Atlantyda (Jókai, 1926)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Atlantyda |
Pochodzenie | Atlantyda |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
A teraz Idźmy na obiór boga.
Na wielkiej arenie, urządzonej w formie amfiteatru, zasiadł lud Trytona. Cztery piętra wznoszą się jedne nad drugiemi, podparte posrebrzanemi, miedzianemi kolumnami, a korona każdego słupa kończy się głową ptaka, który przez złocony dziób bije fontanną jakiegoś podbudzającego napoju, spadającego do srebrnej cysterny z wysokości dwudziestu łokci kryształowemi kroplami, które w promieniach słońca barwią się wszystkiemi kolorami tęczy.
Lud, zalegający galerje, hojnie napełnia gardła tym płynem, co go oszałamia i niby półczłowiek, półzwierzę, otacza wodotryski i pełnemi usty truciznę pije. Dzikie płomienie bezrozumnego szału napełniają hordę, zgromadzoną w amfiteatrze. Twarze im płoną, wszystkie zmysły podrażnione, łakną rozpustnego zaspokojenia. W piersiach tych ludzi gore piekielny i potworny ogień — zniszczenia.
Wśród galerji siedziały też dzieci, które sprowadzono, aby widziały dobry przykład, aby też brały udział w uroczystości. Przerażenie opanowywa, gdy zamierzamy to opowiedzieć.
Blisko areny, na dwunastu wzniesionych, złotem utkanych, ławach, siedzi trzystu sześćdziesięciu pięciu kapłanów. U ich stóp znajdują się muzykanci ze srebrnemi, długiemi rogami, ze szklanemi fletami, których dźwięk miękki i słodki budzi w sercu tajemne czucia i wszystkie zmysły upaja. Na wzniesieniu wśród areny cztery ogniska płoną wonnem kadzidłem, którego dym błękitny w pijanym tłumie jeszcze bardziej żądze podnieca.
Na znak kapłanów otwierają się wrota na drugim końcu areny i, jak niegdyś, z poza karcerów cyrku rzymskiego, wyprowadzano na śmierć gladjatorów, tak tu dwóch mężów wyprowadzono, z których jednego lud na boga miał wybrać, aby po roku uciech i pocałunków dziewiczych, wtrącić do paszczy Trytona.
Dwóch znaleźli kapłani ludzi wybitniejszych ponad innych: jednego odkrył kapłan ichtjozaura, drugiego kapłan magatherionu. Teraz miano wybrać jednego z nich na boga uciech ziemskich.
Obaj ludzie przykryci byli gęstą gazą, a gdy wstąpili na wzniesienie wpośród areny, reszta kapłanów zbliżyła się, aby ich obejrzeć.
Okrzyk ludu ucichł w przeciągłym szmerze; z natężoną uwagą spoglądały wszystkie oczy na dwie wzniesione postacie, stojące wśród czterech obłoków wonnego dymu kadzideł.
Poczem kapłan ichtjozaura zerwał gazę z pierwszego człowieka i rzekł:
— Patrzcie i podziwiajcie!
Był to brzydki, olbrzymi, sześć stóp wysoki człowiek. Twarz jego raczej zwierzęca jest, niż ludzka, broda rozrzucona, brwi zrosłe, nos płaski, grube wargi znamionują zwierzęcą siłę i zwierzęce żądze. Na szerokich barkach i wielkich ramionach bezkształtne mięśnie tworzą twardą bryłę.
Cała postać jego przeraża. Ale lśniąca odzież pokrywa tę potworną postać. Na ramionach mu leżał płaszcz, śmiało zarzucony, perłami wyhaftowany i złotem; gęstą, twardą czuprynę i czoło pokrywa złoty szyszak, u spodu brylantem spięty; w lewej ręce trzyma tarczę szeroką, obwieszoną włosami z głów, zabitych w boju, nieprzyjaciół; w prawej — na stopę długi miecz miedziany, na którego pochwie wyryte obrazy przeróżne. Cały ten oręż waży pół centnara.
Gdy zdjęto maskę z młodzieńca, lud przyjął go radosnym okrzykiem, podobnym do wycia zwierzęcia, którego żądze zostały zaspokojone.
