Autobiografia Murzyna/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Booker T. Washington
Tytuł Autobiografia Murzyna
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz M. G.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
POSZUKUJEMY KAPITAŁÓW.


Kiedy już jadalnia została urządzona, mogliśmy dać dziewczętom pokoje na poddaszu naszego pierwszego domu, noszącego nazwę „Porter Hall“. Ale ilość uczniów obojej płci powiększała się ciągle. Chłopców można było mieścić na dworze, lecz niepodobna było tego czynić z dziewczętami. Wystąpiła wkrótce nowa trudność. Potrzeba nam było koniecznie większego budynku na pomieszczenie wszystkich wychowańców — chłopców i dziewcząt. Budowa nowego gmachu stawała się niezbędną, gmachu nierównie większego i czyniącego zadość wszystkim potrzebom internatu, z pokojami dla dziewcząt i jadalniami, w których mogliby jadać razem wszyscy wychowańcy.
Po zrobieniu planu okazało się, że na koszta budowy potrzeba nam dziesięć tysięcy dolarów. Jak zwykle, brakowało nam kapitału, lecz mimo to wybraliśmy nazwę dla nowego domu — można to było uczynić i bez pieniędzy. Nazwaliśmy go „Alabama Hall“, na cześć stanu, na którego terytoryum otworzyliśmy nasz zakład. I tym razem miss Davidson potrafiła skłonić białych i murzynów w Tuskegee i okolicy do nowej listy składek. Odpowiedzieli na jej wezwanie, każdy według możności, i jak pod „Porter-Hall,“ nasi wychowańcy tak i pod nowy gmach wykopali fundamenty. Byliśmy już bez grosza, kiedy poratowała nas szczodrość generała Armstronga, objawiająca się w sposób, który utwierdził we mnie jeszcze więcej przekonania o jego wyższości nad zwykłymi ludźmi. Ogarnął nas wielki niepokój na myśl, że może nam zabraknąć środków na dalsze prowadzenie budowy i wtedy właśnie otrzymałem telegram od generała Armstronga, w którym proponował mi przyjazd do Hamptonu, jeżeli będę w możności wybrać się z nim na cały miesiąc na Północ. Przyjąłem propozycyę bez wahania. Gdym przybył do generała, przedstawił mi on swój plan podróży do znaczniejszych miast Północy, gdzie przez miesiąc będziemy urządzali metingi i przemawiali na nich obaj. Można sobie wyobrazić moje zadziwienie, gdym się dowiedział, że te zebrania nie będą się odbywały na rzecz szkoły w Hamptonie, ale wyłącznie na korzyść Tuskegee, i że wszystkie koszta podróży opłaci zakład w Hamptonie.
Generał Armstrong dał mi do zrozumienia bez zbytniego nacisku, że chciał tym sposobem zaznajomić mnie z mieszkańcami Północy i dać mi możność zebrania funduszów na zbudowanie „Alabama-Hall.“ Każdy inny człowiek, mniej szlachetnego charakteru i mniej szerokich poglądów, byłby się obawiał przynieść uszczerbek zakładowi w Hamptonie, kierując napływ pieniędzy w stronę Tuskegee, ale takie uczucie obce było wzniosłej duszy generała Armstronga. Był to człowiek zbyt znakomity, żeby się zniżać do małostek — zbyt dobry, żeby się zniżać do samolubstwa. Wiedział on dobrze, że ludność Północy, dając pieniądze, czyniła to dla ucywilizowania murzynów w ogólności, a nie dla podtrzymania tego lub innego zakładu w szczególności. Rozumiał i to, że chcąc Hamptonowi nadać właściwą siłę, trzeba z niego uczynić środek dzieła, którego dobroczynny wpływ odbije się na całem Południu.
Co się tyczy przemawiania w miastach Północy, generał dał mi radę, której nie mogę przemilczeć, bo uważam ją za najlepszą, jaką dać można, i stosującą się do wszystkich i wszędzie przemów publicznych. Generał mówił:
— Niech każde twoje słowo zawiera w sobie myśl.
Starałem się zawsze stosować do jego rady.
