Arka (Irzykowski, 1922)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Arka
Podtytuł Szkic do powieści
Pochodzenie Z pod ciemnej gwiazdy
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Państwowa
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Arka
Szkic do powieści

Od setek lat spostrzegano, że ziemia starzeje się w tempie coraz szybszem. Obliczono dosyć dokładnie, że ilość wody zmniejsza się w takiej mierze, że za 25000 lat zupełnie jej zabraknie. Nietylko nawodnienie Sahary się nie udało, lecz nadto w środku każdej części świata porobiły się nowe piasczyste pustynie, powiększające się na globie ziemskim nakształt wielorakiej łysiny. Zjawiska te przypisywali jedni powstaniu nowych plam na słońcu, powszechniejszą jednak była hipoteza, że wskutek coraz szybszej entropji, rozprasza się zapas energji, zawartej w ziemi. Tę hipotezę zdawał się też potwierdzać zanik życia organicznego. Nietylko w świecie roślinnym i zwierzęcym zauważono ubytek momentów mutacyjnych, tych nagłych szarpnięć woli biologicznej ku wyższym stopniom rozwoju; także ludzkość marniała. Coraz częstsze katastrofy żywiołowe i ubytek wody pogarszały warunki jej istnienia, ale i wewnątrz niej samej objawiały się oznaki starzenia. Siła rozrodcza przygasała, ludzkość niwelowała się do miary przeciętnej pod względem cielesnym i umysłowym i coraz mniej było genjuszów, którzyby ludzkość ratowali, albo przynajmniej pocieszali i krzepili wobec nadchodzących wieków trwogi.
Sąsiad Mars, dostępny teraz zupełnie oczom, znakomicie uzbrojonym, zabiegał ziemi drogę i trzymał przed nią jak zwierciadło jej przyszłości, jak tarczę Meduzy, własną powierzchnię popękaną w symetryczne bruzdy, wypełnione pyłem meteorytowym jak przekreślony rysunek.
Po drugiej jednak stronie — o smutna radości — najbliższa sąsiadka ziemi Wenus przebywała dopiero epoki przedpotopowe, pokrywała się najbujniejszą zielonością i dojrzewała jak kwitnąca dziewica. Już można było przypuścić istnienie zwierząt na niej, ale jeszcze nieprawdopodobnem było, żeby w tych warunkach klimatycznych mogła się na niej narodzić istota myśląca — człowiek.
Zaczęła ziemia żyć wspomnieniami o własnej przeszłości i rozpaczą o przyszłości i powoli wykluła się, najprzód przez romansopisarzy, potem przez uczonych pielęgnowana myśl, by z niegościnnej już planety przenieść się na Wenus. Ta myśl przez wieki zmieniła się z marzenia w nieodwołalną konieczność, około której skupiały się teraz wszystkie dążenia. Połowa ludzkości zajęła się problematami inżynierskimi, gdyż należało za wszelką cenę urzeczywistnić utopijny plan. Wszystko poza tem prawie straciło znaczenie, bo któżby wytwarzał jakie dobra kulturalne, jeżeli niema pewności, jak długo one potrwają i komu i na co się przydadzą. Bo dzięki wysokiemu rozwojowi nauki, historji, ludzkość nauczyła się żyć olbrzymiemi perspektywami dziejowemi.
Dla wielu śmiałków nie ulegało wątpliwości, że niegdyś ludzkość dokonała już tego czynu, przeprowadzając się na ziemię z Marsa, tylko że pamięć o tem zaginęła, albo też zatarto ją naumyślnie. Fakt jednak, że się już raz tak stało, uchodził za rękojmię, że tak i po raz drugi stać się może.
Na wszelki wypadek postanowiono rozporządzalną energję motoryczną ziemi koncentrować w olbrzymich akumulatorach, z wyjątkiem tej, która była konieczną do opędzania potrzeb codziennych. To nie było łatwem, gdyż gromadzenie jej groziło katastrofami i już zgóry ogarniała obawa na myśl, co się stanie, gdy siłę tych wszystkich akumulatorów trzeba będzie sprowadzić na jeden punkt.
