Awantura z dyfterytem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Awantura z dyfterytem
Pochodzenie Król i osioł oraz inne humoreski
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AWANTURA Z DYFTERYTEM
Opowiedziana autorowi niniejszej książki przez pana M. Williamsa, miłego Nowojorczyka, którego autor poznał w czasie podróży

...A więc, wracając do mego opowiadania — mówiłem już panu, jak starannie grasował u nas dyfteryt, jak wszystkie matki poszalały ze strachu... Otóż razu pewnego przywołałem moją żonę, poczem rzekłem, wskazując naszą malutką Klarę:
— Moja droga, na twojem miejscu nie pozwoliłbym naszej małej gryźć tego drzewa świerkowego.
— Mój skarbie, cóż to może zaszkodzić? — odparła, ale w tymże momencie wyciągnęła rękę, by je odebrać dziecku; kobiety nie mogą przyjąć nawet najbardziej przekonywającej rady, by jednocześnie nie zaprotestować (przynajmniej zamężne tak czynią).
Rzekłem na to:
— Najdroższa, jest rzeczą dowiedzioną, że drzewo świerkowe jest drzewem najmniej pożywnem z tych, jakie może jeść dziecko.
Żona moja cofnęła rękę, którą już miała odjąć drzewo od ust dziecka i opuściła ją znów na kolana. Zgniewała się najwidoczniej, rzekła bowiem:
— Mężulku, sam przecie wiesz, że jest inaczej, tak, wiesz to dobrze! Wszyscy lekarze głoszą, że terpentyna drzewa świerkowego jest bardzo skuteczna przy słabej kości pacierzowej i chorych nerkach...
— Ach, — zatem omyliłem się! Nie wiedziałem przecież, że kość pacierzowa tudzież nerki naszego dziecka są zaatakowane i że lekarz nasz...
— A któż tu mówi, że nerki i kość pacierzowa naszego dziecka są zaatakowane? Dziwne przypuszczenia! Nigdy nic podobnego nie dawałam ci do zrozumienia.
— Ależ, najdroższa, niecałe dwie minuty temu mówiłaś...
— Wszystko jedno, co mówiłam! Małej to nic a nic nie zaszkodzi, jeśli będzie żuła sobie kawałeczek drzewa świerkowego, o ile ma do tego ochotę, i ty wiesz o tem aż nazbyt dobrze! To też powiadam ci, że ona będzie je żuć, i koniec!
— Nie masz potrzeby już nic dodawać, kochana żono. Czuję doskonale siłę twych argumentów, to też każę natychmiast sprowadzić kilka fur najlepszego drzewa świerkowego. Odtąd żadne z mych dzieci nie będzie odczuwać jego braku, póty, póki ja...
— Proszę cię, idź do swego kantoru i pozostaw mnie wreszcie w spokoju. Nie można wtrącić najniewinniejszej uwagi, byś ty się do niej nie przyczepił i nie począł rezonować i rezonować, aż sam zatracisz się w tem co gadasz — a zresztą, ty wogóle nigdy nie wiesz, co gadasz!
— Dobrze, niech będzie tak, jak chcesz! Zato w twej ostatniej uwadze był także brak logiki, że...
Lecz zanim skończyłem zdanie, żona już zdążyła wyjść za drzwi, zabierając dziecko.
Tego samego dnia przy obiedzie podeszła ku mnie z twarzą białą, jak kreda.
— O, Mortimerze, znowu nieszczęście! Mały Jurek Gordon zachorował!
— Dyfteryt?
— Dyfteryt!
— Czy jest jeszcze jaka nadzieja?
— Najmniejszej! Ach, co teraz będzie z nami?
Po pewnym czasie niańka przyprowadziła naszą Klarcię, aby nam powiedziała dobranoc, oraz zmówiła, jak zwykle, paciorek przy mamusi. Zdarzyło się, że akurat przy słowach: „Położę się do łóżeczka“, troszkę zakaszlała.
Żona moja, słysząc to, padła, zda się gromem rażona. Ale już w chwilę później zerwała się na równe nogi, pełna żarliwej podniety, przejęta lękiem.
Wydała rozkaz, aby łóżeczko dziecka przeniesiono z pokoju dziecinnego do naszej sypialni, przyczem sama przypilnowała, aby rozkaz wykonano ściśle. Mnie oczywiście też zabrała z sobą. Sprawa została wmig załatwiona.
W ubieralni żony ustawiono łóżko niani. Wtedy wszakże żonusi przypomniało się, że za daleko bylibyśmy od drugiego dziecka — a gdyby i to zachorowało... tu moja biedna żona znów zbladła, jak płótno.
