Aptekarzowa
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Aptekarzowa |
Pochodzenie | Śmierć urzędnika |
Redaktor | Antoni Lange |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. W. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Miasteczko B..., składające się z dwóch czy trzech krzywych ulic, pogrążone jest w głębokim śnie. W zastygłem powietrzu — cisza zupełna. Słychać tylko, jak gdzieś, pewnie za miastem, szczeka pies słabym, ochrypłym tenorem. Zbliża się świt.
Wszystko już śpi oddawna. Nie śpi tylko młoda żona prowizora, właściciela apteki w B... Kładła się już trzy razy — ale niewiadomo czemu, zasnąć nie może. Siedzi przy otwartem oknie w jednej koszuli i patrzy na ulicę. Jest jej duszno i nudno. Jest zła, taka zła, że aż się płakać chce — i również niewiadomo dlaczego. Czuje w piersi jakiś kłębek, który od czasu do czasu podchodzi jej do gardła. O kilka kroków za nią, przytuliwszy się do ściany, chrapie smacznie jej mąż. Zgłodniała, poszła, wpiła mu się w czoło, ale on nawet tego nie czuje — uśmiecha się, bo roi we śnie, że wszyscy w mieście kaszlą i stale kupują u niego krople anyżowe. Nie możnaby go zbudzić teraz ani ukłuciem, ani strzelaniem z armat, ani pieszczotami.
Apteka znajduje się na krańcu miasta i aptekarzowa ma rozległy widok na pole... Widzi jak powoli blednie wschodni kraniec nieba, jak potem zaczyna się rumienić, jakby od wielkiego pożaru. Niespodzianie z poza odległych krzaków wyłazi duża, szeroka twarz księżyca. Jest czerwony (wogóle księżyc, kiedy wyłazi z poza krzaków, zawsze jest czemś zawstydzony).
Nagle, śród ciszy nocnej, rozlegają się czyjeś kroki i brzęk ostróg. Słychać głosy.
...To oficerowie wracają do obozu — myśli aptekarzowa.
Wkrótce ukazują się dwie postacie w białych oficerskich kitlach: jedna — wysoka i tłusta, druga — niższa i chudsza... Leniwie, krok za krokiem, wloką się wzdłuż parkanu i głośno rozmawiają. Zrównawszy się z apteką, obie postacie jeszcze więcej zwalniają kroku i patrzą na okna.
— Pachnie apteką... — mówi cienki. — Rzeczywiście apteka! Ach, pamiętam... Byłem tu w zeszłym tygodniu, kupiłem oleju rycynowego. Jest tu aptekarz z kwaśną miną i oślą szczęką. To ci, bracie, szczęka! Taką właśnie Samson poraził Filistynów.
— Tak... — mówi tłusty basem. — Śpi farmacja! I aptekarzowa śpi. Wiesz, Obtiosow, tu jest przystojna aptekarzowa.
— Widziałem. Bardzo mi się podobała... Powiedzcie, doktorze, czy ona jest w stanie kochać tę oślą szczękę?
— Nie, chyba nie kocha — wzdycha doktór, takim tonem, jakby żal mu było aptekarza. — Śpi sobie teraz za okienkiem. Co, Obtiosow? Leży z rozrzuconemi od gorąca ramionami... usteczka półotwarte... i nóżka zwisa z łóżka. Aptekarz, cymbał, nie zna się prawdopodobnie na tych skarbach. Dla niego, być może, kobieta czy butla z karbolem — to wszystko jedno!
— Wiecie co, doktorze? — mówi oficer, zatrzymując się. — Zajdźmy do apteki i kupmy coś. Może aptekarzową zobaczymy.
— Też pomysł — w nocy!
— A co? Wszak oni i w nocy obowiązani są sprzedawać.
— Niech będzie...
Aptekarzowa, schowana za firanką, słyszy głośny dzwonek. Obejrzawszy się na męża, który wciąż chrapie i uśmiecha się, kobieta narzuca na siebie lekkie poranne ubranie, kładzie na bose nogi pantofle i biegnie do apteki.
