Błąd Abbé Moureta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


E. ZOLA.
BŁĄD
ABBÉ MOUERTA
przełożył
Artur Gruszecki.
WARSZAWA.

Cena Rs. 1 kop. 50:


KSIĘGA PIERWSZA.

I.

Teuse, wchodząc, postawiła miotłę i miotełkę z piór przy ołtarzu. Spóźniła się przygotowując pranie z półrocza. Przeszła przez kościół, aby zadzwonić na „Anioł Pański“, w pośpiechu swym bardziej kulejąc i potrącając ławki. Sznur obok konfesyonału spadał od sufitu nagi, wytarty, zakończony grubym węzłem, zatłuszczonym od rąk. Pociągnęła go, zawieszając się na nim całym ciężarem, co powtórzyła kilkakrotnie, w końcu puszczając się zupełnie, rozhuśtana, z latającemi spódnicami, z czepkiem na bakier, z twarzą krwią nabiegłą.
Poprawiwszy czepka lekkiem uderzeniem dłoni, zadyszana, Teuse wzięła się do zamiatania przed ołtarzem. Codziennie kurz gromadził się tam uparcie, między źle spojonemi deskami podwyższenia. Miotła wytrząsała kąty z gniewnem szemraniem.
Następnie Teuse zdjęła przykrycie z ołtarza i rozgniewała się, spostrzegłszy, iż na wielkim obrusie wierzchnim, już pocerowanym w dwudziestu miejscach, przetarła się nowa dziura na samym środku; pod nim był drugi obrus, złożony we dwoje, a taki już rzadki, taki przezroczysty, iż przezierał z pod spodu kamień poświęcony, znajdujący się w drewnianym, pomalowanym ołtarzu. Wytrzepała te obrusy, pożółkłe od używania, przeszorowała tęgo miotełką wzdłuż gradusów, o które oparła kartony liturgiczne. Wylazłszy na krzesło, zdjęła z krzyża i z dwóch tylko lichtarzów żółte perkalowe pokrowce. Miedź popstrzona była matowemi plamami.
— Ot co! — szepnęła Teuse półgłosem — trzeba się już do nich wziąć. Wyczyści się tryplą.
I kulejąc na jednej nodze, biegła w tak ciężkich podskokach, iż zdawało się, że porozbija tafle posadzki. Udała się do zakrystyi po mszał, który umieściła na pulpicie, obok epistoły, nie otwierając go, z brzegami obróconemi ku środkowi ołtarza. Zapaliła obie świece. Zabierając miotłę, rozejrzała się dokoła, by się upewnić, że dobrze już porządek zrobiła u Pana Boga. Kościół spal; sznur tylko przy konfesyonaie kołysał się jeszcze od sklepienia aż do posadzki, powolnym i miękim ruchem.
Ksiądz Mouret wszedł do zakrystyi, małego, zimnego pokoju, oddzielonego od jadalni tylko korytarzem.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — rzekła Teuse, odstawiając miotłę. — Polenił się ksiądz dzisiaj, a to już kwadrans na siódmą.
I nie dając czasu na odpowiedź młodemu kapłanowi, który się uśmiechał:
— Mam do księdza pretensyę — mówiła. — Obrus znowu dziurawy. Nie ma w tem sensu! Jest tylko jeden na zmianę i już trzy dni ślepnę nad cerowaniem go... Jeżeli tak dalej pójdzie, biedny Pan Jezus będzie nagi zupełnie.
Ksiądz Mouret ciągle się uśmiechał i rzekł wesoło:
— Pan Jezus niepotrzebuje tyle bielizny, moja poczciwa Teuse. Zawsze mu ciepło, zawsze po królewsku jest przyjęty, jeżeli go się tylko mocno kocha.
A idąc ku miednicy z wodą zapytał:
— Czy siostra moja wstała? Nie widziałem jej.
— Panna Dezyderya zeszła już oddawna — odpowiedziała służąca, klęcząc przed starym, kuchennym kredensem, w którym złożone były szaty kościelne. — Już ona przy kurach i królikach... Oczekiwała wczoraj piskląt, które się nie wykluły. Domyśla się ksiądz proboszcz, co to za oczekiwanie!
Przerwała sobie, mówiąc:
— Ornat złoty, nieprawdaż?
Kapłan, który umył ręce, w skupieniu, mrucząc niewyraźnie modlitwę, skinął twierdząco głową. Parafia ta posiadała tylko trzy ornaty, jeden fioletowy, jeden czarny i jeden ze złotej tkaniny. Ten ostatni służąc we dnie, kiedy biały, czerwony lub zielony były przepisane, nabierał ważności nadzwyczajnej. Teuse zdjęła ten ornat z nabożeństwem, z półki opatrzonej niebieskim papierem, gdzie układała go po każdej ceremonii; położyła go na kredensie, zdejmując ostrożnie cienkie chusty, ochraniające hafty. Baranek złoty spał tam na złotym krzyżu, otoczonym szerokiemi, złotemi promieniami. Z tkaniny, wytartej na zgięciach, wymykały się drobne strzępy; wypukłe ozdoby ścierały się, ginęły. Chodzono tu koło niego z nieustającym niepokojem, z rozczuleniem, przerażonem tem jego unikaniem, blaszka po blaszce. Proboszcz musiał wkładać prawie codziennie złoty ornat. I jak go tu zastąpić, zkąd kupić te trzy ornaty, których miejsce zastępował ten jeden, gdy się już zniszczy do ostatniej złotej nitki?
