem wiary najprostszéj a z tem wszystkiem najprzyjemniejszej Stwórcy. I miano słuszność.
Kościołek wiejski, którego dzwonnica wznosi się bez pretensyi nad wszystkiemi dachami chatek, jakby spojrzenie tatki skierowane na jéj dzieci, — którego fajansowy dzwonek dzwoni godziny pracy, a inny godziny modlitwy, — wznoszący się pomiędzy miejscem zabawy dzieci a cmentarzem gdzie spoczywają snem wiecznym wierni, jako jawny emblemat życia, jako cel do osiągnięcia i jednocześnie cel już osiąenięty, — kościołek ten wiejski powtarzamy, przedstawia obraz pocieszający i miły. Tam to, dziecko jest chrzczone, tam to przyjmuje ono pierwszą komunję, tam to ślubuje wieczystą miłość, tam to nareszcie przychodzi poświęcić swoją ostatnią modlitwę, skoro Bóg powołuje je do siebie. Całe życie jest tam zawarte. Wchodzi ono przez jedne drzwi a wychodzi przez drugie. Szczęśliwi ci wszyscy którzy nie spuścili nigdy ze swego oka dzwonnicy swojéj rodzinnéj wioski!..
W Paryżu, rzeczy się mają zupełnie przeciwnie. Towarzystwo dąży koniecznie do tego aby was oddalić od Boga; nikt nie wie gdzie był ochrzczony; nikt nie zna księdza, który udzielał piewszą komunję, albo jeżeli i zna, to go nie widuje nigdy. Mieszka się w dwudziestu cyrkułach, bierze się ślub w byle którym Kościele a ostatnie namaszczenie udziela zwykle pierwszy lepszy duchowny. To też zobaczcie jaką odrębną barwę mają napisy osób, które urodzone po wsiach, przeżyły w nich dwadzieścia swoich lat pierwszych. Uczucia ich i myśli zachowują pewien rodzaj balsamu, którego na szczęście nie mogą się pozbyć; jestto jakby odbicie nieskończone młodości i wiosny. Pisarze miast odnoszą wszystko do społeczeństwa, pisarze wiosek odnoszą wszystko do Boga. Dzwonnica, spokojne uroczystości, wiejska praca, monotonna piosnka powracającego z pola rolnika, posążek Boga rodzicy otoczony ofiarami i buk szpanem, ksiądz który gdy przechodzi pozdrawiany jest przez wszystkich, — wszystko to przejawia się w ich stylu; zarówno jak w ich pamięci, w przyszłości o któréj marzą, zarówno jak w przeszłości, którą wspominają. Jak {{Korekta|skorotylko|}skoro tylko} mają chwilkę wolnego czasu, oglądają to wszystko ze skruchą co sobie przypominają zatrzymując się ze łzami w oczach przed ordynarnym obrazem przedstawiającym Ś-go Daniela albo Sebastjana, który śmiech sprowadza na usta Paryżanina, kiedy go zobaczy, a który z tem wszystkiem jest dla nich pełnym spokojnych wzruszeń. Całe jego dzieciństwo zawarte jest w tym obrazie, który mimo postępu wieku, pozostaje przecież niewzruszony. Nikt nie wie ile poezyi przywiązanéj jest do pewnych rzeczy, które świat cały uważa za śmieszne. Ja sam, posiadam małą filiżankę z kwiatkami niebieskiemi na wierzchu, z któréj pijałem mleko. kiedy cztery lata miałem, a na uczczenie któréj skomponowałem więcéj jak pięćdziesiąt elegii rozumie się dotąd nienapisanych, które jednak przywiązane są do téj filiżanki, tak, jak wymalowane na niéj niebieskie A kwiatki.
Szczęśliwi jeszcze ci, którzy podczas gdy piszą książkę, mogą przynajmniéj malować wioskę w któréj się urodzili, słysząc od czasu do czasu w swoim pokoju, powtarzający się stuk prostych trzewików jakiego dzielnego ich współmieszkańca, który im przynosi placek z mąki żytniéj i nieco wiadomości z prowincyi!
