Autobiografia Murzyna/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Booker T. Washington
Tytuł Autobiografia Murzyna
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz M. G.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
LEKCYE W STAJNI I KURNIKU.


Wyznaję, że wyniki całomiesięcznej podróży i badania przejęły mnie głębokiem zniechęceniem. Podźwignięcie tej ludności wydało mi się nad moje siły. Byłem zupełnie osamotniony, a ta odrobina, jaką mógłbym dokonać, była nic nieznacząca w porównaniu z tem, co pozostałoby do zrobienia. Zadawałem sobie pytanie, czy moje usiłowania mogą wydać jakikolwiek rezultat i czy warto nawet próbować.
Byłem zawsze przekonany, a tem więcej po zbadaniu stanu moralnego i umysłowego mego ludu, że sama nauka nie może mu wystarczyć. Lepiej niż kiedykolwiek zrozumiałem mądrość systemu przyjętego przez generała Armstronga w Hamptonie. Wiedziałem dobrze, że zbierać takie dzieci, jakie tu widziałem, na kilka godzin lekcyi, byłoby daremną stratą czasu.
Porozumiawszy się z obywatelami Tuskegee, naznaczyłem 4 listopada 1881 r. na dzień otworzenia szkoły w małem domostwie i kościele, które zostały zakupione w tym celu. Wszyscy biali i murzyni zajmowali się żywo założeniem nowej szkoły i oczekiwali niecierpliwie dnia jej otwarcia. Nie brakło w okolicach Tuskegee i takich białych, którzy niechętnie na to patrzyli. Powątpiewali, czy wyniknie z tego jaka korzyść dla murzynów, a nadewszystko obawiali się zatargów pomiędzy obu rasami. Jedni lękali się że murzyni postradają te zalety, które im nadawały wartość pod względem ekonomicznym, że gdy ich wykształcą, porzucą służbę na fermach i trudno będzie znaleźć na ich miejsce innych służących.
Ci biali, przeciwnicy nowej szkoły, wyobrażali sobie wykształconego murzyna w cylindrze, z lornetką w złoto oprawną, z elegancką laseczką w ręku, w rękawiczkach i lakierowanych butach, nie wiem zresztą, co jeszcze więcej. Jednem słowem, jako człowieka, który będzie chciał zarabiać jedynie umysłową pracą. Nie wyobrażali sobie oświeconego murzyna w innej postaci.
We wszystkich trudnościach przy otwieraniu szkoły i przez dziewiętnaście lat następnych znajdowałem zawsze pomoc i radę u dwóch ludzi, którzy są mymi najlepszymi przyjaciółmi w Tuskegee. Im należy się w znacznej części cześć za to całe przedsięwzięcie i mogę śmiało powiedzieć że nigdy nie zwróciłem się do nich napróżno. Jeden z nich, pan Jerzy W. Campbell, jest biały i dawny właściciel niewolników. Drugi, Lenis Adams, murzyn i były niewolnik. Oni to zwrócili się do generała Armstronga z prośbą o dyrektora szkoły.
Campbell, kupiec i bankier, nie zajmował się przedtem kwestyą oświaty. Adams był rolnikiem i za czasów niewolnictwa zajmował się kolejno szewctwem, rymarstwem i blacharstwem. Nie był ani jednego dnia w szkole, lecz mimo to nauczył się czytać i pisać. Obaj zrozumieli w lot mój plan wychowawczy, podnieśli moje nadzieje i dopomagali w usiłowaniach. W najtrudniejszych chwilach nie odwoływałem się nigdy napróżno do pomocy Campbella i otrzymywałem zawsze hojną zapomogę. Zdaje mi się, że niczyich rad nie słuchałbym chętniej, ani nie powierzył kierownictwa interesów szkolnych, jak tym dwom ludziom — byłemu właścicielowi niewolników i byłemu niewolnikowi.