Przemawialiśmy w Nowym-Yorku, Brooklynie, Bostonie, Filadelfii i innych wielkich miastach, a wszędzie generał przemawiał wraz ze mną w interesie Tuskegee. Usiłowania nasze skierowane były do zebrania funduszu potrzebnego na budowę „Alabama-Hall“ i do zapoznania ogółu z naszą działalnością. Pod obu temi względami powiodło się nam zupełnie.
Po tem pierwszem przedstawieniu robiłem już sam wyprawy na Północ po pieniądze. W ciągu ostatnich lat piętnastu zmuszony byłem znaczną część czasu przepędzać zdala od szkoły, ażeby gromadzić fundusze konieczne na coraz większe potrzeby naszego zakładu. Nabyłem sporo doświadczenia, którem chcę podzielić się z czytelnikami. Wiele razy osoby zbierające składki na dobroczynne cele, zapytywały mnie, jakiemi sposobami zdołałem obudzić zainteresowanie i ofiarność publiczności? Przypuściwszy, że żebranina każe mieć jakiś system, powiem, że mój polegał na dwóch sposobach. Pierwszym było ścisłe — w całem znaczeniu — spełnienie obowiązku, w zapoznaniu publiczności i osób, do których się zwracałem o pomoc, z instytucyą, dla której zbierałem, drugim sposobem było nie niepokoić się o ostateczny wynik. To drugie było nierównie trudniejsze do wykonania. Niełatwo to żyć bez troski, kiedy się jest w przededniu spłaty weksli, nie mając ani dolara na ich zaspokojenie. Teraz rozumiem dobrze, jak dalece tego rodzaju troski zużywają nasze siły, pochłaniają całe umysłowe i fizyczne władze, które możnaby daleko korzystniej zużytkować na inną działalność. Częste stosunki, jakie miałem z ludźmi wybitnych stanowisk i wielkiego majątku przekonały mnie, że ci, którzy dokonali najwięcej dobrego, odznaczali się zawsze zupełnem panowaniem nad sobą, spokojem, cierpliwością i pogodą umysłu. Wzorem tego wszystkiego był, według mego zdania, prezydent MacKinley.
Do zdobycia powodzenia w jakiemkolwiek przedsięwzięciu, pierwszym warunkiem jest zapomnienie o sobie i całkowite oddanie się myśli o wielkiej sprawie; powodzenie i szczęście, jakie się z tego czerpie, stoją w prostym stosunku do zaparcia swojego ja, jakie się ma w duszy.
Moje rzemiosło kwestarskie nauczyło mnie sądzić surowo tych, którzy przepędzają czas na potępianiu bogaczów za to, że są bogaci i że nie świadczą dobrodziejstw. Ci, którzy występują z temi oskarżeniami, nie przypuszczają nawet, ile osób popadłoby w nędzę, gdyby bogacze zrzekli się swych bogactw odrazu, burząc i niwecząc wielkie przedsiębiorstwa, dające tamtym zarobek. Przytem nikt nie domyśla się, ile próśb o zapomogi sypie się na bogaczów. Znam takich, którzy w dzień mają po dwudziestu gości, przychodzących prosić o pomoc. Zdarzało mi się, chodząc po kweście, zastawać u osób, do których się zwracałem, co najmniej sześciu przybyłych w tym samym celu. A te odwiedziny są zaledwie drobną cząstką próśb, nadchodzących listownie. Nikt nawet nie przypuszcza, ile osób daje jałmużnę w tajemnicy, a znałem i takiego, który miał opinię, że nie daje nic, gdy tymczasem rozdawał rocznie setki dolarów potajemnie, o czem nikt nie wiedział.
Mogę tu dać za przykład dwie panie z Nowego Yorku, których nazwiska rzadko występują na listach składek, a którym zawdzięczamy budowę trzech dużych gmachów w ciągu ośmiu lat ostatnich. Oprócz tego dawały one jeszcze i inne dary dla naszej szkoły. Nie ograniczają się do obdarzania jednego tylko Tuskegee, ale wyszukują różne inne cele godne poparcia.
