Artur (Sue)/Tom II/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 5.
― POKÓJ POSŁUCHALNY. ―

PRZYSTĘPUĘ teraz do ustępu zarazem bardzo miłego i bardzo okrutnego dla mojéj pamięci, a którego wspomnienie jeszcze twarz moję powleka zapłonieniem szczęścia i żalu.
Pewnego dnia, sam nie wiem dla czego, znalazłem się w usposobieniu umysłu dziwnie nienawistném i niedowierzającém; uczułem nieprzychylne wrażenie przeciwko pani de Pënâfiel, postrzegłszy jaki wpływ myśl o niéj zaczynała na mnie wywierać. Gniewało mnie to, nie sądząc znać dostatecznie rzeczywistości tego czém była pani de Pënâfiel abym mógł doznawać podobnego uczucia bez obawiania się go bardzo.
Dnia tego poszedłem do niéj: przeciwko zwyczajowi przyjętemu w jéj domu, który zawsze najdoskonaléj był urządzony, skoro lokaje otworzyli mi drzwi zamykające przedsionek, niezastałem kamerdynerów w salonie poczekalnym, którzyby mnie zaanonsowali. Nim się przybyło do pokoju posłuchalnego pani de Pënâfiel, trzeba było przebyć trzy lub cztery inne pokoje, w których nie było drzwi, tylko portiery. Nie będąc uprzedzoną, trudno było aby mnie usłyszała nadchodzącego bo gęste i miękkie kobierce zupełnie łoskot mych stąpień zatłumiały.
Znalazłem się więc bardzo blisko portiery, zasłaniającéj wchód do jéj pokoju posłuchalnego, i mogłem przypatrzeć się pani de Pënâfiel nim mnie spostrzegła, chyba że odbicie w zwierciedle zdradziło moję obecność.
Nigdy niezapomnę mego głębokiego osłupienia na widok jéj twarzy bladéj i zasmuconéj! Zdawała mi się wykrywać wtenczas znudzenie, zmartwienie, nieszczęście najnieuleczeńsze, lub raczéj połączać w swym wyrazie te trzy uczucia doszłe aż do najrozpaczniejszego paroksyzmu!
Widzę ją jeszcze. — Miała zwyczaj siadywać na małéj kanapce bardzo niskiéj, ze złoconego drzewa, pokrytéj atłasem brunatnym w bukieciki z róż, przed którą leżała długa poduszka gronostajowa, która jéj służyła do opierania nóg; obok téj kanapki i przytykające do muru, stało biurko, którego wyższa część tworzyła szafkę; drzwiczki jéj były otwarte, i z największém podziwieniém postrzegłem w niéj krucyfiks z kości słoniowéj...
Pani de Pënâfiel zsunęła się zapewne z kanapki, gdyż na współ klęczała, na w pół siedziała na kobiercu gronostajowym, trzymając obie ręce złożone na kolanach; twarz jéj smutna, na wpół obrócona ku Chrystusowi, oświecona była promieniem światła, który obijając się o jéj czoło, dozwalał wyczytać na niém wielką boleść.
Trudno było widziéć cóś bardziéj rozczulającego, piękniejszego, a zarazem bardziéj zasmucającego, jak tę młodą kobiétę, otoczoną całym urokiem zbytku i elegancyi, tak zgromioną pod ciężarem niewiem jakiego straszliwego zmartwienia!
Po najmocniejszém podziwieniu, przyznam się iż pierwszém mojém wzruszeniem było boleśne przypatrywanie się; serce moje się ścisnęło, gdym sam siebie spytał jakowego niewytłumaczalnego nieszczęścia może być pastwą ta piękna młoda kobiéta, na pozór tak szczęśliwa?
Ależ, niestety! natychmiast prawie, sam nie wiem przez jakową, w rozpacz wprawiającą fatalność, zwykle moje niedowierzanie, połączone z mimowolném przypomnieniem sobie o sławie fałszywości jaką posiadała pani de Pënâfiel, podszeptnęło mi że może byłem omamiony tylko obrazem, i ze bardzo być mogło, iż pani de Pënâfiel, posłyszawszy mnie nadchodzącego, umyślnie ułożyła tę postawę tak melancholicznie przesadzoną... Zaraz powiem w jakim celu.