Teuse rozpostarła na ornacie stułę, manipularz, sznur, albę i humerał. Przytem gadała wciąż, układając na krzyż manipularz na stole i starając się tak ułożyć sznurek, aby formował uwielbiony inicyał Maryi.
— Niewiele wart ten sznur, pomrukiwała. Niech się już ksiądz proboszcz zdecyduje na nowy... Mała rzecz, skręciłabym księdzu sama taki, gdybym miała trochę przędziwa.
Ksiądz Mouret nie odpowiadał. Przygotowywał na małym stoliku kielich duży, stary, srebrny pozłacany, z podstawą bronzową, który wyjął z głębi szafy z białego drzewa, gdzie były zamknięte naczynia i bielizna kościelna, Oleje święte, mszały, lichtarze i krzyże. Położył na poprzek kielicha czysty puryfikator, na tem płótnie zaś patynę ze srebra pozłacanego, zawierającą hostyę i przykrył ją małą lnianą palką. Okrył kielich welonem ze złotej tkaniny, odpowiedniej do ornatu, gdy Teuse zawołała:
— Proszę poczekać, nie ma korporału w palce. Zabrałam wczoraj wieczorem wszystkie brudne puryfikatory, palki i korporały do prania, naturalnie nie do wspólnego, ale osobno... A nie mówiłam jeszcze księdzu proboszczowi: urządzam pranie, a co za ług zrobiłam porządny... lepszy niż tamtą razą.
I podczas kiedy ksiądz wsuwał korporał do palki i kładł na welonie palkę, przyozdobioną złotym krzyżem na złotem tle, ona mówiła żywo:
— Ale, zapomniałam! Ten latawiec, Wincenty, nie przyszedł. Możebym ja służyła do mszy, dobrze, księże proboszczu?
Młody ksiądz popatrzył na nią surowo.
— Ee, to nie grzech — mówiła dalej, uśmiechając się dobrodusznie. — Służyłam już raz do mszy za czasów księdza Caffina. Lepiej ja do mszy służę od tych łobuzów, co to byle im mucha przez kościół przeleciała, śmieją się, jak poganie... Chociaż ja noszę czepek i mam sześdziesiąt lat i gruba jestem, jak jaka wieża, to jednakże lepiej uszanuję Pana Boga od tych plugawych dzieciaków, których onegdaj złapałam, jak za ołtarzem wywracali koziołki.
Ksiądz patrzał na nią, przecząc głową.
— Dziura, nie wieś — narzekała. — Nie ma ich tu stu piędziesięciu. Są dnie, jak dziś, że nie znajdziesz żywej duszy w Artodach. Aż do dzieci w pieluchach, wszystko jest na winnicach! Żebym wie działa, co oni tam robią naprzykład? Takie winnice, co rosną pomiędzy kamykami, suche jak osty! Wilczy kraj! Mila od jakiejkolwiek drogi? Chyba żeby anioł jaki zstąpił księdzu proboszczowi do mszy służyć, a tak, to tylko ja jestem, słowo daję! Albo za przeproszeniem, który królik panny Dezyderyi.
Ale właśnie w tej chwili Wincenty, młodszy syn Bryszetów, pchnął lekko drzwi od zakrystyi. Czerwone, rozczochrane włosy i wązkie, szare, świecące się oczy, zirytowały Teuse.
— A, bisurman! — krzyknęła — założę się, że coś zmalował!... No, chodźże, łobuzie, kiedy ksiądz proboszcz boi się, żebym nie powalała Pana Boga!
Zobaczywszy dziecko, ksiądz Mouret wziął humerał. Pocałował krzyż wyszyty w środku, położył sobie przez chwilę na głowie; poczem wkładając na kołnierz sutanny, skrzyżował i związał sznurki, prawy na wierzch lewego. Włożył następnie albę, symbol czystości, poczynając od prawego rękawa. Wincenty, przykucnąwszy, krążył dokoła niego, obciągając albę uważnie, aby ze wszystkich stron opadała równo, o parę cali od ziemi. Podał sznurek księdzu, który się nim mocno opasał, aby przypomnieć w ten sposób więzy Zbawiciela w czasie jego Męki.
Teuse stała zazdrosna, obrażona, starając się milczeć; ale tak ją świerzbiał język, iż wkrótce znów zaczęła:
— Brat Archangiasz przychodził... Nie będzie dziś miał ani jednego dziecka w szkole. Popędził, jak wiatr do winnic, żeby uszu ponaciągać bachorom. Trzeba, żeby ksiądz się z nim zobaczył. Zdaje się, że ma coś do powiedzenia.