Pomimo, że miałem szczęście ściągnąć do kasy zakładu w Tuskegee kilkakroć sto tysięcy dolarów, unikałem zawsze tego, co świat nazywa „żebraniną“. Powtarzam często moim słuchaczom, że nigdy nie „żebrałem“ o pieniądze i że nie jestem „żebrakiem.“ Doświadczenie mnie nauczyło że brutalne żądanie pieniędzy od ludzi bogatych nie usposabia ich bynajmniej do ofiarności. Wychodzę zawsze z tego założenia, że ludzie, którzy potrafili zrobić majątek, muszą też mieć i rozum potrzebny do zarządzania tym majątkiem. Według mnie, najlepszym sposobem zainteresowania ich jakąś sprawą, jest przedstawienie samych faktów z prostotą i godnością. Daje to zawsze lepsze wyniki niż żebranina.
Pomimo, że uciążliwe, nieprzyjemne i wyczerpujące nawet pod względem zdrowia jest to chodzenie od domu do domu, ma jednak i swoje strony dodatnie. Ma się sposobność zapoznania z dzielnymi ludźmi: powiedziałbym nawet, że najzacniejszymi i najbardziej wpływowymi w społeczeństwie są ci, którzy interesują się zakładami, mającemi na celu ulepszanie świata.
Pewnego dnia w Bostonie wybrałem się do osoby bardzo bogatej. Wprowadzono mnie do przedpokoju, gdzie się zatrzymałem, posławszy bilet. Tymczasem nadchodzi mąż tej osoby, zastaje mnie i pyta szorstko, jaki mam interes. Zaledwie objaśniłem go o celu przybycia, zaczął odzywać się tak grubiańsko i z taką gwałtownością, że wyszedłem, nie czekając na odpowiedź pani. Poszedłem dalej i udałem się do człowieka, który mnie przyjął bardzo serdecznie. Podpisał czek na znaczną sumę i nie czekając na podziękowanie, powiedział:
— Jestem bardzo wdzięczny, panie Washington, że dałeś mi sposobność do przysłużenia się dobrej sprawie. Jest to prawdziwe szczęście przyłożyć się do tego dzieła; jesteśmy pańskimi dłużnikami za to, że wyręczasz nas w pracy.
Utrzymuję z całem przekonaniem, opartem na doświadczeniu, że ludzie pierwszej kategoryi są coraz rzadsi, a drugiej coraz liczniejsi, co dowodzi, że bogacze zaczynają coraz częściej uważać tych, którzy przychodzą prosić o składki na cele dobroczynne, za swoich wyręczycieli, nie za żebraków.
W Bostonie rzadko mi się zdarzało podczas kwesty, żeby ten, do kogo się zwróciłem, nie podziękował mi za przyjście, zanim ja sam zdążyłem mu podziękować za ofiarę. W Bostonie wszyscy uważają sobie za zaszczyt, gdy się do nich zwrócić o składkę. Nigdzie nie spotkałem w równej mierze ducha chrześcijańskiego; nie idzie zatem, ażeby i w innych miastach nie miało być podobnych przykładów. Powtarzam tu raz jeszcze, że ludzie przyzwyczajają się coraz więcej do dawania.
W początkach zdarzało mi się chodzić całemi dniami po ulicach miast na północy lub po gościńcach miejskich i nie dostać ani dolara. Zdarzało mi się również po całym tygodniu zawodów i zniechęcenia otrzymać ze strony najmniej spodziewanej wspaniałą ofiarę, a nie dostawać nic od tych, do których zwracałem się z silną wiarą, że nie dadzą mi odejść z próżnemi rękoma.
Dowiedziałem się raz, że człowiek, mieszkający na wsi, o dwie mile od miasta Stafford (Connecticut), zainteresowałby się naszym zakładem, gdyby mu kto przedstawił jego położenie i potrzeby. Puściłem się w drogę podczas burzy i zimna, idąc dwie mile pieszo. Niełatwo przyszło mi zobaczyć się z panem domu. Wysłuchał mnie z uwagą, zajęło go moje opowiadanie, ale nic nie dał.