Wtedy drugi kapłan zbliżył się do drugiego człowieka i, zdejmując gazę, zawołał:
— Patrzcie i uwielbiajcie!
Drugi mąż nie był ubrany złotem ani brylantami. Czarna, jednostajna, cudzoziemska pokrywała go suknia, a cała jego postać tchnęła szlachetnością i męstwem. Głowy swej również nie przyozdobił drogiemi kamieniami, ale gęste krucze włosy swobodnie rozpuścił. U boku jego wisiał krótki miecz, który zdaje się mówić, że z wrogiem sobie z łatwością poradzi.
Kapłan rzekł do ludu:
— Spojrzyjcie! Ten człowiek jest cudzoziemcem. Z zamorskich dalekich krajów potężne ramię Trytona sprowadziło go do nas. W jego oczach inny ogień płonie, w jego sercu inna krew krąży, niż w sercu naszych ludów, ale przed jego obliczem znika twarz każdego z mężów, na naszej glebie zrodzonych. Nie powiem więcej. Macie oczy! Wybierajcie!
Drugi kapłan zawołał:
— Kto chce wojownika?
Z pośród tłumu wyleciało ku wojownikowi kilka wieńców, które rzuciły kobiety o zepsutym smaku, lubujące się w dzikiej postaci bezkształtnego Herkulesa.
A gdy kapłan megatherionu zapytał:
— Kto chce cudzoziemca na boga?
Wtedy nieskończony grad wieńców posypał się na arenę. Piękne kobiety z głów i piersi zrywały kwiaty i z triumfalnym okrzykiem rzucały je na obcego mężczyznę, tak, że cały amfiteatr barwnem kwieciem się zapełnił.
— Jego, jego tylko chcemy na boga!
Diamentami i złotem odziany rycerz, dumnie i gniewnie spojrzawszy naokoło, zeszedł, wraz ze swym kapłanem, ze wzniesienia i, złożywszy na ramieniu swój długi, lśniący miecz miedziany, siadł na ostatnim schodzie.
Obcy człowiek pozostał na estradzie sam z kapłanem swoim, który, otoczywszy mu głowę wieńcami, triumfalnie rzekł do niego:
— Witaj, bożku Teczkatlepoka! Witaj w imieniu pięknych i rozkosznych dziewic! Tyś wybraniec ludu! Przyjmij władzę, jaka ci się należy. Jesteś królem piękności, jesteś półbóg rozkoszy, jesteś władcą kobiet. Każdy kwiat ci się otwiera, każde oko błyszczy dla ciebie, każde usta uśmiechają się. Witaj, bożku Teczkatlepoka!
Lud grzmiącem wyciem zatwierdził to pozdrowienie. Tylko w jednym ciemnym kąciku amfiteatru jakaś smutna zawoalowana postać, drżąca kobieta, mająca w ręku arkę prawdziwego Boga, nie wtórzy pozdrowieniom, lecz z westchnieniem mówi do siebie:
— O, Bar Noemi!
Bar Noemi nie słyszał tego cichego westchnienia. Zagłuszyła je muzyka szklanych fletów, dźwięki srebrnych rogów, głośny chór dzieci i śpiew rozkosznych dziewic. Nie przedarły się przez tę wrzawę słowa Byssenji do Bar Noemiego.
Tańczyły naokoło niego ułudne, białe postacie, w obłocznych, przezroczystych sukniach, z rozwianym włosem, ulatującym w powietrze, z płomiennemi oczyma, jaśniejszemi, niż słońce: postacie upajające rozkoszą. I któżby nie stracił tu rozumu?
I znów słyszeć się dało ciche, smutne westchnienie:
— O! Bar Noemi!
A jemu zdawało się, że tonie już w zapomnieniu uroków.
Cóż to jest? Miałże on oczy, miałże serce, miałże uczucie, które mu chwiać się kazało? Gdyby sto lat żył jeszcze, czyż zdobędzie kiedykolwiek tyle rozkoszy i tyle szczęścia naraz? Tysiąc kuszących istot czarodziejskim kręgiem go otacza, kręcą się, rozkręcają, coraz ich więcej, coraz piękniejsze, coraz bliższe: już oddech ich czuje na swych ustach, już oczy ich lśnią w jego duszy, już pieśń ich serce mu przenika. Jedno tylko słowo z ust jego wyjdzie, a utonie w bezbrzeżnem morzu rozkoszy i umrze najsłodszą śmiercią, która jest tylko jednym długim, długim pocałunkiem.