Przenieśliśmy tedy łóżeczko Klarci i łóżko niani zpowrotem do pokoju dziecinnego, dla nas zaś ustawiliśmy łóżko w pokoju sąsiednim.
Wszakże wnet potem zauważyła moja żona:
— A jeśli nasz mały zarazi się od Klarci?
Myśl ta na nowo przejęła ją trwogą, wobec czego wspólnemi siłami staraliśmy się w gorączkowym pośpiechu usunąć łóżeczko Klarci z pokoju dziecinnego, przyczem moja żona prawie że poszarpała ten sprzęt w kawałki — tak dalece dziki strach nią miotał!
Przenieśliśmy się nadół. Ale tam znów nie starczyło już miejsca na łóżko niani, a ponieważ żona moja twierdziła, że doświadczenie starej ma dla niej wartość nieocenioną, tedy powróciliśmy z całym bagażem do naszej sypialni, gdzie poczuliśmy się jak ptaki miotane burzą, które nareszcie przedostały się do własnego gniazda.
Teraz żona udała się do pokoju dziecinnego, by sprawdzić, czy wszystko jest tam w porządku. Wkrótce powróciła z nowem zmartwieniem.
— Jakie to dziwne, że mały tak mocno śpi?
— Ależ najdroższa, alboż nie sypia on zawsze twardo jak suseł?
— Wiem to. Tylko że teraz w jego śnie jest coś niezwykłego! Tak jakoś dziwnie oddycha — tak jakoś — miarowo! Och, jakież to straszne!
— Droga moja, przecież on zawsze oddycha miarowo.
— Wiem to. Jednakże w tem jest coś strasznego! Mamka jest nadto młoda, niedoświadczona, niech tedy Marynia zostanie przy niej, by była pod ręką, gdyby coś zaszło.
— Swietna myśl! Ale kto tobie będzie pomagał?
— Ty przecież umiesz mi wszystko zrobić, czego będzie trzeba. A zresztą, w takich razach ja muszę wszystko sama robić.
— Uważałbym to za podłość — odparłem, — gdybym ja miał leżeć w łóżku i spać, podczas gdy ty sama będziesz się męczyć z dzieckiem.
Ostatecznie jednak pogodziłem się i z tą myślą, poczem stara Marynia napowrót przeniosła się na dawne locum w pokoju dziecinnym.
Klarcia aż dwa razy zakaszlała przez sen.
— Ach, czemu to lekarza nie widać? Mortimerze, czy nie uważasz, że w pokoju jest za ciepło? W pokoju stanowczo jest za ciepło! Zakręć kaloryfer — tylko prędko!
Zakręciłem śrubę, spojrzawszy jednocześnie na termometr i pytając się w cichości ducha, czy 15° — nie jest zbyt wysoką temperaturą dla chorego dziecka?
Wreszcie powrócił stangret z miasta z wiadomością, że nasz lekarz domowy jest obłożnie chory. Wtedy żona spojrzała na mnie okiem obumierającem, poczem rzekła złamanym głosem:
— W tem jest palec Opatrzności! Już tak nam było sądzone. Nigdy dotychczas doktór nie chorował, gdy się go wzywało — nigdy. Nie żyliśmy tak, jak powinni byliśmy, Mortimerze! Mówiłam ci to raz po raz. A teraz sam widzisz, jakie są tego skutki. Nasze dziecko nie wyzdrowieje już nigdy! Podziękuj Panu Bogu, jeśli się czujesz tu bez winy; ja jednak sobie tego darować nie mogę!
Odparłem, nie chcąc jej bynajmniej urazić, ale i nie licząc się też zbyt ze słowami, że bynajmniej nie uważam, byśmy prowadzili życie zbyt lekkomyślne.
— Mortimerze! Czy chcesz, aby na nasze maleństwo spadł dopust Boży!?
Poczem rozpłakała się, by za chwilę nagle wykrzyknąć.
— Doktór chyba przysłał lekarstwo!
— Owszem — odparłem, — oto je masz. Czekałem tylko, aż przestaniesz mówić.
— Ależ dawaj natychmiast! Czyż nie wiesz, że każda chwila jest droga? Ale poco lekarz przysyła lekarstwo, skoro choroba jest nieuleczalna?
Zrobiłem uwagę, że tam, gdzie życie nie ustało, zawsze jeszcze jest nadzieja wyzdrowienia.
— Nadzieja! Mortimerze, ty nie wiesz już co pleciesz! Ty nic nie wiesz, jak nowo narodzone dziecię! — Czy nie zechciałbyś — o Boże, tu naprawdę napisane, co godzina małą łyżeczkę! Co godzina... Jak gdybyśmy mieli przed sobą całe życie do uratowania dziecka! Mortimerze, prędko, daj biedactwu pełną łyżkę stołową, tylko proszę cię, śpiesz się!