Odszedłem — przekonany, że zmarnowałem napróżno trzy drogocenne godziny, choć z drugiej strony nie żałowałem tego kroku, który uważałem za obowiązek.
Po dwóch latach otrzymałem od tegoż samego człowieka list.
„Przesyłam panu przy niniejszem czek na dziesięć tysięcy dolarów dla zakładu w Tuskegee. Miałem zamiar pozostawić dla was zapis w testamencie, ale uważam, że rozsądniej będzie dać wam to za życia. Bardzo miłe wspomnienie pozostawiły mi pańskie odwiedziny dwa lata temu“.
Żaden dar nie ucieszył mnie chyba więcej od tego. Był on najznaczniejszym ze wszystkich, jakie otrzymała dotąd nasza szkoła. Przybywał bardzo w porę, bo oddawna już nie dostawaliśmy nic, brak było zupełnie funduszów i bieda była wielka. Nie wyobrażam sobie przykrzejszego i bardziej denerwującego położenia, niż położenie dyrektora dużego zakładu z wielkiemi ciężarami finansowemi, gdy brakuje pieniędzy i co miesiąc trzeba się oglądać, z której strony nadpłyną.
Inna jeszcze trudność zwiększała ciężar odpowiedzialności i wzmagała moje obawy. Gdyby nasz zakład był kierowany przez białych i upadł, poszkodowana byłaby tylko oświata murzynów i to tylko murzynów w tej okolicy, ale prowadzony przez nas zakład nie mógł szwankować bez podkopania ufności do rasy murzyńskiej, która tem samem byłaby uznana za niepodatną do przyjęcia cywilizacyi. To też otrzymanie tego czeku usunęło gnębiący niepokój, który mnie od pewnego czasu nie opuszczał.
Od samego początku usiłowałem przekonać cały skład nauczycieli, że powodzenie szkoły zawisło w znacznej mierze od czystości, dobrej postawy i dobrego stanu hygienicznego całego zakładu. Pierwszy raz spotkawszy się z nieboszczykiem Collisem P. Hantingtonem, bogatym właścicielem kolei żelaznych, otrzymałem od niego dwa dolary dla szkoły. Później, niedługo przed jego śmiercią, otrzymałem od niego pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które wzmocniły żelazny kapitał szkoły. Prócz tego co roku państwo Hantington obdarzali nas mniej lub więcej hojnie.
Możnaby przypuszczać, że to nasza szczęśliwa gwiazda sprowadziła nam tak hojny dar. Nie — to nie był szczęśliwy traf, lecz nasza wytrwała praca. Nic godnego posiadania nie przychodzi bez pracy. Nie myślałem ganić pana Hantingtona, gdy mi ofiarował dwa dolary, ale postanowiłem go przekonać, że zasługujemy na większe sumy.
Przez lat dwanaście wysilałem się, żeby go przekonać o wartości naszego zakładu i miałem to zadowolenie, że śledził uważnie rozwój szkoły i stosownie do niego wymierzał swą ofiarność. Nikt żywiej nie interesował się naszym zakładem; nietylko dawał on nam pieniądze, ale i rady co do kierowania szkołą, jak ojciec synowi.
Niejednokrotnie bywałem w wielkim kłopocie, objeżdżając za kwestą Stany Północne. Nie opowiadałem nigdy o tem, co tu opiszę, bo się obawiałem, że mi nie uwierzą. Było to rankiem w mieście Providence (Rhode Island), nie miałem na śniadanie ani centa. Idąc ulicą do jednej pani, od której miałem nadzieję dostać pieniędzy, zobaczyłem leżącą między szynami tramwaju nowiuteńką sztukę dwudziestopięciocentową. W pięć minut potem do tej sztuki przybyła znaczniejsza suma, otrzymana od damy, do której szedłem.
Na jedno zebranie przy rozdawaniu nagród, ośmieliłem się prosić o kazanie Wielebnego E. Winchestera Donalda, doktora teologii. Nie mając miejsca na pomieszczenie całego zgromadzenia, zbudowaliśmy obszerny namiot z desek przybranych zielonością. Zaledwie kazanie się rozpoczęło, spadł deszcz rzęsisty, który zmusił doktora do przerwania mowy i schowania się pod parasol.