Muzyka i śpiew dźwięczą upajająco, czarowna woń kadzideł oszałamia ducha, białe ramiona tancerek dotykają już ramion młodzieńca, wybranego na boga — gdy, po raz trzeci, cichy jęk na amfiteatrze się powtórzył:
— O, Bar Noemi! O, Jehowa!
Nagle wybraniec powstał. Niby ze snu się zbudził, z czarownego snu, który mu zmysły uwięził. Podniósł rękę, zerwał z głowy wieniec różany, rozdarł go i na ziemię rzucił i grzmiącym głosem zawołał:
— Jam nie jest Bóg! Jeden jest Bóg, Jehowa!
Zamilkł śpiew, ucichła muzyka, jak kiedy struny harfy padają rozerwane. Cudne postacie tancerek zamieniły się w furje, słodka harmonja przetwarza się w hałas piekielny. Przekleństwa, szyderstwo, śmiech rzuca rozszalała tłuszcza na tego, którego na bóstwo swoje przed chwilą obrała.
Każdy zadrżałby wobec takiej burzy, ale nie zadrżał Noemi. Znalazł on imię tego, który mu męstwo dawał wśród rozgniewanych żywiołów i wśród pyłu bitew — i, wyjąwszy miecz z pochwy, stanął wśród tej hordy wyjącej, jak Bóg prawdziwy. On jeden był mężem tutaj, gdzie nie było więcej mężów.
Powstał i mówił do dzikiego tłumu. A głos jego grzmiał tak, że zagłuszał wrzawę przekleństw.
— Słuchajcie, ludy Trytona! Wy jesteście nędzni bałwochwalcy! Wyście pomalowane groby, które za życia opuściły dusze! Słuchajcie moich słów! Imię moje jest Bar Noemi. Obroną moją jest Bóg prawdziwy, którego nigdy nie widziało ludzkie oko. Męstwem mojem jest mój silny miecz, który mnie nigdy nie zawiódł. Powiadam zatem wam, którzy Boga oszukujecie i jego szlachetny obraz — człowieka, że niemasz wśród murów waszego miasta nikogo, ani starca, ani młodzieńca, przed którym serce mojeby zadrżało.
Bladość wstydu i gniewu wszystkie twarzy pokryła. Gdzie indziej twarz od gniewu i wstydu płomienieje, tutaj staje się białą.
Prawdę powiedział Bar Noemi: w całem mieście, w mieście rozkoszy, nie było męża, coby potrafił miecz przeciw cudzoziemcowi podnieść, coby ich hańbę pomścił. Stał on bowiem między nimi na wzniesieniu, z twarzą zuchwałą i z podniesionym orężem, jak anioł zemsty, który sądzić przyszedł ludzi, nie zaś walczyć z nimi.
Rycerz w diamentowym szyszaku, z szerokim i długim mieczem miedzianym, o postaci Herkulesa, siedział na ostatnim schodzie i nawet głową nie ruszył.
Kapłani i starcy w zwątpieniu zwrócili się do niego, pobudzając go, aby wstał i skąpał swój miecz w jego krwi, przed oczyma całego ludu: rycerz nie chciał się poruszyć; widziadło rozkoszy jeszcze teraz ciało jego i duszę pogrążało w śnie bezwładnym. Filozofowie rozkoszy znaleźli w misterjach ową potężną truciznę, która męża zniewieścia, która serce osłabia i, na miejscu rycerskiej odwagi, stawia pustą żądzę. Pod jej władzą nawet Herkules przywyka do przędzenia nici u stóp kobiety.
Wreszcie podano mu kielich napoju, który zazwyczaj pili, idący do boju, rycerze. Był to napój, wywołujący febryczne podniecenie nerwów, zrobiony ze krwi dzikich zwierząt i z jadowitych owoców: rodził on w sercu nieugaszone pragnienie krwi. Ogniste krople bojowego trunku rozpaliły nerwy bojownika. Powstał, spojrzał wokoło krwią zaszłemi oczyma, na wykrzywionych ustach pokazała się żółta piana, policzki płonęły sztucznym ogniem.