Powtarzam raz jeszcze, było równemże szaleństwem jak śmiesznością, wierzyć w wyrachowanie koketeryi wpośród zmartwienia zdającego się być tak niezmiernie wielkiém; lecz, bądź że jéj nawyknienie do pragnienia okazywać się zawsze powabną wywarło swój wpływ, pomimo jéj woli nawet, aż w tém ułożeniu, tak napozór najzupełniéj oddanemu boleści; bądź że sam tylko przypadek tak je ułożył, niepodobna widzieć nic cudowniejszego jak wyraz jéj oczu do nieba wzniesionych jak jéj rozczulające i wilgotne wejrzenie, błyszczące tak smutnie przez świetny kryształ jéj łez: jak ta kibić giętka i wysmukła, tak powabnie pochylona na tym kobiercu; nakoniec, aż do powabnego zgięcia jéj nóżki, gdyż w nieładzie boleści odkryła swą łytkę cienką i zaokrągloną, i widać było jéj małą nóżkę obutą w czarny atłasowy trzewiczek z bandażami; wszystko to zachwycającą tworzyło całość.
Wyznam, iż po pierwszém mojém podziwieniu i wątpliwościach o rzeczywistości tego zmartwienia, zacząłem jak najmocniéj podziwiać wdzięki tak uzupełnione...
Wahałem się przez chwilę, bądź czy wejść nagle, bądź czy powrócić aż do drzwi poczekalnego salonu, i lekkiém zakaszlaniem dać znać o mojéj obecności; namyśliłem chwycić się tego ostatniego sposobu: natychmiast drzwiczki szafeczki, w któréj znajdował się krucyfiks nagle się zamknęły, i pani de Pënâfiel zawołała głosem niezmiernie zmienionym:
— Ale któż tam jest taki?...
Zbliżyłem się usprawiedliwiając, żem nicespotkał nikogo coby mnie mógł zaanonsować.
Pani de Pënâfiel odpowiedziała mi:
— Przepraszam Pana; lecz czując się bardzo cierpiąca, wydałam rozkaz aby nikomu niepozwolono wchodzić, i sądziłam że drzwi moje są zamknięte.
Powtórzyłem tysiąc przeproszeń, i już miałem odejść, gdy do mnie rzekła:
— Jednakże, jeśli towarzystwo kobiéty, okropnie smutnéj i z nerwami rozdrażnionemi, nie przeraża Pana zabardzo, pozostań Pan, zrobisz mi przyjemność.
Skoro tylko pani de Pënâfiel zaprosiła mnie abym pozostał, i powiedziała że nie kazała nikogo wpuszczać, (co tłómaczyło nieobecność jéj służących w salonie poczekalnym), ani na chwilę niewahałem się już wierzyć że scena z krzyżem była udaną, i że jéj słudzy odebrali rozkaz wpuszczenia mnie tylko jednego. Piękne to rozumowanie było bez wątpienia najwyższym stopniem zuchwalstwa, i było najdoskonaléj niepodobne do prawdy. Lecz wolałem być tyle głupim i próżnym, aby mieć w podejrzeniu kobiétę którą kochałem, kobiétę stanu pani de Pënâfiel, iż aby mnie zwieść odegrała nędzną komedyą, niżeli sądzić tę kobiétę zdolną uczuć jednę z owych chwil przerażającéj goryczy, przeciwko której błaga się Boga o pomoc i opiekę!
Gdybym się był choć na chwilę zastanowił że ja, młody także, także żyjący życiem światowém, doznawałem nieraz bardziéj niż kto inny tych zmartwień bez przyczyny, byłbym mógł pojąć smutek w którym znaszedłem panią de Pënâfiel; lecz nie, niedowierzanie najsilniejsze obawa aby nieuchodzić za dudka, doznając politowania ku boleści, która mogła być udaną, z paraliżowała we mnie wszelkie rozumowanie, wszelkie wspaniałomyślne uczucie.
I zamiast doznawać współczucia ku cierpieniu bez wątpienia prawdziwie doznawanemu, widząc w tém wszystkiém tylko komedyą, zrobiłem natychmiast te wyrachowania, głupie i niegodne bez wątpienia, lecz które w pierwszéj chwili wydały mi się prawdo-podobne, co je, niestety! tak uczyniło dla mnie niebezpiecznemi.