Ksiądz Mouret skinął ręką, aby dała pokój. Ust już nie otworzył. Odmawiał uświęcone modlitwy, biorąc manipularz, który pocałował, zanim go sobie nałożył na lewą rękę, poniżej łokcia, jako znak spełniania dobrych uczynków i stułę, symbol swej godności i potęgi, skrzyżował sobie na piersiach, pocałowawszy ją również. Teuse musiała Winceatemu pomódz do przywiązania ornatu, za pomocą wązkich sznureczków, w ten sposób, aby w tył nie spadał.
— Matko Przenajświętsza, zapomniałam o ampułkach! — jęknęła, rzucając się ku szafie. Dalej, chłopcze, prędko!
Wincenty napełnił ampułki, flaszeczki z prostego szkła, a ona dostała z szafy czysty ręczniczek. Ksiądz Mouret, trzymając kielich u podstawy lewą ręką, z prawą zaś opartą na palce, pokłonił się głęboko nie zdejmując biretu, przed krzyżem z czarnego drzewa, zawieszonym nad kredensem. Dziecko pochyliło się również; poczem idąc naprzód z ampułkami przykrytemi ręcznikiem w ręku, wyszło z zakrystyi, a za niem ksiądz z oczyma spuszczonemi, w głębokiem skupieniu.




II.

Kościół, pusty, cały był biały w ów poranek majowy. Sznur obok konfesyonału wisiał znowu nieruchomie. Lampa z kolorowego szkła, podobna do czerwonej plamy, paliła się pod ścianą, na prawo od cymboryum. Wincenty, postawiwszy ampułki na szafce przy ołtarzu, ukląkł z lewej strony na niższym stopniu, podczas kiedy kapłan, uczciwszy Przenajświętszy Sakrament przyklęknięciem na posadzce, wstąpił po stopniach do ołtarza, rozpostarł korporał i postawił na nim kielich. Otworzył mszał i zeszedł. Pochylił się znowu przyklękając, przeżegnał się głośno, złożył ręce przy piersiach, rozpoczął wielki dramat boski, z twarzą pobladłą od wiary i miłości.
Introibo ad altare Dei.
Ad Deum qui laetificat juventuiem meam, trzepał Wincenty, który, przysiadając na piętach, połknął odpowiedzi antyfony i psalmu, zajęty śledzeniem Teuse wałęsającej się po kościele.
Stara służąca bacznie się przypatrywała jednej świecy. Jej niepokój zdawał się wzrastać, gdy ksiądz głęboko pochylony z rękami znowu złożonemi, mówił Confiteor. Zatrzymała się, bijąc się również w piersi z głową pochyloną, a nie spuszczając z oka świecy. Poważny głos księdza i bąkania chłopca, zmieniały się kolejno jeszcze przez chwilę.
Dominus vobiscum.
Et cum spirito tuo.
I ksiądz. rozkładając, to znów składając ręce, rzekł ze skruchą rzewną:
Oremus...
Teuse nie mogła dłużej wytrzymać. Przeszła za ołtarz, dostała do świecy i oczyściła ją końcem swoich nożyczek. Świeca ciekła. Już dwie duże łzy wosku były stracone. Gdy powróciła, posuwając na miejsce ławki, zaglądając czy kropielnice nie są próżne, kapłan przy ołtarzu, z rękami opartemi na brzegu obrusa, modlił się po cichu. Pocałował ołtarz.
Za nim, kościołek stał w bladem świetle wczesnego poranka. Słońce było dopiero na poziomie dachówek. Kilkakrotne kyrie elejson przebiegły jak dreszcz po tej budowli, pobielonej wapnem, z sufitem płaskim, belkowanym, również pobielonym. Z każdej strony, trzy wysokie okna o jasnych, popękanych, przeważnie nadtłuczonych szybach, wpuszczały światło ostre, kredowe. Biały dzień wchodził tu brutalnie, obnażając całą nędzę Boga tej zapadłej wioski. W głębi, ponad wielkiemi drzwiami, których nigdy nie otwierano i których próg trawy zarosły, ciągnął się od jednej ściany do drugiej, chór z desek, ze schodami drabiniastemi, trzeszczącemi pod sabotami w dni świąteczne. Przy schodach konfesyonał, cały rozchodzący się, pomalowany był na kolor cytrynowy. Naprzeciwko, obok małych drzwi, znajdowała się chrzcielnica przerobiona ze starej kropielnicy, umieszczona na murowanej podstawie. Na prawo i na lewo były przytwierdzone do ściany, pośrodku, dwa mizerne ołtarze, otoczone balustradami z drzewa. W ołtarzu lewym, poświęconym Najświętszej Pannie, była duża Matka Boska z gipsu złoconego, dźwigająca po królewsku złotą koronę na kasztanowatych włosach; trzymała ona na lewej ręce Jezusa, nagiego i uśmiechającego się, którego rączka podnosiła gwiaździstą kulę świata; stąpała wśród obłoków ze skrzydlatemi głowami aniołów pod nogami. W ołtarzu prawym, przy którym odprawiały się msze żałobne, był Chrystus z kartonu pomalowanego, odpowiedni do Matki Boskiej; Chrystus, wielkości dziesięcioletniego dziecka, konał w straszny sposób; głowę miał w tył przechyloną, boki wystające, brzuch zapadnięty, członki wykręcone, obryzgane krwią. Była jeszcze ambona, kwadratowe pudło, do którego wchodziło się po stołku o pięciu stopniach. Wznosiła się ona naprzeciw zegara z wagami, zamkniętego w orzechowej szafce. Głuche uderzenia tego zegara wstrząsały całym kościołem, podobne do bicia jakiegoś ogromnego serca, ukrytego pod posadzką. Wzdłuż nawy czternaście stacyj Drogi krzyżowej, czternaście obrazków jaskrawo kolorowanych, oprawnych w wązkie czarne ramki, plamiły surową białość ścian, żółtym, niebieskim i czerwonym kolorem obrazu męki.
