Artykuł pana Wojciecha/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artykuł pana Wojciecha |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Kalendarz Illustrowany „Echa“ na Rok Zwyczajny 1878 |
Wydawca | Jan Noskowski |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Jan Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod cieniem grabów starych, stała kamienna ławka, a przed nią stół ciężki i niezgrabny, ale za to mocny.
Ogród szumiał liśćmi, które już potrosze przerzedzać się zaczynały, żółkły, więdły, a spadając drgały w powietrzu jakby borykając się z wiatrem który je unosić chciał daleko. Za miesiąc już olbrzymie konary drzew będą nagie, a reszta liści dziś jeszcze zielonych spadnie i pod stopami swych grubopiennych ojców, legnie w jednem wielkiem cmentarzysku, z którego na rok przyszły wyrośnie trawka, młode rośliny i rozmaite robactwo.
Cóż bowiem jest bez robactwa na ziemi?
Słońce zachodziło czerwono, zapowiadając zmianę pogody najutro, a promienie jego ukośnie przedzierając się pomiędzy gałęziami rzucały plamy jakieś krwawe na ścianę altanki zbudowanej w stylu chińskim.
O tej altance miałbym dużo do powiedzenia.
Przedewszystkiem była ona w guście chińskim. Wewnątrz wylepiona była obiciem, na którem widziałeś palankiny, długie warkocze, wąsy cienkie jak druty i chinki z paznokciami na półtora cala i smoków dziwnych i ptaki rajskie i rozmaite inne emblematy chińszczyzny.
Pijano tu za dobrych czasów herbatę oryginalną chińską, ulepszoną cokolwiek w powiatowem miasteczku, a nawet mówią, czego ja wprawdzie nie widziałem, że założyciel tej altanki palił tu opium jak chińczyk.
Na ławce owej kamiennej pod grabem, siedział zadumany człowiek.
Książka spadła mu z kolan i rozłożyła się na murawie, a czarna ropucha w pogoni za robakiem zatrzymała się przed tem dziełem ludzkiej mądrości i wpatrywała się w nie uważnie. Trwało to jednak chwilę tylko; zimna żaba nie poznała się na wdziękach poezyi gorącej, zawartej w księdze owej i poczęła powoli dalej szukać robaków i wrażeń bardziej realnych.
Tak zwykle czynią wszystkie żaby.
Siedzący na ławce człowiek dumał z początku o kartoflach, które niedługo kopać będzie trzeba, następnie przebiegał myślą termina rozmaitych wypłat czekających go niezadługo, a później wpadł na pole szerszych dociekań i w myśli zapytał sam siebie: — do czego to wszystko prowadzi?
Nie ma nic niebezpieczniejszego aniżeli samotność, cisza i ogród, w którym już liście zaczynają opadać.
Wówczas to oko goni za owemi zżółkłemi, spadającemi listkami, myśl przedziera się gwałtem w krainę oderwanych pojęć, pytań, przypuszczeń i wniosków, plącze się, wikła sama z sobą, błądzi po rozmaitych manowcach, aż wreszcie zajeżdża zmęczona do wielkiej oberży „pod grubym absurdem,“ do oberży, która najczęściej przygarnia do siebie strudzonych wędrowców...
Czem jest życie? pyta taki myśliciel samotny i znajduje na to tysiące odpowiedzi.
Jest ono pasmem uciech i niesmaku, areną czynu i próżniactwa, wzniosłości i pospolitości poziomej, obżarstwa i abnegacyi, jest ono sadzeniem i kopaniem kartofli, wciąganiem i zdejmowaniem butów, zapalaniem i wypalaniem cygara, wystawianiem i skupowaniem weksli...
I czem ono nie jest jeszcze? jakie skutki, jaki koniec, a co po za tym końcem — co jest tak tajemniczo, tak szczelnie zakryte, tak hermetycznie zamknięte przed oczami badacza?...
Pan Wojciech czuł że głowa go boli, że w skroniach krew pulsuje przyspieszonem tętnem, zdawało mu się, że słyszy trzeszczenie własnego mózgu wysilającego się nad rozwiązaniem kilkunastu pytań, jednocześnie cisnących się do głowy.