Otóż, zapytajcie się osób, które wiele bardzo podróżowały, — to wam powiedzą iż prawie zawsze na swojéj drodze spotykały jaką małą wiosczynę z kałużą i błotem, gdzieby gorąco pragnęły zatrzymać się dla ukończenia swego życia, — téj podróży do Boga.
Dość już długo Edmund znajdował się w kościele, kiedy nagle spostrzegł Antoninę idącą w towarzystwie pani Anieli. Serce uderzyło mu gwałtownie i choć gorąco pragnął aby go młoda dziewczyna spostrzegła, lękał się z tem wszystkiem, aby go nie spostrzegła zbyt wcześnie.
Dla tego to skrył się za kolumnę, Panna Devaux przeszła obok niespostrzegając go wcale i poszła uklęknąć w kapliczce gdzie mszę odprawiano, — w głębi kościoła.
Msza zaledwie rozpoczętą została.
Antonina zrobiła znak krzyża, otworzyła książkę, i rozpoczęła swoje modlitwy.
Zbyt religijnym był Edmund aby miał chcieć przeszkadzać pannie Devaux w jéj skupieniu ducha; jednego tylko pragnął tj. aby był od niéj widzianym a to dla dowiedzenia jéj, iż nie pomijał żadnéj sposobności aby ją spostrzedz. Nie zrobił więc żadnego poruszenia, któreby mogło jéj spokój zamącić, ale się zbliżył do krzesła przy któróm klęczała i pozostawał tak w niemym podziwie przed, albo raczéj za młodą dziewczyną.
Antonina zdała mu się o wiele powabniejszą jak pierwszego razu.
Byliście też kilka razy albo raz tylko, — to dosyć — zakochani w młodej dziewczynie, i znaleźliście się w położenie Edmunda do Antoniny, oddzielonego od niéj fizycznie przestrzenią pół stopy wynoszącą, a moralnie, całem setkami mil? Edmund czuł iż kocha Antoninę; mówiło mu coś, iż i sam nie jest zupełnie jéj obojętnym; było bardzo podobnem iż pewnego dnia zostanie jéj mężem objąwszy w posiadanie jéj duszę i ciało; miał ją przed sobą, pisała list do niego, aby być od niéj widzianym niepotrzebował nic więcéj jak dotknąć lekko jéj ramienia lub powiedzieć słówko do jéj ucha, — a z tem wszystkiem nie uczynił tego wszystkiego i drżał niemal z obawy aby go nie spostrzegła, tak jak drży dziecko które popełniło co złego, z obawy, aby go matka nie wykrzyczała.
Po upływie pewnego czasu, po załatwieniu pewnych koniecznych formalności, mógł przecie spodziewać się iż to piękne ciało zwieszone nad krzesłem, iż te białe rączki odwracające karty książki, iż te duże czarne oczy czytające słowa modlitwy, ktłre powtarzały jéj usta a rozumiało jéj serce, — iż to wszystko należeć będzie do niego, bez zastrzeżeń, bez wstydu, bez żalu, a przecież w chwili w któréj mówimy, jakkolwiek czuł on w swojem sercu gotujące się wszystkie, uczucia, które obecność Antoniny pobudzała do życia, nie śmiał przemówić niewinnego słówka do téj kobiety, a całe swoje szczęście widział w dotknięciu — i to po niezliczonych wahaniach, końcem nogi zrębka jéj sukienki.
Przypadek jednak, to bóstwo zakochanych, przyszedł z pomocą lękliwości Edmunda.
Od chwili w któréj przyszła, Antonina klęczała.