Deo Gratias, bąknął Wincenty przy końcu Epistoły.
Przygotowywała się tajemnica miłości, ofiara święta. Służący do mszy wziął mszał, który zaniósł na lewo, na stronę ewangelii, uważając starannie, aby się nie dotknąć kartek książki. Ile razy przechodził przed cymboryum, przyklękał bokiem, z niezgrabnem odchyleniem korpusu. A wróciwszy na prawą stronę, stał ze skrzyżowanemi rękami podczas czytania ewangelii. Kapłan, przeżegnawszy mszał, przeżegnał się potem sam, dotykając się swego czoła, na znak, iż nigdy się nie będzie rumienił za słowa boże; ust, aby wyrazić gotowość do wyznania zawsze swej wiary; serca, aby wskazać, że jego serce należy do Boga wyłącznie.
Dominus vobiscum, rzekł obracając się ze spojrzeniem zamglonem, ku zimnym białościom kościoła.
Et cum spirito tuo, odpowiedział Wincenty, już znowu klęczący.
Po odmówieniu Offertorium, kapłan odkrył kielich. Trzymał przez chwilę na wysokości patynę zawierającą hostyę, którą ofiarował Bogu, za siebie, za obecnych, za wszystkich wiernych, żywych czy umarłych. A wysunąwszy ją na brzeg korporału bez dotykania jej palcami, wziął kielich i wytarł go starannie puryfikatorem. Wincenty podszedł do szafki po ampułki, które podał jedną po drugiej, ampułkę z winem najprzód, następnie ampułkę z wodą. Wtedy kapłan, ofiarował za świat cały, kielich do połowy napełniony, który znów postawił pośrodku korporału i nakrył palką. Pomodliwszy się jeszcze, wrócił, aby mu nalano cienkim promieniem wody na końce palców, wielkiego i wskazującego każdej ręki, celem oczyszczenia się z najmniejszych plam grzechu. Kiedy otarł się ręcznikiem, Teuse, która czekała, wylała tacę z pod ampułek do cynkowego wiadra w kącie przy ołtarzu.
Orate fratres — odezwał się znów głośno ksiądz, obrócony do pustych ławek, rozszerzając i znów składając ręce, z ruchem wezwania do ludzi dobrej woli. I odwracając się do ołtarza, ciągnął dalej, zniżając głos. Wincenty wymruczał długi frazes łaciński, w którym się zgubił.
Teraz właśnie żółte płomienie weszły przez okna. Słońce, na wezwanie księdza przychodziło na mszę. Oświeciło szerokiemi złotemi płatami lewą ścianę, konfesyonał, ołtarz Matki Boskiej, wielki zegar. Konfesyonał paczył się z trzaskiem, Matka Boża w gloryi, w blasku swej korony i złotego płaszcza, słodko się uśmiechała malowanemi wargami do Dzieciątka Jezus; zegar rozgrzany, żywiej wybił godzinę. Zdawało się że słońce zaludnia ławki pyłkami tańczącemi w jego promieniach. Mały kościołek stał się jakby pełnym ciepłego tłumu. Na dworze słychać było lekkie odgłosy wesołego budzenia się wsi, rozkoszny oddech traw, ciche szmery liści w upale, szelesty ptaków, które muskały swe pióra, podnosząc skrzydła do pierwszego lotu. Sama przyroda nawet wchodziła wraz ze słońcem: przy jednem z okien wspinała się duża jarzębina, zarzucając gałązki przez stłuczone szyby, wydłużając swe pączki, jakby chciała zajrzeć do środka; a przez szpary w dużych drzwiach widać było trawy ganku grożące owładnięciem nawy. Tylko wielki Chrystus, który pozostawał w cieniu, kładł wpośród tego bujnego życia śmierć, konanie swego ciała pomalowanego ochrą, obryzganego laką. Wróbel siadł na brzegu stłuczonej szyby; popatrzył i odleciał, ale zaraz prawie powrócił i powolnym lotem, wpadł między ławki przed ołtarzem Matki Boskiej. Drugi wróbel nadleciał za nim. Wkrótce ze wszystkich gałęzi jarzębiny, pozlatywały wróble, przechadzając się spokojnie drobnemi skokami po posadzce.