Jestem przekonany, że nadzwyczajną siłę charakteru, jaką odznaczał się Adams, zawdzięczał on tej szczęśliwej okoliczności, że wyuczył się trzech rzemiosł za czasów niewolnictwa. Dziś jeszcze każdemu przybyszowi w miastach Południa, jeżeli zażąda, by mu wskazano najwybitniejszego murzyna w danej miejscowości, wskażą niezawodnie takiego, który za czasów niewolnictwa wyuczył się rzemiosła.
W dzień otwarcia szkoły zapisało się trzydziestu uczniów. Obie płcie były w równej liczbie. Większość pochodziła z hrabstwa Macon, którego Tuskegee jest stolicą. Zgłosiło się dużo uczniów, ale postanowione było, że będę przyjmował tylko tych, którzy mają więcej niż lat piętnaście i już cośkolwiek umieją. A pomiędzy przyjętymi było wielu takich, którzy poprzednio sami uczyli się w gminnych szkółkach i mieli przeszło czterdzieści lat.
Ci nauczyciele wstąpili do szkoły razem ze swymi uczniami i rzecz dziwna! po zdaniu wstępnego egzaminu niektórzy z uczniów dostali się do klasy wyższej niż ich mistrze. Wielu z nich chełpiło się przeczytaniem grubych ksiąg o szumnych tytułach, a im grubszą była książka i dłuższy tytuł, tem dumniejsi byli ze swej wiedzy. Byli tacy, którzy studyowali łacinę, jeden czy dwóch język grecki, sądzili więc, że ta umiejętność podniesie ich nieskończenie w naszych oczach.
Rzeczywiście w czasie moich podróży najbardziej chyba przykrym był mi widok młodego murzyna, siedzącego w jedynej izdebce drewnianej chatki i zatopionego w gramatyce francuskiej; siedział w brudnem odzieniu, wśród wielkiego nieporządku w izbie, a ogród naokoło chaty zarosły był chwastami.
Ci pierwsi uczniowie lubili najlepiej uczyć się na pamięć najzawilszych prawideł gramatyki i matematyki; ale brakowało im zupełnie umiejętności zużytkowania praktycznie nabytych wiadomości. Opowiadali, że są biegli w arytmetyce i rachunkowości handlowej, ale spostrzegłem wkrótce, że ani oni, ani ich sąsiedzi nie miewali rachunków w bankach. Zapisując nazwiska uczniów zauważyłem, że wszyscy bez wyjątku wstawiali pojedynczą literę pomiędzy swe imię a nazwisko. Zapytywałem ich o znaczenie tej litery, naprzykład J, wstawionej we środek: „John J. Johns“. Odpowiadali mi, że to część ich tytułu osobistego...
Większa część uczniów pragnęła nabyć wiadomości po to, ażeby poprawić swój byt nauczycielski. Z wyjątkiem tych drobiazgów, muszę przyznać, że nigdy nie miałem do czynienia z ludźmi mającymi lepsze chęci. Byli zawsze gotowi uczynić to, co im było wskazane jako dobre. Pragnąłem przedewszystkiem dać im wykształcenie gruntowne, ale stosowne. Wkrótce przekonałem się, że nie mieli pojęcia o wyższych naukach, których studyowaniem tak się chełpili. Zauważyłem i to, że jeżeli młode dziewczęta umiały wskazać na globusie miejsce, gdzie leży Sahara lub stolica Chin, nie umiały znaleźć na stole miejsca, gdzie się kładzie noże i widelce, chleb i mięso.
Potrzeba mi było pewnej odwagi, żeby wytłómaczyć uczniowi, który umiał wyciągnąć pierwiastek sześcianu i znał rachunkowość, że najpierwszą rzeczą, jakiej trzeba się nauczyć, jest tabliczka mnożenia.
Liczba uczniów wzrastała z każdym tygodniem tak, że w końcu miesiąca było ich już pięćdziesięciu. Prawie wszyscy mówili wstępując, że mogą poświęcić na naukę tylko dwa lub trzy miesiące i chcieli wejść do wyższej klasy i ukończyć nauki pod koniec pierwszego roku.