Z wielu projektów przedostania się na Wenus ani jeden nie uzyskał jeszcze aprobaty. Jedni radzili czekać, aż nauka dojrzeje do tak nadzwyczajnego problematu lokomocji, inni nalegali, aby bądź co bądź natychmiast próby rozpocząć. Zapanowała gorączka, by los ludzkości co prędzej się rozstrzygnął, chciano wiedzieć, czego ma się oczekiwać. Parli do tego szczególnie poeci i astronomowie. Pierwsi śpiewali w podniosłych pieśniach odrodzenie ludzkości na nowej planecie, drudzy ułożyli tabelę najprzychylniejszych dla ewentualnego wzlotu konstelacyj niebieskich, w których Wenus była najbliżej ziemi. Pierwsza z tych konstelacyj i najlepsza, wypadała właśnie na 5-go maja roku 4001 ery bezpieniężnej.
Wynurzył się wtedy projekt młodego inżyniera polskiego, który obmyślił specjalny moździerz elektryczny do wyrzucenia pocisku w przestwory. Po przedostaniu się poza atmosferę ziemską, pocisk miał sam się poruszać i kierować dzięki nagromadzonej w nim energji ziemskiej. Natrafiwszy na atmosferę Wenus, miał wyzwolić w sobie jeszcze jedno wstrząśnienie i przebić niem tę skorupę. Moździerz miano ustawić koło wodospadów Iguassu, aby wyzyskać ich siłę wodną, nadto ze wszystkich stron świata miały tam być dowiezione akumulatory, lub też miano tam doprowadzić ich siłę zapomocą przewodów. W chwili wystrzału elektrycznego, cała ta energja miała się przenieść w żyły pocisku i odtąd już tylko jemu służyć.
Projekt ten zrazu nie został przyjęty oficjalnie, lecz zapalił swoją fantastycznością tyle serc i głów, że pod naciskiem opinji publicznej, którą od tej pory zawładło stronnictwo romantyczne, — rządy ustąpiły. Niesłychany entuzjazm ogarnął wszystkich na wieść, że projekt ma być wykonany. Każdy śpieszył, aby dorzucić choćby najmniejszą jednostkę siły do wielkiego dzieła: arystokraci, damy, królowie, starcy i dzieci śpieszyli do korb od małych akumulatorów, aby przelać przez nie część i swojej siły dla zbawczego pocisku, który już się robił na oczach wszystkich, a któremu nadano imię „Nadzieja“.
Ale teraz równocześnie z przygotowaniami do podróży powstało pytanie, kto mianowicie i co ma być przewiezione. „Nadzieja“ nie zawierała dużo miejsca, należało być oszczędnym i wybrednym.
Było przecież jasnem i z obliczeń wynikało, że na drugie takie przedsięwzięcie wyczerpana energja ziemi nie rychło się zdobędzie. Wybór osób i przedmiotów, które się mają dostać na Wenus, był tedy ogromnie odpowiedzialny, tem bardziej, że wybór ten mógł także ujemnie lub dodatnio oddziałać na ukształtowanie się losów tego rodu ludzkiego, który miał się zainstalować w nowym ulu kosmicznym. Ta kwestja zaczęła dominować nad wszystkiemi innemi, gdyż każdy czuł prawo i obowiązek głos w niej zabrać. Wszczęły się spory i dyskusje nieskończone. Rozstrząsano rzecz na kongresach, urządzano plebiscyty. Zgodzono się na to, że wszystkie dotychczasowe wynalazki w modelach i opisach mają być w pocisku umieszczone, międzynarodowa komisja ułożyła historję ziemi, ale największe zatargi wybuchały co do tego, które dzieła sztuki ma się uznać za nieśmiertelne, czy też godne nieśmiertelności.
Każdy naród miał swoje pretensje, a wśród narodu każde stronnictwo, każda szkoła, każda indywidualność. Gdyby całą ilość śmieszności, jaka się przytem ujawniła, można było zamienić na energję kinetyczną, „Nadzieja“ byłaby rychło zaopatrzona. Przychodziło do zatargów międzynarodowych, omal do wojen, które groziły już udaremnieniem całego przedsięwzięcia.