— Ależ najmilsza, pełna łyżka stołowa może jej przecież za...
— Nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Tu, tu, tak, tak, mój skarbie, moja pieszczotko; wiem, wiem, że to brzydkie, że to gorzkie lekarstwo, ale jest ono Klarci potrzebne, potrzebne mamusinej pieszczotce... Ono ją uzdrowi. Tak, tak, oprzej główkę o pierś mamusi i zaśnij sobie, dziecinko, bo niedługo i tak — ach, Mortimerze, ja wiem, że ona nie dożyje poranku! — Mortimerze, a możeby tak łyżkę stołową co pół godziny, co, nie? — Och, dziecko musi przyjąć także belladonnę — tak, ona tu byłaby wskazana — a nawet akonit! Przynieś mi akonit, Mortimerze. — O, proszę cię, daj mi tylko robić, co ja chcę, ty się nic a nic nie znasz na tych rzeczach.
Poczem udaliśmy się spać. Łóżeczko Klarci postawiliśmy tuż obok łóżka mej żony.
To przestawianie i hałasowanie tak dalece mnie zmęczyło, że już po dwóch minutach spałem więcej niż mocno. Ale wtedy naraz żona zbudziła mnie.
— Mężulku, czy centralne ogrzewanie jest otwarte?
— Nie.
— No, oczywiście. Proszę cię, odkręć natychmiast kurek, w pokoju za zimno.
Odkręciłem kurek i natychmiast zasnąłem ponownie. I znów mnie obudzono.
— Mężusiu najdroższy, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, by łóżeczko postawić obok ciebie. Będzie bliżej półek.
Uczyniłem jak chciała, wszedłem jednak przez to w kolizję z poręczą łóżka, wskutek czego dziecko obudziło się. Zasnąłem wszakże ponownie, podczas gdy żona uspokojała chore dziecko!
Po krótkiej jednak chwili przez mgłę sennych majaczeń przebiły się do moich uszu następujące słowa, niby szmer daleki:
— Mortimerze, gdybyśmy tak mieli tu szmalec gęsi! Może zadzwonisz!
Napół senny wygramoliłem się z łóżka, nastąpiwszy przytem na kota, który żywo zaprotestował, za co byłby otrzymał kopnięcie, gdyby nie ukrył się pod gościnnym dachem krzesełka.
— Na miłość Boską, Mortimerze, poco gaz zapaliłeś? czy chcesz obudzić dziecko?
— Muszę przecież zobaczyć, czy bardzo się skaleczyłem.
— Ach, w takim razie obejrzyj i krzesło — jestem pewna, żeś je złamał. Biedny kotek. Jak łatwo —
— No, no, co do kota, to już lepiej nie mów nic. — A wszystko to nie stałoby się, gdyby tu została Marynia, onaby lepiej ode mnie załatwiła te sprawy, jako że bardziej wchodzą one w zakres jej zawodu.
— Wstydziłbyś się, Mortimerze, mówić coś podobnego. Smutne to zaiste, że nie chcesz wykonać nawet tych kilku błahostek w tak strasznych chwilach, gdy nasze dziecko...
— No dobrze już, dobrze, robię wszystko, co tylko chcesz... Tylko tym dzwonkiem nie dodzwonię się nikogo — wszystko śpi. Gdzie jest ten gęsi szmalec?
— Na kominku, w dziecinnym pokoju. Możebyś zechciał pójść i zapytać o to Marynię?
Przyniosłem gęsi szmalec i położyłem się do łóżka. Ale znów zawołano na mnie.
— Mortimerze, tak mi przykro przerywać ci sen, lecz widzisz, jest tu jeszcze za zimno, by móc zrobić dziecku nacieranie. Rozpalno ogień w kominku. Nic więcej nie trzeba, tylko podpalić.
Zebrałem się w sobie i rozpaliłem ogień. Poczem zgnębiony, usiadłem.
— Mortimerze, na miłość Boga, nie siadaj, bo to śmierć pewna w takiem zimnie! połóż się do łóżka!
Gdy kładłem się znowu, zawołała:
— Ach, proszę, możebyś tak wpierw dał dziecku lekarstwo!
Uczyniłem i to. Było to takie lekarstwo, które tylko mogło co najwyżej obudzić dziecko. Pauzę, która nastąpiła podczas snu Klarci, miła moja wykorzystała w ten sposób, by ją rozebrać i natrzeć jej całe ciałko gęsim szmalcem. W chwilę potem zasnąłem, lecz poto tylko, by znowu być zmuszonym do wygramolenia się z ciepłych pieleszy.