W końcu pierwszych sześciu tygodni przybyła nam nowa koleżanka, kobieta rzadkiej inteligencyi, miss Olivia A. Davidson, która później została moją żoną. Miss Davidson urodziła się w Ohio i odbyła nauki w szkole gminnej w tym stanie. Bardzo jeszcze będąc młodą dowiedziała się, że na Południu brak jest nauczycielek. Pojechała więc do stanu Mississipi i rozpoczęła nauczanie. Potem uczyła w Memphis. W Mississipi jedna z jej uczenic zachorowała na ospę. Zapanowała taka trwoga, że nikt nie chciał doglądać chorego dziecka. Miss Davidson zamknęła wtedy szkołę i zasiadła przy łóżku chorej, pielęgnując ją dniem i nocą, do zupełnego wyzdrowienia i kiedy następnie pojechała do domu na wakacye, żółta febra zapanowała w Memphis (Tennessee); była to najokropniejsza epidemia, jaka kiedykolwiek panowała na Południu. Dowiedziawszy się o tem, miss Davidson zatelegrafowała do burmistrza w Memphis, ofiarowując mu swoje usługi jako dozorczyni chorych, pomimo, że sama nie przechodziła nigdy tej strasznej choroby.
Była ona tego samego zdania, co ja, że nauka książkowa nie wystarcza w szkole murzynów. Słyszała już była o systemie nauczania w Hamptonie i chcąc się przygotować do pożytecznej działalności na Południu, pojechała do Hamptonu na naukę. Świetna jej inteligencya zwróciła uwagę pani Maryi Henceway z Bostonu i dzięki jej wspaniałomyślnej hojności, mogła miss Davidson uzupełnić swoje studya przez dwuletni pobyt w szkole normalnej w Framingham (Massachusets), po otrzymaniu dyplomu w Hamptonie.
W chwili wyjazdu do Framinghamu ktoś zwrócił uwagę miss Davidson, że mając tak białą cerę, może w nowej szkole przedstawić się jako osoba białej rasy, co byłoby dla niej bardzo korzystne. Ale odpowiedziała bez wahania, że pod żadnym pozorem nie chciałaby wprowadzać w błąd co do swojej osoby.
Wkrótce po wyjściu z Framinghamu miss Davidson przybyła do Tuskegee, gdzie wniosła nowe pojęcia o sposobach nauczania, co w połączeniu z jej wyborową naturą i bezgranicznem poświęceniem, oddało szkole bardzo wielkie usługi.
Nikt więcej od niej nie przyłożył się do ugruntowania podstaw zakładu w Tuskegee i do zapewnienia mu powodzenia.
Od samego początku porozumieliśmy się co do metody najodpowiedniejszej do zaprowadzenia w szkole. Uczniowie robili postępy w nauce książkowej i w rozwoju umysłowym, ale widocznem było dla nas, że chcąc zrobić trwałe wrażenie na uczniach, których wychowanie zostało nam powierzone, potrzeba im było dać coś innego i coś więcej, oprócz wiadomości naukowych. Środowiska, z jakich pochodzili ci uczniowie, nie wpoiły im żadnych pojęć o potrzebie utrzymania ciała w czystości. Domy, w których mieszkali w Tuskegee, nielepiej urządzone były od tych, z których przybywali. Naszem gorącem pragnieniem było wpojenie im pojęcia o konieczności kąpieli, mycia zębów, starannego utrzymania odzieży, porządnego jedzenia, wyboru tego, co jeść trzeba i o utrzymywaniu w porządku mieszkań. Chcieliśmy ich też nauczyć rzemiosł, ażeby pracą, uzdolnieniem i oszczędnością, wpojoną u nas, potrafili dać sobie radę po opuszczeniu szkoły. Pragnęliśmy, ażeby zwracali uwagę nietylko na książki, ale i na warunki życiowe.