W skutek swego fantastycznego humoru, — mówiłem sobie: — pani de Pënâfiel jest może urażoną że nie zdaję się nią zajmować, nie dla tego aby składane przezemnie hołdy najmniéj były dla niéj pożądanemi, lecz to może niweczy jéj zamiary. Widując ją tak często od trzech miesięcy, niepowiedziałem jéj jeszcze najmniejszéj grzeczności, — nie zdaje się mieć żadnego widocznego przywiązania; wedle świata, nie może to być cnota, jest więc tajemnicą. — Dla czegóżby nie pragnęła zarazem, i skorzystać ze mnie i pomścić się za moję udaną obojętność, używając mnie za płaszcz do lepszego jeszcze pokrycia innej miłości... i zbicia tym sposobem z prawdziwéj drogi podejrzeń światowych
— Droga jest prosta, znajdując panią de Pënâfiel tak zasmuconą, nie mogę się wstrzymać aby nie spytać o powód jéj zmartwienia, aby ją niepocieszać i odważyć się może na wyznanie, które posłuży jéj do ziszczenia zamiaru, którego ja stanę się igraszką.
Lub może, odgadując smutek, gorzką tęsknotę która mnie często obarcza, a o których nigdy jéj niemówiłem, udaje zapewne ten pozór rozpaczy, aby nakłonić mnie do mizantropicznych zwierzeń się, o stracie złudzeń, boleściach duszy, i t. d, i innych podobnych cierpień, najśmieszniejszych do wyznania, aby potém naśmiać się z moich głupich wynurzeń.
Gdybym się przekonał o prawdzie tego przypuszczenia, nieznajdowałem aby jakakolwiek impertynencya dostateczną była, aby dowieść pani de Pënâfiel, że mnie oszukać niepotrafiła.
Raz jeszcze powtarzam, nic nie znam tak niedorzecznego jak te obawy, jak te wnioski. Teraz, kiedy z zimną krwią o teém myślę, sam siebie pytam, jak się przynajmniéj nad tém niezastanowiłem iż trzeba było aby pani de Pënâfiel była pewną że będę u niéj tego dnia, i żeby wiedziała godzinę o któréj przyjdę, aby ułożyć tę scenę; że, używać mnie na pokrycie innego przywiązania, zarówno by ją tyle skompromitowało w oczach świata, jak gdyby głośno popisywała się ze związkiem, który, wedle mego mniemania, ukryć pragnęła; potém nakoniec, że przyjemność naśmiania się ze zmartwień, o których, tyle miałem zdrowego rozsądku żem jéj nigdy ani wspomniał, niegodną była zadawać sobie pracę dyssymulacyi, tak długo i tak zręcznie skombinowanéj?
Lecz gdy idzie o szaleństwa, (a mocno w to wierzę że moje niedowierzanie posunioném zostało aż do monomanii), uwagi rozsądne nigdy na myśl nieprzychodzą.
Prócz tego, napróżno sam szydziłem z tych niegodnych obmów, które z wypadku najprostszego i najobojętniejszego, potrafiły uroić sobie najpotworniejsze i najniedorzeczniejsze domysły, a jednakże, niezastanawiając się ani na chwilę nad ohydną moją niedorzecznością, miałem, co tysiąc razy jeszcze jest nędzniejszą rzeczą niżeli obmawiać, miałem potwarzać boleść, jednę z najświętszych i najnietykalniejszych, rzeczy! miałem nadużyć tajemnicy którą podszedłem! Stawszy się mimowolnym świadkiem tych głębokich przystępów smutku dusznego i ukrytego, którym cierpiące dusze w samotności tylko śmią się oddawać, z powodu delikatnéj drażliwości, która jest wstydliwością zmartwienia, miałem nakoniec niegodnie przeistaczać powód i wyraz téj rozpaczy prawdziwéj zapewne, która do samego Boga tylko przemawiała, i błagała o to, co, niestety! On tylko sam udzielić może: o nadzieję i pocieszenie!
Z usposobieniem też umysłu nadzwyczaj z kierowaném do szyderstwa, i spoglądając na twarz pani de Pënâfiel, tak smutnie udręczoną, złośliwemi głupowatemi oczyma świata, którego przewyższałem najczarniejsze uprzedzenia, dzięki memu podłemu niedowierzaniu, usiadłem jak najobojętniéj i nadzwyczaj śmiało naprzeciw kanapki pani de Pënâfiel, która znowu rzuciła się na nią cała zgromiona.
Pamiętam naszą rozmowę prawie dosłownie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.