Tak więc krzesło na którem mogłaby usiąść, stało swobodne i na tem to krześle Edmund opierał swoje ręce, ponieważ i on także klęczał. Ale bohater nasz był pogrążony w takiem niemem wpatrywaniu się w przedmiot swojéj miłości, że kiedy nastąpiło Credo i wszyscy usiedli, nie pomyślał nawet uczynić tak jak wszyscy, — tak dalece iż Antonina, niewiedząca o tem iż za nią ktoś się znajduje, poczuła, iż siadając jéj głowa trąciła o czyjeś ręce.
Odwróciła się tedy ze słowami na ustach: „przepraszam...” ale w téj chwili spostrzegła Edmunda i nie mogła się powstrzymać od lekkiego wykrzyku.
— Co ci jest? — spytała Aniela, pogrążona świątobliwie w swojéj książce od nabożeństwa.
— Nic, odpowiedziała Antonina, uderzyłam się trochę siadając.
Pani Aniela z kolei także siadła, nieprzestając mruczeć modlitwy.
Są ludzie, którzy modlą się z przekonania, — ci ludzie modlą się sercem. Są ludzie którzy modlą się z nawyknienia, — ci ludzie modlą się ustami.
Pani Aniela, uosobiona cnota, liczyła się do tych ostatnich.
Lekki krzyk Antoniny wyprowadził Edmunda z zadumy.
„Ona mnie widziała, mówił do siebie. Byle tylko obecność moja nie była jéj nieprzyjemną. Oh! gdybym mógł jéj wypowiedzieć to co zamyka się w mojem sercu, wszystkie moje marzenia dzisiejszéj nocy! Gdybym mógł ją przekonać o tem, iż moja matka kocha ją już serdecznie i gotowa zastąpić jéj własną, wyznać — iż od dwóch dni myśl o niéj nie odstępuje mnie ani na chywilę... Nie, ona nie chciałaby temu wierzyć, iż moje serce w tak krótkim przeciągu czasu przebiegło tak długą drogę. Zresztą jéj guwernantka jest obecna; kompromitowałbym Antoninę przemawiając do niéj w téj chwili: a z tem wszystkiem muszę przecież z nią mówić.
Ze swéj strony, Antonina myślała:
„On jest tu. Jakim sposobem dowiedział się, że Ja tu przyjdę? To chyba nie przypadek sprowadził go, on przychodzić musi dla mnie, dla mnie wyłącznie; więc on mnie już kocha? Czy tylko otrzymał mój list? czy odważy się do mnie przemówić? Zdaje się, iż nie będzie chciał dać poznać, że mnie zna. A jednak ma prawo żądać odemnie wyjaśnienia tego listu. Wie też on, iż list odemnie pochodzi? Oby tylko Aniela nie domyśliła się czego! Jaki on blady...”
Wistocie Kdmund, który położył się spać o 4-ej w mocy a wstał o 8-éj rano, był więcéj blady jak zwykle Antonina chciałaby się odwrócić, ponieważ czuła spoczywający na sobie wzrok Edmunda, który ją pochłaniał, — a jednak nie śmiała zrobić poruszenia, będąc pewną iż Edmunda wzrok pozostaje w ścisłym związku ze wszystkiemi jej ruchami.
Te dwie istoty miały jedną myśl, dążyły do jednakowych celów; oboje obcięliby sobie mówić szczerze, a mimo to oboje unikali siebie, jedno przez uszanowanie drugie przez skromność.
Miłość składa się z tych wszystkich drobnostek, drobnostek niedających się spisać, niewidzialnych jak zapach, lub śpiew, który się czuje i który się słyszy nie mogąc żadnego z nich uchwycić ani na części rozebrać.
Msza już została ukończoną, a Antonina nie ruszyła się jeszcze z miejsca, tak dalece iż pani Aniela, która już dawno złożyła swoją książkę, musiała ją trącić:
— No! idziemy?
„Może to o mnie ona myśli” — mówił sobie Edmund.
Antonina wychodząc z kościoła, rzuciła okiem na stronę. Nie zobaczyła Edmunda, ale go usłyszała.
„Przyjdzie téż on do mego ojca?” pytała sama siebie.