Wreszcie zgodzono się na to, że większe narody mają dostarczyć po jednym, mniejsze po pół centnara nieśmiertelności.
Nadto miano wybrać 12 najdorodniejszych młodzieńców rasy białej i żółtej i takąż liczbę dziewic w celu przyszłego rozmnożenia ludzkości na nowej gwieździe, która pięknemi wieczorami pełna uroku wschodziła na horyzoncie, mrugając brylantowemi rzęsami ku stęsknionym do niej ludziom i ku warsztatowi, na którym się kuła „Nadzieja“.
Było tylko jedno nieliczne stronnictwo, które wyszydzało te zabiegi około przyszłości. Uczyło: niech ziemia da innym planetom spokój, niech nie narzuca im marności swoich, a zostawi im rozwój swobodny i niezależny. Może tam żyją już jakieś istoty rozumne, dla których my będziemy natrętnemi pluskwami. Korzystajmy lepiej z tych ostatnich wieków na ziemi po to, aby otoczyć swój zgon jak najpiękniejszą aureolą, umrzeć we własnej chwale, aktorzy i jedyni widzowie zarazem. Niechaj się dopełni los ziemi.
Tych ludzi zrazu prawie nikt nie słuchał; nazwano ich Bankrutami.
Stronnictwo romantyczne, które się już stało stronnictwem rządowem we wszystkich krajach, prześladowało ich. Bankruci działali podziemnie i zatruwali niektóre umysły. Ukrytą ich ideologją było, że jedyną ucieczką a zarazem jedynem konsekwentnem zakończeniem świata jest przemienienie go w ową Myśl Anaxagorasa, z której był ongi powstał. Gdy cała przeszłość przedstawiała się już tylko jako myśl, to samo mogło się stać z przyszłością i teraźniejszością. Myśl pozostanie tym jedynym suchym kamieniem, który się wynurzy z fal entropji.
Wszędzie w przyrodzie spostrzegali zjawiska ostatecznej, niezrozumiałej krystalizacji i zakończenia i widzieli w nich symbol nie kosmicznej lecz filozoficznej katastrofy, która ma spotkać ziemię i świat. Zamiar Nadziejowców wydawał się im niezmiernie materjalistycznym.
I Bankruci mieli swoją poezję i poetów. Niekoniecznie w ścisłym związku i zgodzie z najgłębszemi misterjami swej grupy uprawiali oni i rozwijali legendę o Ostatnim Człowieku. Odgadywano wyobraźnią jego wrażenia, myśli, postać. A obok poetów zagnieździli się spirytyści, wywołujący duchów przyszłości. Na ich posiedzeniach zbiorowe marzenia ludzi zgęszczały się w cząstkowe, poszarpane wizje. Chodziła wieść, że tu i ówdzie pokazywał się Ostatni Człowiek. W ten sposób stronnictwo Bankrutów, którego szczyty pogrążone były w nieprzystępnej i mglistej filozofji, nieco się spopularyzowało i pomimo prześladowań wywierało duży wpływ.
Zbliżył się wreszcie dzień przełomowy, witany drżeniem wszystkich serc. Miejsce, skąd miała się wznieść „Nadzieja“, otoczyły tysiące ludzi, w szerokim łuku amfiteatralnym. Metalowy pojazd błyszczał wspaniale na rusztowaniu, na jego iglicy sztandar tęczowy.
Wśród głosów muzyki i oklasków wprowadzono odważnych i zadumanych trochę pasażerów. Kłaniali się na wszystkie strony, wkładając w ten niemy gest podziękowanie za bezcenny zaszczyt.
Polak przemówił do nich uroczyście:
— Pierwsza księga ziemi opowiada, że kiedy nastał potop, Noe zbudował arkę, aby ocalić ród ludzki. Ziściłem starą legendę i ofiarowuję wam...