Potarł czoło dłonią jak gdyby chciał spędzić ztamtąd myśli czarne, jak gdyby chciał się pozbyć kwestyi męczących go, i spojrzał w koło siebie sądząc, że może na leszczynowym krzaku wisi wielka tablica, na której wypisane jest rozwiązanie zagadki onej ciężkiej, czekającej tak długo na swego Edypa.
Wstał tedy pan Wojciech i poszedł, minął altankę chińską i przez szeroką aleję zbliżał się ku domowi.
Spojrzał przed siebie i stanął, a oczom jego przedstawił się następujący obraz z żywych osób.
Dwa wróble biły się z sobą o ziarnko pszenicy, jeżyły piórka, przyskakiwały do siebie, roztwierały dziobki i ogień błyszczał w ich małych oczkach.
Pod krzakiem czatował kot bury z oczami świecącemi zielonkowato-żółtym blaskiem, wygiął krzyż, przysiadł na przednich łapach, jednym skokiem śmiałym i zręcznym zamierzał jeżeli nie obydwóch, to jednego przynajmniej wróbla w swoje pazury pochwycić.
Pod ścianą domu warował przy ziemi i czołgał się piękny wyżeł, ulubiony pies pana Wojciecha, zacny i wyćwiczony w sztuce myśliwskiej zwierz, z kasztanowatemi łatami na białej jak mleko sierści.
Ten pies miał jakieś dawne nieporozumienie i zatargi z kotem i było widocznem, że ma niekłamaną ochotę pochwycenia owego amatora myszy i ptaków za kark, wstrząśnienia nim parę razy w powietrzu i rzucenia z impetem o ziemię.
Kuchcik Jasiek, istota nietyle piękna ile wysmolona i brudna, lubił drażnić się z psami a skomlenie uderzonego zwierzęcia było dla tej przyszłokucharskiej duszy bogdaj czy nie najmilszą muzyką; to też i w tej chwili urwis ten z płową i gęstą czupryną, zjeżoną i sterczącą nad czołem niby strzecha nad stodołą, wyciągał już rękę i czaił się z zamiarem pochwycenia wyżła za ogon...
A nad chłopakiem wisiała ciężka ręka niewiasty uzbrojonej w miotłę, niewiasty zacnej i pulchnej, która jako gospodyni, szafarka i klucznica, strzegła z urzędu niejako i pilnowała śpiżarni pana Wojciecha i obyczajów folwarcznych.
Dama ta, w czerwonej chustce zawieszonej na ramionach godnych karyatydy, stała za węgłem dworku i obliczała w myśli siłę ruchu ręki, a tem samem siłę uderzenia miotły, która miała wbić w plecy Jaśka jedną zasadę moralną więcej...
Lecz odgłos kroków pana Wojciecha spłoszył całe towarzystwo: wróble frunęły w powietrze, kot wdrapał się na drzewo, pies dał susa za kotem i zaczął szczekać podnosząc łeb do góry, a kuchcik nietylko że uciekł, ale jeszcze — o zgrozo! język gospodyni pokazał.
Żywy obraz oświetlony czerwonawym blaskiem zachodzącego słońca zniknął, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laski; a pan Wojciech stanął i zamyślił się głęboko.
Po chwili twarz jego pochmurna i smętna niedawno, rozjaśniać się zaczęła, rumieniec wykwitł na policzkach, oczy błysnęły ogniem, na wargach osiadł uśmiech zadowolenia z siebie i znać było zarazem w grze fizyognomii jego ową radość z wielkiego odkrycia i niepewność jakąś, która w takich chwilach szepcze do ucha: „może ty się mylisz przyjacielu...“
Niedługo wszakże owa niepewność trwała; ustąpiła miejsca tryumfowi i radości; p. Wojciech zaczął coś mówić do siebie, rozkładać rękami, gestykulować żywo, uderzać się w czoło wskazującym palcem, aż wreszcie głosem podniesionym rzucił w przestrzeń te słowa:
— Jeżeli teraz nie wiem czem jest świat i życie, to niech mnie djabli wezmą natychmiast!
Po dziś dzień nie zgłosili się oni jeszcze do niego, widać więc że mówił prawdę.
Szczęśliwy i dumny ze swego odkrycia, wyprostował się, poprawił czapkę na głowie i wyglądał w onej chwili jak Newton, co uderzony raptownie w nos spadającem jabłkiem, odkrył prawo ciążenia.