Sanctus, Sanctus, Sanctus, Dominus, Deus, Sabaoth — rzekł ksiądz półgłosem, lekko pochylony.
Wincenty zadzwonił trzy razy. Wróble przestraszone tym nagłym odgłosem, odleciały z takiem trzepotaniem skrzydeł, że Teuse, znajdująca się w tej chwili w zakrystyi, wróciła, łając:
— Łajdaki, wszystko powalają... Założę się, że panna Dezyderya znowu im tu nakruszyła chleba.
Wielka chwila zbliżała się. Ciało i krew Boga zstąpi zaraz na ołtarz. Kapłan całował obrus, składał ręce, pomnażał znaki krzyża nad hostyą i kielichem. Modlitwy kanonu wychodziły teraz z ust jego, w ekstazie pokory i wdzięczności. Jego postawa, jego ruchy, przemiany głosu, wypowiadały jego małość, wzruszenie którego doznawał będąc wybranym do tak wielkiego zadania. Wincenty ukląkł za nim; wziął ornat lewą ręką i podtrzymał go lekko, przygotowując dzwonek. A on, z łokciami opartemi na brzegu stołu, trzymając hostyę między wielkim palcem i wskazującym każdej ręki, wymówił nad nią słowa konsekracyi: Hoc esi enim corpus meum. A przyklęknąwszy, podniósł ją powoli, jak mógł najwyżej, prowadząc za nią oczyma, podczas gdy chłopak dzwonił po trzykroć, z czołem przy ziemi. Konsekrował następnie wino: Hic est enim calix znowu z łokciami na ołtarzu, pochylając się, podnosząc kielich i wiodąc znów za nim oczyma, ręką prawą ściskał węzeł kielicha, lewą podtrzymywał podstawę. Chłopiec poraz ostatni zadzwonił trzykrotnie. Wielka tajemnica Odkupienia ponowiła się. Krew Przenajświętsza popłynęła raz jeszcze.
— Poczekajcie, poczekajcie — łajała Teuse, starając się odstraszyć wróble wyciągniętą pięścią.
Ale wróble już się nie bały. Powróciły właśnie podczas dzwonienia, bezczelne, podlatując na ławkach. Powtarzające się dzwonienie sprawiało im nawet uciechę, Odpowiadały świegotem, który wplatał się w słowa łacińskie śmiechem perlistym swobodnych łobuzów. Słońce ogrzewało ich pióra, ubóstwo łagodne kościoła zachwycało je. Były tu u siebie, jak w stodole, w którejby zostawiono otwarte okienko w dachu. Podnosiły wrzawę, biły się, wydzierając sobie okruszyny chleba napotkane na ziemi. Jeden usiadł na złotym płaszczu Matki Boskiej, która uśmiechała się; drugi zajął się nierozważnie spódnicą Teuse, oburzonej tem zuchwalstwem do ostateczności. Przy ołtarzu, ksiądz, unicestwiony, z oczyma utkwionemi w świętą hostyę, trzymając palec wielki przy wskazującym, nie słyszał wcale tego opanowania nawy przez ciepły majowy poranek, tej rosnącej fali słońca, zieloności, ptactwa, wylewającej się aż pod stopy Kalwaryi, gdzie natura potępiona, konała.
Per omnia saecula saeculorum, rzekł.
Amen odpowiedział Wincenty.
Po skończeniu Pater, kapłan, trzymając hostyę nad kielichem, przełamał ją w środku. Oddzielił następnie od jednej z połówek cząsteczkę, którą wpuścił do krwi drogocennej, aby oznaczyć ścisłe połączenie się swoje z Bogiem mające się dokonać przez komunię. Powiedział głośno Agnus Dei, odmówił po cichu trzy przepisane modlitwy, uczynił akt skruchy i, łokciami oparty na ołtarzu, z patyną pod brodą, przyjął w komunii obie części hostyi odrazu. Złożył ręce przy twarzy w żarliwem rozmyślaniu, poczem zebrał na korporale za pomocą patyny, święte cząsteczki odkruszone od hostyi i włożył je do kielicha. Ponieważ jedna cząsteczka przylgnęła mu do wielkiego palca, odtarł ją ostrożnie. Żegnając się kielichem, trzymając znów patynę pod brodą, wypił wszystką Krew drogocenną, w trzech haustach, nie opuszczając wargami brzegu kielicha, spożywając aż do ostatniej kropli boską Ofiarę.
Wincenty wstał, aby wziąć znowu ampułki na szafce. Ale drzwi od kurytarza wiodącego na probostwo otworzyły się na oścież, odbijając się o ścianę i weszła piękna, dwudziestoletnia dziewczyna, wyglądająca dziecinnie, która chowała coś w swym fartuchu.
— Trzynaścioro! — zawołała. — Wszystkie jaja były dobre!
Otwierając nieco fartuch, pokazywała pisklęta z czarnemi oczkami, okryte młodziutkim puchem, poruszające się nieustannie.
— Patrzcie co za śliczności!... Ach, to białe malutkie, co wyłazi na grzbiety tamtych! A to nakrapiane, bije już skrzydełkami!... Doskonałe były jaja. Wszystkie z zalążkami!