Gdym ujrzał rektora kościoła Świętej Trójcy, stojącego przed słuchaczami pod starym parasolem i oczekującego końca ulewy, wtedy dopiero zrozumiałem całą lekkomyślność mojego żądania.
Deszcz ustał niedługo i dr. Donald mógł dokończyć kazania, które było świetne, mimo niepogody. Rozebrawszy się ze zmoczonych szat, nie mógł się powstrzymać od uwagi, że Tuskegee potrzebuje koniecznie obszernej kaplicy; nazajutrz otrzymałem od dwóch pań podróżujących po Włoszech list z obietnicą sumy potrzebnej na budowę kaplicy.
Niedawno temu dostaliśmy od pana Andrzeja Carnegie dwadzieścia tysięcy dolarów na budowę nowej biblioteki. Dawna biblioteka z czytelnią mieściła się w małem domostwie, zajmując pięć stóp szerokości na dwanaście długości. Dziesięć lat potrzeba było na zainteresowanie pana Carnegie naszem dziełem.
Gdy go widziałem po raz pierwszy, okazał bardzo średnie zajęcie; ale postanowiłem przekonać i jego także, że zasługujemy na pomoc.
Po dziesięciu latach ciężkiej pracy napisałem do niego następujący list:

Do Pana Andrzeja Carnegie,
Nowy-York, 15 grudnia.

„Szanowny Panie!
„Stosując się do życzenia wyrażonego przed kilkoma dniami, ośmielam się zwrócić dziś z prośbą piśmienną o bibliotekę.
„Szkoła nasza liczy tysiąc stu uczniów i uczenic, ośmdziesięciu sześciu nauczycieli i urzędników, mieszkających tu z rodzinami i około dwustu murzynów mieszkających w pobliżu, którzy wszyscy korzystaliby z biblioteki.
„Mamy przeszło dwanaście tysięcy książek i pism, ofiarowanych przez życzliwych; ale nie mamy odpowiedniego miejsca na ich pomieszczenie — ani na czytelnię.
„Uczniowie nasi, opuszczając szkołę, zajmują się różnemi rzemiosłami w Południowych Stanach i wiadomości, nabyte czytaniem książek, miałyby korzystny wpływ na całą rasę murzyńską.
„Biblioteka, której nam potrzeba, mogłaby być zbudowana za sumę dwudziestu tysięcy dolarów. Pracę przy budowie, wyrób dachówek, roboty mularskie, stolarskie i ślusarskie wykonają nasi wychowańcy.
„Pieniądze ofiarowane przez pana dadzą im sposobność wyćwiczenia się w rozmaitych rzemiosłach przy wznoszeniu gmachu, a przytem otrzymując zapłatę za swoją pracę, będą mogli z tym zarobkiem opłacić koszta utrzymania swego w szkole. Sądzę, że nigdy jeszcze taka suma nie przyniosła równej korzyści dla podniesienia poziomu umysłowego całej rasy.
„Jeżeli pan życzy sobie bliższych objaśnień, jestem na pańskie usługi

„Z głębokim szacunkiem
Booker T. Washington, dyrektor szkoły.“

Następną pocztą otrzymałem odpowiedź.
„Będzie mi bardzo przyjemnie opłacić koszta budowy biblioteki w sumie dwudziestu tysięcy dolarów i cieszę się z tej sposobności, która daje mi możność okazania sympatyi, jaką żywię dla pańskiego szlachetnego dzieła.“
Zawsze dobrze wychodziłem na systemie czysto handlowym; w stosunkach z dobroczyńcami szkoły i w moich czynnościach w Tuskegee zarządzałem sprawami finansowemi i innemi według zasad, których nie zaparłby się bank Nowoyorski.
Wspomniałem o większych darach, otrzymanych przez nasz zakład, ale zadziwi się każdy z czytelników, gdy powiem, że największe korzyści osiągnął on dzięki drobnym ofiarom, na pozór nic nie znaczącym, które jednak świadczą o życzliwości setek osób, od czego zawisło powodzenie każdego dobroczynnego dzieła.
