<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Przez jedyne okrągłe okno w kopule wchodzi światło do świątyni Trytona.
Pośród strasznych, rzeźbionych posągów, które, niby kolumny, utrzymują powałę, siedzi najwyższe dziwo pierwotnego świata, istota, której natura chciała nadać formą człowieczą: homo diluvii.
Ma cztery sążnie długości, nogi jego nieproporcjonalnie krótkie, długie łokcie spoczywają na kolanach. Całe ciało pokrywa błękitnozielona łuskowata skóra, jak u węża morskiego, który ze starości się pofałdował. Twarz jego podobna jest do twarzy ludzkiej; skóra w niektórych miejscach jaśniej błękitna; zagięte, ale nad nosem ściśnięte, małe zapadłe czoło: w ogromnych oczodołach dwie błędne źrenice, zimne, jak kamień rubinowej barwy, wokół których jasne koła, jak u ryby; usta jego są bez warg i tylko wtedy je widać, gdy usta otworzy, a gdy otwiera, to od ucha do ucha; uszy słabą błoną przykryte.
Głowę jego zdobi złota korona, z czterema, do góry stojącemi, rogami, na których śmiało porozwieszane brylanty. Ztyłu grzebieniowaty ogon, którym tron owija.
Tak z roku na rok siedzi nieruchomy potwór na swym tronie. Jedynym znakiem życia leniwy ruch oczu. Raz na rok głodnieje, z rykiem otwiera paszczę, a gdy go zaspokoją, znów milknie na rok cały; dwie ręce na kolanach składa; nieruchomem okiem spogląda na kamienne potwory, nieprzystępny żadnym wpływom wewnętrznym.
Rozmowy ludzi, ciche głosy zwierząt, dźwięcząca naokół muzyka jest mu tak niepojętą, jak dla nas miłosne szepty muszli lub filozoficzne rozprawy mrówek. Pojmuje tylko ryk jednorodnych z nim potworów pierwotnego świata.
To straszydło gnuśne, tylko potęgą swego głosu i przerażającą postacią zdobyło swą siłę. Dziecka nie odważyłoby się ruszyć, gdyby mu śmiało w oczy rzekło, że się go nie boi. A jednak drży przed nim cały lud: sługi jego — roślinożerne mamuty, megatheria, iguanodonty — karmi pierwszym owocem wiosny; jemu samemu daje krew najdzielniejszych mężów, najpiękniejszych dziewic, u stóp jego składa złoto z głębi ziemi, perły z głębi morza, zioła z głębi lasów i zowie go bogiem, któremu niemasz równego wśród dziwotworów dyluwjalnych, którego natura obdarzyła bezgranicznem życiem, który siedział cichy, nieruchomy i żywy, kiedy nowa tęcza błyskała nad światem, gdy pokolenia ginęły, gdy się na nowo rodziły coraz wyższe, coraz doskonalsze, coraz bardziej ludzkie.
Zły, krwawy koniec miała uroczystość; boga Teczkatlepoka i dziewicę prowadzono do świątyni Trytona. Ciężkie wrota zamykały się za nimi, a wraz z nimi szło trzystu sześćdziesięciu trzech kapłanów.
Co się tam w świątyni działo, nikt tego nigdy nie widział. Bolesny jęk i potworny ryk trwały chwilę.
Na nowo otwierano wrota, a kapłan najwyższy dawał znać ludowi, że na słowa potężnego Trytona spadł złoty obłok z nieba i uniósł w niebiosa młodzieńca i dziewicę, a tam, wśród uroków i rozkoszy, szczęśliwa wieczność ich czeka, tak, jak szczęśliwym był rok, jaki przeżywa bóg Teczkatlepoka.
Kto wątpił, mógł zliczyć wychodzących ze świątyni: było trzystu sześćdziesięciu trzech ludzi; o dwoje mniej, niż poprzednio. Prócz nich, w świątyni nie było nikogo, tylko kamienne bałwany i ten potwór, który teraz, zaspokojony, śpi na swoim tronie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.