Uczniowie nasi pochodzili przeważnie z okolic, w których rolnictwo jest głównem zajęciem mieszkańców. W stanach położonych nad zatoką Meksykańską, 85 murzynów na 100 żyło z uprawy roli. Biorąc to na uwagę, nie chcieliśmy bynajmniej tłumić w naszych uczniach zamiłowania do rolniczych zajęć i kierować ich do miast, w których utrzymywaliby się z pracy umysłowej. Pragnęliśmy dać im wykształcenie, któreby uzdolniło większą ich część do pracy nauczycielskiej, ale jednocześnie dążyliśmy do odesłania ich z powrotem jako nauczycieli na plantacye dla krzewienia między murzynami nowych systemów uprawy roli, pojęć religijnych, moralnych i umysłowych, które im dotąd były obce.
Wszystkie te sprawy i potrzeby zajmowały nas tak silnie, że prawie upadaliśmy pod ich ciężarem. Co czynić? Mieliśmy na to wszystko tylko starą ruderę i opuszczony kościół, które poczciwi murzyni miejscowi oddali nam tak chętnie do rozporządzenia. Liczba uczniów wzrastała z każdym dniem, a im więcej ich poznawaliśmy, im więcej zwiedzaliśmy okolice, tem lepiej zaczynaliśmy rozumieć, że wszystkie nasze usiłowania są niewystarczające do zaspokojenia rzeczywistych potrzeb ludu, którego poziom pragnęliśmy podnieść za pomocą naszych uczniów, przygotowywanych przez nas na jego przewodników. Rozmawiając z jego uczniami, przybywającymi z różnych okolic stanu, stwierdzaliśmy, że pragnieniem, ożywiającem większą ich część, było zdobycie wykształcenia, ażeby uwolnić się od ręcznej pracy.
Byli oni tego samego zdania, co jeden murzyn w Alabamie, który w upalny dzień lipcowy zatrzymał się nagle na polu z bawełnianemi krzewami, gdzie pracował, i podnosząc ręce do nieba wykrzyknął:
— Wielki Boże! Na polu między krzakami pełno chwastów, praca ciężka, a słońce tak pali, że chyba ten murzyn, co tu pracuje, powołany jest do głoszenia Ewangelii!
W trzy miesiące po otwarciu szkoły, w chwili kiedy zaczął nas ogarniać niepokój o nasze dzieło, wystawiono na sprzedaż starą opuszczoną posiadłość, położoną o jeden kilometr od miasta. Willa ta, czyli „Wielki dom“, jakby ją dawniej nazywano, którą właściciele zamieszkiwali w czasach niewolnictwa, zgorzała. Po obejrzeniu gruntów przekonałem się, że nadawałyby się zupełnie do naszego przedsięwzięcia i zapewniłyby mu trwałość i pożytek. Ale jakim sposobem je nabyć? Cena nie była wysoka, tylko pięćset dolarów, lecz nie mieliśmy pieniędzy, a co więcej, byliśmy tu obcy i nie posiadali żadnego kredytu w mieście. Właściciel zgadzał się sprzedać nam grunta za dwieście pięćdziesiąt dolarów gotówką, płatnych zaraz, a resztę odebrać w ciągu roku. Było to bardzo tanio, pięćset dolarów za tę posiadłość, ale bardzo drogo dla tych, co nie mieli nic.
W tej trudności zdobyłem się na odwagę i napisałem do mego przyjaciela, generała J. F. B. Marschalla, skarbnika szkoły w Hamptonie; przedstawiłem mu położenie i błagałem o pożyczkę dwustu pięćdziesięciu dolarów na mój rachunek i ryzyko. W kilka dni otrzymałem odpowiedź, zawiadamiającą, że niema on prawa wypożyczać pieniędzy, będących własnością szkoły w Hamptonie, ale że pożyczy mi chętnie tę sumę z własnych funduszów.
Wyznaję, że nie spodziewałem się dostać pieniędzy w taki sposób i byłem tem zdziwiony i ucieszony. Do tej pory nie miałem nigdy w mojem posiadaniu więcej niż sto dolarów razem i suma pożyczona przez generała Marschalla wydawała mi się olbrzymią, a odpowiedzialność za tyle pieniędzy przygniatała mnie jak niezmierny ciężar.