Teuse, która uparcie pomagała do mszy, podając Wincentemu ampułki do ablucyi, odwróciwszy się rzekła głośno:
— Cicho, panno Dezyderyo, widzi panna przecież, żeśmy nie skończyli.
Ostra woń kurników wchodziła przez drzwi otwarte, roznosząc po kościele jakby ferment kłucia się w gorącem słońcu, które dostawało się już do ołtarza. Dezyderya stała przez chwilę, uradowana małemi istotkami, które niosła, patrzyła jak Wincenty nalewał wino służące do oczyszczenia, patrzyła jak brat wypił to wino, aby nic ze świętych postaci nie pozostało w ustach. I stała tam jeszcze, kiedy powrócił, trzymając kielich obu rękami, aby mu nalano na palec wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, które wypił również. Kura jednak, szukając swych piskląt, zbliżała się gdacząc i mogła wejść do kościoła. Więc Dezyderya odeszła, przemawiając pieszczotliwie do kurczątek, w chwili gdy ksiądz, przyłożywszy puryfikator do swych warg, przesunął go następnie po brzegach i wewnątrz kielicha.
Teraz był koniec — akty dziękczynne składane Bogu. Chłopiec raz ostatni jeszcze poszedł po mszał, przeniósł go na prawą stronę. Kapłan włożył znów na kielich puryfikator, patynę, palkę lnianą, welon i palkę wierzchnią, do której włożył korporał. Cała jego istota była jednem ognistem dziękczynieniem. Prosił niebo o odpuszczenie grzechów, o łaskę świętego życia, o zasłużenie na żywot wieczny. Był zatopiony w tej tajemnicy miłości, ofiary ciągłej, karmiącej go codziennie krwią i ciałem jego Zbawcy.
Po odczytaniu modlitw, odwrócił się mówiąc:
Ite, missa est.
Deo gratias — odpowiedział Wincenty.
A obróciwszy się aby pocałować ołtarz, znów wrócił, z lewą ręką poniżej piersi, z prawą wyciągniętą i błogosławił kościół pełen wesela słonecznego i świegotu wróbli.
Benedicat vos omnipotem Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus.
Amen — rzekł chłopiec, żegnając się.
Słońce podnosiła się, a wróble się ośmielały. Ksiądz czytał, na kartonie z lewej strony, ewangelię świętego Jana, oznajmiającą wieczność Słowa, a słońce zapalało ołtarz, bieliło jego ścianki udające marmur, zjadało światło dwóch świec woskowych, których krótkie knoty tworzyły już tylko dwie ciemne plamy. Tryumfujące słońce otaczało glorią krzyż, lichtarze, ornat, welon na kielichu, wszystko to złoto blednące w jego promieniach. A kiedy ksiądz, wziąwszy kielich, przykląkł i opuścił ołtarz, aby powrócić do zakrystyi, z beretem na głowie, poprzedzony przez chłopca odnoszącego ampułki i ręcznik, słońce pozostało samo panem kościoła. Weszło z kolei na obrus, zapalając blaski na drzwiczkach cymboryum, święcąc żyzną obfitość majową. Gorąco biło z posadzki. Pobielone ściany, wielka Matka Boska, sam Chrystus nawet, wszystko, wzbierało życiem, jak gdyby śmierć zwalczona została przez nieśmiertelną młodość ziemi.




III.

Teuse śpiesznie zgasiła świece. Ale zabawiła się długo w kościele, chcąc wypędzić wróble. To też gdy odniosła Mszał do zakrystyi nie zastała już księdza Mouret’a, który poskładał święte przybory po umyciu sobie rąk, a teraz był już w jadalni, i, stojąc, pił mleko z filiżanki.
— Żeby też ksiądz zabronił siostrze rzucać chleba w kościele — rzekła Teuse wchodząc. — Przeszłej zimy wymyśliła ona taki piękny zwyczaj. Mówiła że wróblom zimno i że Pan Bóg może przecież je nakarmić... Zobaczy ksiądz, że w końcu zechce, abyśmy spali z jej kurami i królikami.
— Byłoby nam cieplej — odrzekł wesoło młody ksiądz. — Teuse zawsze tylko zrzędzi. Niechaj nasza biedna Dezyderya kocha sobie spokojnie swoje zwierzęta. Niema ona innej przyjemności, kochane biedactwo.
Służąca stanęła pośrodku pokoju.
— O — zaczęła — ksiądz, toby pozwolił nawet, żeby sroki gnieździły się w kościele. Nic nie widzi, wszystko mu się podoba... To szczęście dla panny Dezydery i, że ksiądz, wychodząc z seminaryum, wziął ją do siebie. Ani ojca, ani matki. Chciałabym wiedzieć, gdzieby jej kto pozwolił babrać się w kurnikach, tak jak tutaj?