W tej chwili rozległ się na wzgórzu, w ostatnich rzędach tłumu, dziwny krzyk, w którym mieszał się jakby jęk dziecka z rzężeniem śmiertelnem starca i wnet ów krzyk umiejscowił się w jeszcze dziwniejszej postaci: był to wielki starzec, z białą głową i brodą, o pięknych i mądrych rysach, ale zniszczony zupełnie i wychudły, ubrany w rozstrzępione łachmany. Wymachiwał rękami, toczył wokoło wzrokiem przerażonym, i krzyczał, jakby błagał ratunku. Cisnął się naprzód, roztąpiono się mimowoli, aby przeszedł aleją nachylonych głów. On zrobił parę chwiejnych kroków naprzód, lecz upadł. Potrzymano go, poprowadzono naprzód; znów upadł, znów go prowadzono, a on całował ręce tym, którzy go prowadzili i szlochał z wdzięczności.
— Skąd przybywacie? — rzekł. — Czyście anioły, czy ludzie? Tu mieszkam, ja samotny, Ostatni Człowiek ziemi, od tak dawna i umrzeć nie mogę. Nie puszczajcie mnie, trzymajcie mnie mocno za dłonie, abym wierzył, że nie jestem sam!
Lecz wtedy koło ludzi rozstąpiło się, cofnęło, obce, dalekie, patrząc nań jak przez ścianę.
Jakby stracił ich z oczu, jakby oślepł, jakby się znowu zanurzył w innej toni czasu, mówił do siebie:
— Nie, niema nikogo i nikt przyjść nie może. Wszyscy wymarli. Zwierzęta nie chcą mnie rozszarpać i uciekają wlokącym się krokiem do lasu. Wiatr usypia, woda się toczy i kołysze mnie na falach, gdy się chcę utopić, chmury czołgają się po niebie, twarde i nieubłagane nie mogąc się skroplić, a puste gwiazdy szydzą z umierającej ziemi, patrzącej na swą agonję dwojgiem moich oczu.
— Gdzie jesteś starcze? — zapytał Polak.
— Gdzie jesteś — ktoś mnie pyta. Na wybrzeżu. U moich stóp morze.
— Jakie morze? Czy ocean? Atlantycki czy Spokojny?
— To jest morze pamięci.
— Uciekaj!
— Uciekam na dzikie góry, uciekam przez opuszczone miasta, ale wszędzie wychodzę znowu nad morze pamięci.
— A czy widzisz tam „Nadzieję“?
— Zaczekaj — widzę! Była!
— Więc oto masz nasze dłonie!
Dźwignęli go i przejrzał, a zobaczywszy ich, stał się na nowo śmiesznym jak dziecko, uczepił się szyi, płakał, całował.
— Napatrz się, napatrz staruszku!
Ukląkł przed „Nadzieją“, dotknął jej drżącemi rękami.
— A teraz dosyć — rzekł inżynier — ustąp starcze, młodość rozpoczyna działanie.
Ale trwał w uporze i przywarłszy piersią do „Nadziei“, ruszyć się nie chciał.
— Usuńcie tego rzewnego szaleńca — wołał zniecierpliwiony Polak.
Próbowano go odepchnąć, szydzono, szturkano. Bił się rozpaczliwie, wreszcie na kolanach sunął się do inżyniera i do pasażerów, błagał:
— Weźcie mnie z sobą!
— Głupstwo! Precz z nim!
Wtem z pośród tłumu wystąpił ten, którego znano jako przywódcę Bankrutów, a który zawsze dotąd ukrywał się przed okiem władz. Przemówił coś pocichu i przenikliwie do inżyniera, a ten, widocznie draśnięty do głębi, odskoczył i głośno odparł:
— Nieprawda! Nieprawda! Uratujemy ziemię! Przeniesiemy ją tam! Zeskamotujemy wasz „koniec świata“! Bierzemy go z sobą!
Na te słowa jeden z przyszłych Adamów i jedna Ewa przybiegli, wzięli staruszka pod ramiona i wprowadzili do swego grona.
Zamknęły się drzwi. Wszystko było gotowe. Zbliżyła się chwila astronomiczna. Wpadły w ruch wirowy koła aparatu, nagięła się w niesłychanym wysiłku sprężyna, wykuta zbiorową wolą milionów...