— Mortimerze, czuję jakiś przeciąg. Nic tak nie szkodzi przy dyfterycie, jak właśnie przeciąg. Proszę cię, przesuń łóżeczko bliżej do ognia.
Usłuchałem, a że znów wpadłem w kolizję z poręczą łóżka, tedy wrzuciłem ją bez ceremonji do ognia. Zobaczywszy to, moja żona wyskoczyła z łóżka jak z procy, by wyratować poręcz — i zamieniliśmy z sobą kilka odpowiednich słów. Poczem przez kilka sekund mogłem spać. Na żądanie żony jednak dźwignąłem się znowu, by skonstruować okład z siemienia, który miał być położony dziecku na piersi...
Ognisko z drzewa nie jest czemś stałem. Musiałem tedy wstawać co dwadzieścia minut, by podtrzymywać ogień na kominku, a moja żona korzystała z tych sposobności, by pauzy pomiędzy jednem dorzuceniem drzewa a drugiem możliwie skrócić za każdym razem o dziesięć minut. Sprawiało jej to niebywałą przyjemność. Od czasu do czasu zmieniła poprzedni okład z siemienia, lub kładła prócz tego jeszcze plastry z musztardy i innych rzeczy, tam, gdzie jeszcze było choć trochę miejsca na ciałku dziecka.
Nad ranem wyszedł nam zapas drzewa, wobec czego moja żona postawiła wniosek, abym zeszedł do piwnicy po nowe naręcze.
— Moje dziecko — odważyłem się odezwać, — jest to praca dość uciążliwa, czy nie uważasz, że dziecku jest aż za ciepło w podwójnej sukience? — Czy nie należałoby raczej ponowić okład — — —
Nie dokończyłem, ponieważ przerwała mi zacna połowica. Przez pewien czas dźwigałem tedy drzewo z piwnicy, poczem przylgnąłem do poduszki i chrapnąłem tak potężnie, jak tylko może chrapać człowiek śmiertelnie znużony.
Dopiero, gdy słonko już jasno świeciło, poczułem rękę, chwytającą mnie za ramię. I nagle ujrzałem nad sobą przerażoną żonę, nie będącą w stanie tchu złapać. Gdy tylko powróciła jej władza języka — rzekła mi:
— Wszystko stracone — tak, wszystko! Dziecko się poci! Co teraz począć?
— Na miłość boską, jak ty mogłaś mnie tak przestraszyć! Nie wiem, co robić. Możebyśmy wyjęli Klarcię z łóżeczka i postawili w przeciągu?
— Ach, ty idjoto! Niema ani minuty czasu. Pędź po lekarza. Pędź sam. Powiedz mu, że musi przyjść, żywy czy umarły!
Wyciągnąłem biednego chorego człowieka z łóżka i przyprowadziłem do nas. Obejrzał małą i orzekł, że nie umrze. Dla mnie była to radość nieopisana zato moją żonę doprowadziło to do wściekłości jak gdyby lekarz wyrządził jej osobistą krzywdę. Lekarz orzekł, że kaszel został sprowadzony nieznacznem podrażnieniem w krtani. Obawiałem się, że moja żona pokaże mu drzwi po tych słowach. Następnie lekarz powiedział, że da dziecku środek na wywołanie silniejszego kaszlu, by usunąć tegoż przyczynę. Po przyjęciu tego środka Klarcia dostała gwałtownego ataku kaszlu, przyczem z ust jej wyleciało parę drzazg drzewnych.
— Dziecko nie jest chore na dyfteryt — zauważył lekarz — gryzło zapewne kawałek drzewa świerkowego, czy coś w tym rodzaju i kilka drzazg dostało się do krtani. Tu mu nie zaszkodzi.
— O, tak, chętnie w to wierzę — odparłem. — Przeciwnie, terpentyna, którą to drzewo zawiera, bardzo jest dobra przy niektórych chorobach dziecięcych. Moja żona najlepiej to panu potwierdzi.
Nie uczyniła jednak tego, przeciwnie, odwróciła się do nas tyłem, pełna oburzenia i opuściła pokój.
Od tego też czasu istnieje w naszem pożyciu pewne wydarzenie, do którego nigdy nie powracamy. Ale także od tego czasu żyjemy w niezamąconej harmonji.
Ponieważ mało który małżonek przechodzi takie doświadczenia, jak Mc. Williams, przeto autor sądził że czytelnicy zainteresują się niemi ze względu na ich niezwykłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.