I, mięknąc, zmieniła ton:
— Zapewne, żalby było jej się sprzeciwiać. Niema ona w sobie cienia złośliwości. Jest jak dziesięcioletnie dziecko, chociaż należy do najtęższych dziewcząt w okolicy... Wie ksiądz, że układam ją do snu wieczorem i muszę jej jak dziecku opowiadać bajki, aby usnęła.
Ksiądz Mouret, stojąc, kończył filiżankę mleka, z palcami nieco zaczerwienionemi od zimna jadalni, pokoju dużego, kwadratowego, pomalowanego na szaro, bez żadnych mebli prócz stołu i krzeseł. Teuse zdjęła serwetę, która była nakryła do śniadania na jednym rogu stołu.
— Ksiądz nie wala nic bielizny — mruczała. — Zdawałoby się, że nie może przysiąść, że zawsze jest na wyjezdnem... Ot, żeby to ksiądz był znał nieboszczyka proboszcza Caffio, co po nim ksiądz nastąpił. To był delikacik! Onby nie strawił, żeby jadł stojąc... To był normandczyk, z Canteleu tak jak ja. O, wcale mu nie dziękuję, że mię sprowadził do tego kraju wilków. Ależ tęskniliśmy w pierwszych czasach, dobry Boże! Biedny proboszcz miał tam u nas historye bardzo nieprzyjemne... Cóżto? ksiądz nie brał cukru do mleka? Obydwa kawałki leżą...
Ksiądz stawiał filiżankę.
— Tak, zapomniałem, zdaje się.
Teuse spojrzała ma w oczy, ruszając ramionami. Włożyła w serwetę kromkę chleba razowego również nietkniętą. A gdy proboszcz chciał wyjść, pobiegła do niego, uklękła, wołając:
— Proszę poczekać, nawet sznurki od trzewików nie są zawiązane... Ja nie wiem, jak nogi księdza wytrzymują w tych chłopskich trzewikach! Ksiądz taki delikatny i widać, że musiał być pieszczony nie na żarty!... No, już biskup znał księdza widać, kiedy dał mu najuboższą parafię z całego departamentu.
— Ależ — rzekł ksiądz uśmiechając się znowu — to ja wybrałem Artody... Jaka Teuse niedobra jest dzisiaj. Czyż nie jesteśmy szczęśliwi tutaj? Niczego nam nie brakuje, żyjemy w rajskim spokoju.
Zapanowała nad sobą i zaśmiała się również, odpowiadając:
— Ksiądz proboszcz jest święty człowiek... Proszę no przyjść, zobaczyć jaki mój ług mocny. To lepiej niż żebyśmy się kłócili.
Musiał za nią iść, bo zagroziła, iż go nie puści, jeśli jej ługu nie pochwali. Wychodził z jadalni, gdy potknął się o jakiś gruz w kurytarzu.
— Co to jest? — zapytał.
— Nic — odpowiedziała Tease, patrząc groźnie. — To probostwo się wali. Ale ksiądz zadowolniony jest, księdzu niczego nie brakuje... O Boże, dziur tu dostatek. Proszę popatrzeć na ten sufit. Jaki popękany! Jeżeli nas w tych dniach nie pozabija, będzie się należała świeczka Aniołowi Stróżowi. Ale, kiedy księdzu z tem dobrze... To tak jak z kościołem. Już od dwóch lat trzebaby powstawiać szyby. W zimie u Pana Boga mróz. Zresztą, wtedyby nie wlatywały te wróble łajdaki. Skończy się na tem, że pozaklejam papierem sama, uprzedzam księdza.
— A cóż, to dobra myśl — mówił z cicha ksiądz — możnaby zakleić papierem... Co do murów to są one mocniejsze, niż się wydaje. W moim pokoju, podłoga ugięła się tylko przy oknie. Dom przetrwa nas wszystkich.
Przyszedłszy do podcienia przy kuchni, zachwycał się doskonałością ługu, chcąc zrobić przyjemność Teuse; musiał go nawet powąchać, włożyć do niego palce. Stara kobieta, uradowana, okazała się macierzyńską. Przestała krzyczeć i pobiegła po szczotkę, mówiąc:
— Nie wyjdzie chyba ksiądz proboszcz, z wczorajszem błotem na sutannie! Gdyby ją ksiądz był zostawił na poręczy, byłaby czysta... Jeszcze ta sutanna dobra. Tylko proszę ją podnosić przechodząc przez pole. Osty wszystko drą.
I obracała nim jak dzieckiem, gwałtownem czyszczeniem wstrząsając go od stóp do głów.
— No, no, już dosyć — rzekł wymykając się. — Niech Teuse uważa na Dezyderyę, dobrze? Powiem jej że wychodzę.
Lecz w tej chwili czysty głos zawołał:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Dezyderya biegła do niego, cała czerwona z radości, z gołą głową, z czarnemi włosami zwiniętemi w potężny splot na karku, z rękami okrytemi gnojem aż po łokcie. Czyściła swoje kurniki. Kiedy zobaczyła brata mającego się ku wyjściu, z brewiarzem pod pachą, zaśmiała się głośniej, całując go w usta, a zakładając ręce w tył, aby go nie dotknąć.