Nie zwlekając, przeniosłem szkołę do nowej posiadłości. W chwili, kiedyśmy obejmowali ją w posiadanie, były na niej następujące budynki: chata, która dawniej służyła za jadalnię, kuchnia, stajnia i stare kurniki. W kilka tygodni wszystkie te zabudowania zostały uporządkowane. Stajnię naprawioną obróciliśmy na salę szkolną, a wkrótce trzeba było pomyśleć o uporządkowaniu kurnika.
Tego rana, gdy powiedziałem staremu murzynowi mieszkającemu w pobliżu, iż szkoła przyjęła takie rozmiary, że potrzebować będziemy kurnika i będzie musiał dopomódz nam do roboty i uporządkować go na nazajutrz, odpowiedział mi z wielką powagą:
— Co pan mówi? Nie zechce pan chyba robić porządków w kurniku w biały dzień?
Naprawiania budynków dokonywali zwykle uczniowie po ukończeniu popołudniowych lekcyi. Jak tylko stały się możliwe do zamieszkania, postanowiłem zabrać się do uprawy pola pod zasiew zboża. Zauważyłem, że mój projekt nie podobał się wcale młodzieży. Nie mogli oni zrozumieć, jaki związek może zachodzić pomiędzy uprawą zboża a szkolną nauką. Wielu z nich było już poprzednio nauczycielami i ci zastanawiali się, czy uprawa roli zgadza się z godnością pedagogów? Dla usunięcia wątpliwości, w dzień po lekcyach brałem do ręki siekierę i szedłem na czele. Widząc, że się nie wstydzę, ani lękam pracy, wzięli się i oni do roboty z większą chęcią. Pracowaliśmy, dopóki nie wykarczowaliśmy dwudziestu akrów i nie zasiali na nich zboża.
Przez ten czas miss Davidson wynajdywała różne kombinacye dla spłacenia długu. Postanowiła na początek urządzać zabawy t. zw. „wieczerze“[1]. Obchodziła sama domy białych i murzynów w mieście Tuskegee i dostawała od jednych ciasta, od drugich kurczęta, chleb i torty, przeznaczone na sprzedaż podczas wieczoru. Murzyni czuli się szczęśliwi, dając, co mogli; ale muszę dodać, że o ile mnie pamięć nie zawodzi, miss Davidson nie zwracała się nigdy napróżno i do białych, otrzymując daniny, oprócz innych oznak szczerego współczucia, okazywanego zawsze szkole w rozlicznych okolicznościach.
Wyprawiliśmy kilka takich wieczorów, które przyniosły nam dość znaczne sumy. Prócz tego, ułożyliśmy listy składek dla białych i murzynów, którzy wszyscy dawali chętnie pieniądze. Prawdziwie wzruszającym był widok składających ofiary murzynów, którzy całe życie spędzili w niewolnictwie. Niektórzy dawali po kilkanaście centów, inni po kilkadziesiąt. Niekiedy ofiarę stanowiła kołdra lub wiązka trzciny cukrowej. Przypomina mi się jedna stara, siedmdziesięcioletnia murzynka, która do mnie przyszła. Weszła do pokoju kulejąc, oparta na kiju; odziana była w łachmany, ale czyste. I powiedziała do mnie.
— Panie Washington, Bóg to wie najlepiej! Najpiękniejsze lata mego życia przeżyłam w niewoli. Bóg to wie, że jestem równie ciemna, jak uboga; ale — dodała — rozumiem mimo to dobrze, co pan i miss Davidson zamierzacie uczynić. Rozumiem, że chcecie zrobić z murzynów lepszych mężczyzn i lepsze kobiety. Nie mam pieniędzy, ale przynoszę wam sześć jaj, które dla was schowałam, i chcę, żebyście je wzięli na naukę tych chłopców i dziewcząt.
Od chwili założenia szkoły w Tuskegee miałem szczęście otrzymywać różne dary, żaden z nich jednak nie wzruszył mnie tak bardzo, jak ten dar biednej staruszki.







  1. W Ameryce wieczerze płatne, z muzyką, są jednym ze zwykłych sposobów zbierania pieniędzy na cele dobroczynne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Booker T. Washington i tłumacza: Maria Gąsiorowska.