Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Tymczasem kabryolet jechał znów wklęsłą drogą wzdłuż ciągnącego się bez końca muru Paradou. Ksiądz Mouret milczący, podnosił oczy, spoglądał na wielkie gałęzie wyciągające się po nad murem, jak ramiona olbrzymów ukrytych. W parku odzywały się szmery, szelesty skrzydeł, drżenia liści, skradające się skoki łamiące gałęzie, jakieś wielkie westchnienia uginające młode pędy, całe tchnienie życia przelatujące po wierzchołkach lasu drzew. I chwilami na pewien krzyk ptaka, podobny do ludzkiego śmiechu, ksiądz obracał głowę niespokojnie.
— Śmieszny kawał łobuza! — mówił wuj Paskal, popuszczając trochę lejców. Miała dziewięć lat kiedy się dostała do tego poganina. Jego brat, który zrujnował się niewiem już dobrze jak. Mała znajdowała się gdzieś na pensyi, kiedy ojciec się zabił. Była to nawet panna, uczona już, czytająca, haftująca, paplająca, grająca na fortepianie. I kokietka, no! Widziałem ją kiedy przyjechała w ażurowych pończoszkach, spódniczkach haftowanych, kryzach, mankietach, falbanach... Długo potrwały falbany, to prawda!
Śmiał się. Wielki kamień na drodze o mało nie wywrócił kabryoletu.
— Cudem mój wózek nie zostawi tu koła, na tej haniebnej drodze! — mruknął. — Trzymaj się dobrze, mój chłopcze.
Mur ciągnął się jeszcze zawsze. Ksiądz nasłuchiwał.
— Rozumiesz — zaczął znów doktór — że Paradou ze swem słońcem, kamieniami, ostami, zjadłoby codzień nowy strój. Zrobiło ono sobie trzy czy cztery kąski z pięknych strojów małej. Wracała naga... Teraz ubiera się jak dzika kobieta. Dzisiaj była jeszcze możliwa. Ale zdarza się czasem, że ma na sobie koszulę tylko i trzewiki... Słyszałeś? Paradou należy do niej. Zaraz na drugi dzień po przybyciu objęła je w posiadanie. Żyje sobie tam, wyskakując przez okno, jak Jeanbernat zamknie drzwi, wymykając się bądźcobądź, idąc niewiadomo gdzie, do głębi jakichś dziur zatraconych, znanych tylko jej jednej... Musi sobie ładnie używać na tej pustyni.
— Proszę no posłuchać, wuja — przerwał ksiądz Mouret. — Słychać za tym murem, jakby kłus jakiegoś zwierzęcia.
Wuj Paskal posłuchał.
— Nie — rzekł po chwili milczenia — to turkot kabryoletu po kamieniach... Teraz mała nie wygrywa na fortepianach. Myślę nawet, że i czytać już nie umie. Wyobraź sobie pannę przywróconą do stanu łobuza na swobodzie, puszczonego dla rozrywki na bezludną wyspę. Został jej tylko jeszcze wytworny uśmiech zalotny, kiedy chce... A, już gdybyś kiedy wiedział o jakiej dziewczynie do wychowania, nie radziłbym ci powierzać jej staremu Jeanbernat. On ma taki zupełnie pierwotny sposób pozostawiania swobody działaniu natury... Kiedy raz pozwoliłem sobie mówić mu o Albinie, odpowiedział, iż nie należy tamować wzrostu drzew. Rzekł wtedy, że jest za „normalnym rozwojem temperamentów“... Bądźcobądź oboje są bardzo zajmujący. Ile razy jestem gdzie w pobliżu, odwiedzam ich.
Wreszcie kabryolet wydostał się z zaklęsłej drogi. Mur parku Paradou tworzył tu róg, zaginając się i wijąc następnie po górnej części stoków w dal nieprzejrzaną, W chwili, kiedy ksiądz Mouret odwracał głowę, aby ostatni raz spojrzeć na tę szarą zaporę, której nieprzenikniona surowość w końcu dziwnie go drażniła, dał się słyszeć szelest gałęzi gwałtownie potrząsanych, podczas gdy bukiet młodych brzóz zdawał się z ponad muru kłaniać jadącym.
— Wiedziałem dobrze, że jakieś zwierzę biegnie tamtędy za murem — rzekł ksiądz.
Ale chociaż nie widzieli nikogo, chociaż nie dostrzegali w powietrzu nic, prócz brzóz coraz gwałtowniej kołysanych, posłyszeli dźwięczny, śmiechem przerywany głos, który wołał:
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia, księże proboszczu!... Ja całuję drzewo, drzewo posyła wam moje pocałunki.
— E!... to Albina — rzekł doktór Paskal. — Musiała kłusować zapewne równo z naszym kabryoletem. Przeskakuje sobie przez krzaki jak nic, ta mała czarodziejka!
I zawołał:
— Dowidzenia, kochanie!... Ależ duża jesteś, kiedy możesz nam się tak kłaniać.
Śmiech głośniejszy się odezwał, brzozy pokłoniły się niżej, rozsiewając liście szeroko dokoła, aż na budę kabryoletu.
— Jestem tak duża jak drzewa, wszystkie liście co spadają — to pocałunki — zaczął znów głos, zmieniony przez oddalenie, taki muzykalny, taki rozpływający się w tchnieniach parku, że młody ksiądz drżał.
Droga stawała się lepszą. Z góry widać było Artody w głębi spieczonej doliny. Kiedy kabryolet przerzynał drogę we wsi, ksiądz nie chciał się żadną miarą zgodzić na to, aby wuj go odwiózł na probostwo. Wyskoczył z kabryoletu mówiąc:
— Nie, dziękuję, wolę przejść się, dobrze mi to zrobi.
— Jak chcesz — odpowiedział w końcu doktór.
I ściskając jego rękę:
— No cóż? Gdybyś miał samych takich parafian jak ten Jeanbernat, tobyś nieczęsto potrzebował się trudzić... Ostatecznie, sam chciałeś jechać... Bywajże zdrów. A gdyby ci cokolwiek dolegało, czy w dzień czy w nocy, to przysyłaj po mnie. Wiesz, że całą rodzinę leczę bezpłatnie... Do widzenia, mój chłopcze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.