Nie zdołam nigdy wyrazić dostatecznie mego uwielbienia dla duchownych, których cierpliwość i głębokie współczucie mogłem wypróbować, pomimo, że są oni zawsze zarzucani najrozmaitszemi żądaniami.
Gdybym nawet nie miał innych powodów do uznania skutecznego wpływu chrześcijańskich pojęć, to zmiana, jaka od lat trzydziestu pięciu za pośrednictwem kościoła dokonała się w kierunku podniesienia rasy murzyńskiej, wystarczyłaby już, żeby ze mnie uczynić chrześcijanina. Te grosze i srebrne pieniążki, pochodzące ze szkół niedzielnych, ze zgromadzeń chrześcijańskich, z misyi i kwesty kościelnej, przyczyniły się w znacznej mierze do tak szybkiego podźwignięcia murzynów.
Przy tej sposobności muszę wspomnieć o zwyczaju naszych uczniów, którzy po opuszczeniu szkoły przysyłają nam coroczną daninę wynoszącą od dwudziestu pięciu centów do dziesięciu dolarów.
Rozpoczął się trzeci rok szkolny w Tuskegee, gdy otrzymaliśmy niespodziewanie znaczne zapomogi z trzech różnych stron, które nam są wypłacane corocznie do tej chwili. Pierwsza została przyznana przez izbę deputowanych stanu Alabama, która podwoiła ją z dwóch na trzy tysiące dolarów rocznie. Druga była sumą tysiąca dolarów, przeznaczoną z zapisu Johna F. Slatera[1].
Nasz zakład potrafił sobie zjednać sympatyę opiekunów tego zapisu, bo sumę przeznaczoną dla nas powiększali stopniowo tak, że obecnie wypłacają nam jedenaście tysięcy rocznie. Trzecia zapomoga pochodzi z zapisu Teabody, bogatego bankiera i filantropa. Wynosiła z początku pięćset dolarów, a teraz doszła do tysiąca pięciuset.
Starając się o te zapomogi, zapoznałem się z dwoma ludźmi rzadkiej wartości, którzy przyłożyli się niemało do dzieła oświaty murzynów. Mówię tu o panu L. M. Currym, z Waszyngtonu, zarządzającym obu zapisami — i o panu M. Morvis K. Jesupie z Nowego Yorku. Doktór Curry, rodem Południowiec, służył w armii skonfederowanej, a mimo to nikt chyba żywiej od niego nie interesuje się murzynami, oswobodziwszy się od wszelkich uprzedzeń rasowych. Nie zapomnę nigdy dnia, gdym go poraz pierwszy zobaczył. Rzecz rzadka na Południu, cieszy się on zaufaniem i białych i murzynów. Wybrałem się do niego do Richuwudu (Wirginia), gdzie wtedy mieszkał. Słyszałem o nim dużo. Zbliżyłem się ze drżeniem, bo byłem bardzo młody i niedoświadczony. Przyjął mnie bardzo serdecznie, wziął za rękę i mówił tak zachęcająco, dawał tak dobre rady, że uczynił na mnie wrażenie człowieka, którego jedynym celem w życiu jest praca dla dobra ludzkości.
Pana M. Morvisa K. Jesupa, skarbnika fundacyi Slatera, przytaczam tu jako wyjątek, bo nie zdarzyło mi się mieć do czynienia z człowiekiem równie hojnie szafującym swoim czasem, pieniędzmi i umysłowemi zasobami dla kwestyi murzyńskiej, pomimo rozlicznych innych obowiązków. Jemu to w znacznej części zawdzięczamy, że przez ostatnie lata nauka rzemiosł mogła się rozwinąć na tak dużą skalę i że zajęła to miejsce, jakie obecnie jej dano.







  1. John Slater, fabrykant i filantrop, ustanowił dobroczynną fundacyę miliona dolarów, przeznaczając ją na edukacyę murzynów w Południowych Stanach. Umarł w 1884 r. (p. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Booker T. Washington i tłumacza: Maria Gąsiorowska.