Robiąc znak krzyża przy chrzcielnicy, spostrzegła Edmunda wychodzącego drugiemi drzwiami.
„To co on zrobił jest bardzo piękne, pomyślała sobie. Nie obce nadużywać położenia.”
Serce Antoniny było wdzięcznem za coś Edmundowi.
Co do niego samego, tego prawdziwego Kochanka miłości, — posiadał on już to czego pragnął, i niewielu młodych ludzi zdołało by przebiedz w przeciągu dwóch dni drogę, jaką on dopiero co przebiegł.
Na szczęście nie wiedział sam, komu ma to zawdzięczać.
Skoro Antonina wyszła z kościoła, spostrzegła Edmunda, który oddalony od niéj o jakie dwadzieścia kroków szedł w tę samą stronę co i ona.
Pani Aniela postępowała jak prawdziwa dewotka, lękająca się przez otworzenie ust, ryzykować utracenie błogosławieństwa ofiary bożéj, przy spełnianiu któréj była dopiero co obecną.
W chwili gdy Antonina miała wchodzić do siebie, Edmund odwrócił się i podniósł do ust swoich list wczoraj otrzymany.
Panna Devaux zaczerwieniła się i spuściła oczy.
„Nie wątpię teraz, iż nie kto inny tylko ona ten list mi przysłała — i niech co chce będzie, muszę jéj za to podziękować; ale jakim sposobem z nią mówić?”
Upłynęło już z dziesięć minut jak Antonina znikła, a Edmund stał jeszcze na tem samem miejscu z wlepionym wzrokiem w miejsce, którego przed chwilą dotykały jéj malutkie nóżki.
Powróciwszy do swego pokoju, Antonina pragnęła gorąco stanąć przy oknie, ale żaluzje były podniesione, okno otwarte — lękała się więc być spostrzeżoną przez młodego człowieka, który zdecydował się nareszcie opuścić ulicę Lille, jak skoro tylko usłyszał dźwięczny głosik przemawiający z cicha:
— Już w obserwacjach; piękny zakochany!
Edmund odwrócił się i spostrzegł Nichettę, trzymającą w rękach pudełko z modami.
— Ty tu, Nichetto? zapytał zdziwiony.
— A jakże. Czyś już zapomniał, żem przyobiecała opiekować się tobą?
— I już od teraz rozpoczynasz?
— Nie inaczej.
— Co chcesz robić?
— Idę do panny Devaux.
— Pod jakim pretextem?
— Pod pretextem pokazania jéj kapelusików i czepeczków.
— A jeżeli cię nie przyjmie?
— W tem nie twoja głowa, bądź spokojny.
— Idziesz ją zobaczyć... jakaś ty szczęśliwa.
— A ty, widziałeś też ją?
— Widziałem.
— Na mszy?
— Tak.
— Będziesz miał szczęścia na cały dzień.
— Przynajmniej.
— A komu to zawdzięczasz?
— No... jéj.
— A mnie to nie, niewdzięczny; czyż nie ja to poradziłam ci iść do kościoła.
— Masz rację, kochana Nichetto.
— No teraz — dowidzenia.
— I ty na serjo tam idziesz?
— Za chwilę przekonasz się o tem.
— Będziesz z nią o mnie mówiła?
— Rozumie się że będę.
— Bądź ostrożną.
— Nie lękaj się — znam serce kobiety. Chcę abyś był szczęśliwy i mnie swoje szczęście zawdzięczał. Nie przeszkadzaj mi — i przyjdź dziś do mnie o drugiéj; będę ci miała wiele rzeczy do opowiedzenia.
— Tylko ostrożnie Nichetto.
— Bądź zdrów; o drugiéj godzinie.
— Niewątpliwie.
Nichetta zręcznie zeszła z chodnika na ulicę; poczem weszła do domu pana Devaux, uśmiechnąwszy się jeszcze lwa czy też trzy razy Edmundowi.