Za szklanemi drzwiami widać dwie postacie... Aptekarzowa wykręca lampę, śpieszy ku drzwiom, i otwiera; już jej nie jest nudno i nie jest zła, nawet i nie chce się jej już płakać; tylko mocno bije serce. Wchodzi grubas doktór i cienki Obtiosow. Teraz można im się przyjrzeć. Brzuchaty, ociężały doktór ma śniadą cerę i brodę. Przy każdym ruchu trzeszczy na nim kitel i występuje pot. Oficer zaś jest rumiany, bez wąsów, ma w sobie coś kobiecego i jest giętki, jak szpicruta angielska.
— Czego sobie panowie życzą? — zapytuje aptekarzowa, przytrzymując ubranie na piersiach.
— Proszę... e-e-e — za piętnaście kopiejek pastylek miętowych.
Aptekarzowa, nie śpiesząc się, bierze z półki słoik i zaczyna ważyć. Goście stoją nieruchomo i patrzą na jej plecy: doktór mruży oczy, jak syty kot, a porucznik jest pełen powagi.
— Pierwszy raz widzę, żeby dama sprzedawała w aptece — mówi doktór.
— Tu niema nic dziwnego... — odzywa się aptekarzowa, zerkając na rumianego Obtiosowa. — Mąż mój nie ma pomocników i ja mu zawsze pomagam.
— Tak... Bardzo miła apteczka! Wiele tu tych różnych słojów! I pani nie boi się kręcić wśród trucizn? Brr!
Aptekarzowa zawija pastylki i podaje je doktorowi. Obtiosow daje jej piętnaście kopiejek. Pół minuty przechodzi w milczeniu... Mężczyźni zamieniają ze sobą spojrzenia, robią krok ku drzwiom, potem znowu spoglądają na siebie.
— Proszę za dziesięć kopiejek sody — mówi doktór.
Aptekarzowa, poruszając się znowu leniwie i ospale, podnosi rękę do półki.
— Czy tu niema w aptece czegoś takiego... — mruczy Obtiosow, ruszając palcami — czegoś takiego... wie pani... alegorycznego, jakiegoś płynu ożywczego... chociażby wody selcerskiej? Czy macie wodę selcerską?
— Jest — odpowiada aptekarzowa.
— Brawo! Pani jest nie kobieta, lecz nimfa! Niech nam pani spreparuje ze trzy butelki!
Aptekarzowa prędko zawija sodę i znika w ciemnościach za drzwiami.
— Specjał! — mówi doktór, przymrużając jedno oko. — Takiego ananasu i na wyspie Maderze nie znajdziesz. Co? Co pan myśli? Jednak... słychać chrapanie. To sam pan aptekarz raczy odpoczywać.
Po chwili aptekarzowa wraca i stawia na ladzie pięć butelek. Dopiero co była w piwnicy i dlatego jest zarumieniona i trochę podniecona.
— Tss — ciszej! — mówi Obtiosow, kiedy przy otwieraniu butelki spadł jej korkociąg. — Niech pani tak nie stuka, bo się mąż obudzi.
— A jeśli się obudzi, to co?
— Śpi tak słodko... śni mu się pani... Za zdrowie pani!
— A przytem — mówi doktór, któremu odbija się po wodzie selcerskiej — mężowie — to taka nudna rzecz, że dobrzeby zrobili, gdyby ciągle spali. Ech, gdyby tak do tej wody trochę winka czerwonego!
— Czego się panu jeszcze zechciało! — śmieje się aptekarzowa.
— Cudownieby było! Szkoda, że w aptekach nie sprzedają spirytualij! Zresztą... przecież musicie sprzedawać wino, jako lekarstwo. Czy macie vinum gallicum rubrum?
— Mamy.
— Doskonale! Niech go nam pani da!
— Jaką ilość?
— Quantum satis... Najpierw niech nam pani da do wody po uncji, a potem zobaczymy. Co Obtiosow? Z początku z wodą, a potem już per se...
Doktór i Obtiosow siadają przy ladzie, zdejmują czapki i zaczynają pić czerwone wino.
— A wino, trzeba wyznać, arcypaskudne. Vinum marnissimum! Zresztą, w obecności... e-e-e... wydaje się nektarem... Pani jest czarująca! Całuję w myśli rączki pani.