— Któż to, któż to mnie wzywał? — zawołał dzikim głosem, podobnym do ryku bestji, i ruszył naprzód, podniósłszy ciężki, szeroki miecz, niby trzcinę nad głową, z oczu mu błysnął zielony ogień, a pod jego ciężkiemi nogami kamienie wyrównywały się z ziemią.
— Zabij go! Zabij przeklętego cudzoziemca, pohańbiciela ludu! — grzmiało z galerji i wszystkie ręce pokazywały na Bar Noemiego, który stał na szczycie wzniesienia, otoczony naokoło wieńcami, któremi go taż sama tłuszcza zarzuciła.
Wojownik z wściekłym okrzykiem podniósł miecz nad głową, chcąc uderzyć wroga, i skoczył, jak głodny lew, gdy czuje zapach krwi.
— Pomóż, Trytonie! — zawył lud.
Jedno tylko westchnienie w całym cyrku brzmiało inaczej:
— Pomóż, Jehowa!
Bar Noemi ani na chwilę nie ruszył się z miejsca. Niby posąg stał na wzniesieniu i czekał wroga, a gdy ten nań uderzył, śmiało go odparł.
Spotkały się w powietrzu dwa miecze, lecz wnet walka ustała. Szeroki miedziany miecz, olbrzymią ręką trzymany, został złamany na dwoje i z łoskotem upadł na ziemię.
Stalowy miecz Bar Noemiego nigdy jeszcze lepiej bitwy nie rozpoczął.
Serca ludu nagle napełniły się zwątpieniem. W kraju tym nie znano żelaza, cała broń była z miedzi; więc strach serca ich ogarnął, gdy ujrzeli błękitne iskry nieznanego metalu, który za pierwszem uderzeniem oręż miedziany złamał na dwoje.
— Ach! Trytonie, ach!
Przestraszony wojownik ukrył się przed Bar Noemim poza swoją szeroką srebrną tarczą, ozdobioną włosami poległych wrogów.
Ale tarcza została przebitą, a nowe uderzenie rozdarło bogów, wyrzeźbionych na jej powierzchni.
— Ach, Trytonie, ach!
Od nowego uderzenia padł olbrzym na kolana i ledwie silne jego ramię potrafiło uchylić się od ciosu. Lecz Bar Noemi w pierś mu wepchnął swą żelazną rękę, aż kości mu zatrzeszczały i wreszcie ostatnim ciosem szyszak mu rozbił na dwoje.
Pod błękitną stalą z diamentów i topazów sypały się iskry, jak błyskawice. A gdy iskry zagasły, upadł ze złotej estrady wojowniczy olbrzym, który umierającem okiem spoglądał w noc wieczności.
Przestraszony lud opuścił smutne twarze ku ziemi. Kapłani rozdarli swą odzież i upadli do nóg Bar Noemiego.
Z pochyloną głową, kapłan Megatherionu drżącym głosem zawołał:
— Obcych ludów boże, który iskry ciskasz z rąk swoich, powiedz, czego chcesz od nas?
— Chcę mojej żony, którą oderwaliście ode mnie; chcę arki, gdzie są przykazania Jehowy; wreszcie chcę opuścić to miasto.
Wtedy dopiero ze łzami w oczach wystąpiła z poza kolumny Byssenja i z pocałunkiem przesłała rękę Bar Noemiemu, który był tak silny, tak stały.
— O, jak szczęśliwa kobieta! — z westchnieniem mówiły do siebie niewiasty Trytona, którym nie dano rozkoszy rzec dumnie do siebie: — „Jestem żoną swego męża“.
Nikt nie śmiał, oddalającego się z miasta, Bar Noemiego śmiechem i szyderstwami zarzucić. Lud, który ich odprowadzał, nie śmiał nawet patrzeć na niego.
— To nie człowiek — mówili kapłani — to obcych ludów bóg, któremu ręka ludzka nie da rady. To jakiś bóg surowy, gniewny, mściwy, dla którego nie masz miejsca w mieście Trytona. Radujcie się, że na zawsze nas opuścił.