Pod naporem tej woli pomknęła „Nadzieja“ wgórę, lecz przebiegłszy kilkanaście metrów, napowrót opadła na miejsce wzlotu. Ciężki okrzyk gniewu i rozpaczy wypadł z piersi tłumu.
Polak pośpieszył z pomocą na rozstrzygające miejsce. Znikł w sieci rusztowań jak pająk. Zbadał odrazu cały aparat elektro-balistyczny, nigdzie nie było żadnego błędu, nic się nie popsuło, mimo to machina, wbrew prawom fizyki, nie wypychała pojazdu. Natomiast odbywała się transfuzja energji, powoli, gdyż zabrakło tego nagłego szarpnięcia, które miało wydrzeć z ziemi nagromadzoną w aparacie energję i oddać ją „Nadziei“.
Polak zasępił się. Koledzy spojrzeli ku niemu bezradnie. Poszeptawszy ze sobą, orzekli, że pocisk jest widocznie za ciężki. Polak machinalnie, bez przekonania, przytaknął. Wieść o takim wyniku narady wnet wydostała się do tłumu, który natychmiast rozwałkował ją trywjalnie.
— Za ciężki bestja!
— Ulżyć jej!
— Wyrzucić Adamów!
— Wyrzucić Ewy!
— Wyrzucić połowę Adamów!
— Zostawić tylko jednego!
— Wyrzucić sztukę!
— Wyrzucić literaturę!
Machina balistyczna pracowała wciąż, lecz pocisk jakby przylepł.
Polak stał z załamanemi rękoma, zostawił innym do woli manipulowanie swojem dziełem. Po lekkiem uginaniu się rusztowania, poznał, że naiwny sąd tłumu był słuszny. Za ciężka!
A przecież wagę jej miał do niedawna jakby w oku, czuł okiem jej lekkość.
Czy czuje jeszcze?
Nie, już nie czuje, oko nie może już utrzymać na sobie dawnej wagi „Nadziei“, z „Nadzieją* zaczęło się dziać coś dziwnego. Energja, która miała nadać jej lot, zwiększała jej ciężar.
Tymczasem wskutek nalegania ludu przetrzebiono całe wnętrze pocisku, i zredukowano całą jego załogę do jednej tylko pary pierwszych rodziców, wreszcie ktoś krzyknął:
— Gdzie jest starzec?
O tem zapomniano.
Nie można go było nigdzie znaleźć.
— To figiel piekielnego czarownika!
— Ostatni Człowiek! — przypomnieli Bankruci pogrążeni w przeczuciach.
Wreszcie ujrzano go u samego stropu wewnątrz pocisku, trzymającego się rękami i kolanami z całej siły metalowej belki, będącej osią arki, wpartego rozpaczliwie w jej przęsła. Zdjęto go żerdziami — a ciało jego było ogromne i ciężkie jak spiż.
Uciekli z pod dzwonu pojazdu ostatni pasażerowie. Cofnął się przerażony tłum. Całe rusztowanie pod „Nadzieją“ zaczęło trzeszczeć i giąć się, wreszcie runęło — „Nadzieja“ z łoskotem dotknęła ziemi.
Obracała się naokoło swej osi ruchem wstecznym, wwiercała się w ziemię. Była podobna do olbrzymiego kreta, który przerażony światłem słonecznem grzebie sobie norę. Po arterjach jej cudownego ciała rozlewała się zatruta energja. Czy była nieczysta? Czy zatruto ją dopiero w ostatniej chwili? A może ta jedna kropla wydobyła na jaw jej właściwą chemję?
Rozleciał się tłum przerażony, porzucając miejsce klęski.
Twórca statku odchylił jedną z klap jego, wskoczył do wnętrza i zamknął się. „Nadzieja“ coraz szybciej wirowała, jakby wściekłą furją opętana i wgryzała się w ziemię, rozsypując ją naokoło. Z pagórków przyglądali się ludzie jej tonięciu. Wkrótce znikła zupełnie. Tylko mogiła rozkopanej ziemi wskazywała miejsce, gdzie znikła Nadzieja zatruta przez Rozpacz.

W r. 1911.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.