— Dużobym dał za to, by móc to zrobić nietylko w myśli — mówi Obtiosow. — Słowo honoru! oddałbym życie!
— Dajmy temu spokój... — mówi aptekarzowa, rumieniąc się i przybierając minę serjo.
— Jaka jednak z pani kokietka! — śmieje się cicho doktór, patrząc na nią zpodełba, z szelmowskim wyrazem twarzy. — Oczęta wciąż strzelają! Pif! Paf! Winszuję: zwyciężyła pani! Jesteśmy pokonani!
Aptekarzowa patrzy na ich rumiane twarze, słucha ich paplania i wkrótce sama się ożywia. Tak jej teraz wesoło! Rozmawia, śmieje się, kokietuje i nawet po długich naleganiach wypija ze dwie uncje czerwonego wina.
— Mogliby panowie oficerowie z obozu częściej przychodzić do miasta — mówi. — Tu tak strasznie nudno! Umieram poprostu...
— Rozumie się — oburza się doktór. — Taki specjał... cud natury — i na pustkowiu. Jednak już nam czas. Bardzo nam było przyjemnie poznać panią... bardzo! Wiele jesteśmy winni?
Aptekarzowa podnosi wzrok na sufit i długo porusza wargami.
— Dwanaście rubli i czterdzieści osiem kopiejek — mówi.
Obtiosow wyjmuje z kieszeni gruby pugilares, długo grzebie w paczce pieniędzy i płaci.
— Mąż pani słodko śpi... ma sny... — mruczy, ściskając na pożegnanie rękę aptekarzowej.
— Nie lubię słuchać głupstw...
— Czyż to są głupstwa? Przeciwnie... to wcale nie głupstwa. Nawet Szekspir powiedział: „Szczęśliwy, kto w młodości był młody!“
— Niech pan puści rękę!
Nareszcie panowie po długich rozmowach całują rączkę aptekarzowej i z wahaniem, jakby zastanawiając się, czy czego nie zapomnieli, wychodzą z apteki.
Ona zaś prędko biegnie do sypialni i siada przy tem samem oknie. Widzi, że doktór i porucznik, wyszedłszy z apteki, oddalają się powoli o jakie dwadzieścia kroków, potem zatrzymują się i zaczynają coś między sobą szeptać. O czem?... Serce jej bije, czuje pulsowanie krwi w skroniach — lecz sama nie wie dlaczego... Serce bije mocno, jakgdyby ci dwaj, szepcząc między sobą, rozstrzygali o jej losie.
Po pięciu minutach doktór żegna się z Obtiosowem i idzie dalej, a Obtiosow wraca. Przechodzi, koło apteki raz, drugi... To zatrzymuje się u drzwi, to znowu idzie... Nareszcie daje się słyszeć lekki dzwonek.
— Co? Kto tam? — słyszy nagle aptekarzowa głos męża. — Tam dzwonią, a ty nie słyszysz! — mówi surowo aptekarz. — Co za nieporządki!
Wstaje, kładzie szlafrok i chwiejąc się w półśnie, kłapiąc pantoflami, idzie do apteki.
— Czego... panu? — zapytuje Obtiosowa.
— Proszę... proszę za piętnaście kopiejek miętowych pastylek...
Sapiąc, ziewając, zasypiając na stojąco i uderzając kolanami o ladę, aptekarz lezie na półkę i bierze słoik... Po przejściu dwóch minut aptekarzowa widzi, jak Obtiosow wychodzi z apteki i zrobiwszy kilka kroków, rzuca na zakurzoną drogę pastylki miętowe. Z poza węgła idzie ku niemu doktór... Spotykają się i gestykulując rękami, znikają w porannej mgle.
— Jaka jestem nieszczęśliwa! — mówi aptekarzowa, patrząc ze złością na męża, który się rozbiera, by się znowu położyć spać. — O jakam ja nieszczęśliwa! — powtarza, zalewając się nagle gorzkiemi łzami. — I nikt... nikt o tem nie wie...
— Zapomniałem piętnaście kopiejek na ladzie — mruczy aptekarz, zakrywając się kołdrą. — Schowaj, proszę cię. — I zaraz zasypia.