— Nie, nie — mówiła niewyraźnie — powalałabym cię... Ach jak ja się bawię! Zobaczysz zwierzęta jak wrócisz.
I uciekła. Ksiądz Mouret powiedział, że wróci koło jedenastej na śniadanie. Odchodził, a Teuse towarzysząca mu do progu, krzyczała za nim swe ostatnie polecenia.
— Niech ksiądz nie zapomni zobaczyć się z Bratem Archangiaszem... Proszę zajść także do Bryszetów; ona przychodziła wczoraj, zawsze o to małżeństwo... Księże proboszczu, proszęż słuchać! Spotkałam Rozalię. Ona wcale nie od tego, aby zaślubić dużego Fortunata. Proszę pomówić z ojcem Bambousse, może teraz księdza posłucha... A niech ksiądz nie wróci jak onegdaj, o dwunastej. O jedenastej, co? O jedenastej, dobrze?
Ale ksiądz już się nie odwracał. Weszła napowrót, mrucząc pod nosem:
— Myśli kto, że mnie słucha... Niema to dwudziestu sześciu lat, a nie słucha to nikogo. Pewnie, że co do świątobliwości toby mógł uczyć i sześdziesięcioletnich; ale nic nie żył, nic nie wie, łatwo mu być cnotliwym jak cherubin, temu pieszczoszkowi.




IV.

Ksiądz Mouret, nie czując już Teuse za sobą, zatrzymał się, szczęśliwy, iż jest nareszcie sam. Kościół zbudowany był na niewysokim pagórku z łagodnym spadkiem ku wsi; wydłużał się podobny do opuszczonej owczarni z szerokiemi oknami, z dachówkami czerwonemi. Ksiądz, odwrócił się, spoglądając na probostwo, szarą ruderę przyklejoną do boku nawy, i jakby się bał wpaść znowu w nieprzerwaną paplaninę brzęczącą mu w uszach od rana, wyszedł na prawo i poczuł się bezpiecznym dopiero przed głównemi drzwiami, gdzie go nie można było dostrzedz z probostwa. Na froncie kościoła, nagim, zniszczonym przez słońce i deszcze, wznosiła się ciasna klatka murowana, a w niej, ukazywał się czarny profil małego dzwonu; widać było koniec sznura wchodzącego w dachówki. Sześć połamanych schodów, z jednej strony na wpół w ziemi, prowadziło do wysokich, zaokrąglonych drzwi. Były one popękane, stoczone przez rdzę, kurz, pajęczyny, takie żałośne na swych oderwanych zawiasach, że zdawało się, iż wystarczy lada podmuchu, aby wiatr mógł tam wejść i hulać swobodnie. Ksiądz Mouret, mający słabość do tej ruiny, wszedł na ganek i oparł się plecami o drzwi kościoła. Ztąd obejmował okiem całą okolicę. Przysłoniwszy rękami oczy rozglądał się po widnokręgu.
W maju roślinność potężna rozdzierała ten grunt kamienisty. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, gromady ostrych traw, wchodziły na ganek, zasadzały bukiety ciemnej zieloności wszędzie, nawet na dachówkach. Pierwsze parcie soków groziło wysadzeniem kościoła, w twardem zagajenia sękowatych roślin. O tej rannej porze, gdy praca wzrastania była w pełnym rozwoju, brzęczało w uszach od spiekoty, czuć było długi, milczący wysiłek, przejmujący skały jakiemś wezbraniem. Ale ksiądz nie czuł natężenia tego pracowitego połogu; zdawało mu się, iż schód się chwieje i oparł się o drugą połowę drzwi.
Okolica rozciągała się na dwie mile, zamknięta ścianą żółtych pagórków, pocentkowanych czarnemi plamami lasów świerkowych; kraina okropna wyschniętych stepów, ostrych skał rozdzierających ziemię. Kawałki uprawne roztaczały krwawe kałuże, pola czerwone, z szeregami nędznych drzew migdałowych, z szaremi głowami oliwek, ze smugami winnic, prążkujących pole swemi brunatnemi karpami. Rzekłby kto, że olbrzymi pożar przeszedł tędy, siejąc na wyniosłościach popioły lasów, paląc łąki, zostawiając swój blask i żar w zagłębieniach. Zaledwie gdzieniegdzie, z rzadka, bladozielony kwadrat zboża kładł ton łagodny. Widnokrąg pozostawał dziki, bez najmniejszego strumyka, umierający z pragnienia, ulatujący wielkiemi tumanami pyłu przy najlżejszych podmuchach. A na samym krańcu, przez rozpadlinę wśród pagórków, widać było daleką, wilgotną zieloność, kawał sąsiedniej doliny, użyźnianej przez Viornę, rzekę spływającą od wąwozów Seille.
Ksiądz spuścił olśnione oczy patrząc na wieś, której nieliczne domy rozkładały się bezładnie poniżej kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamyków i niezgrabnie ociosanych desek, rozrzucone wzdłuż wązkiej drogi, bez ulic wyraźnych. Było ich około dwudziestu, jedne zapadłe w błocie, czarne od nędzy, inne obszerniejsze, weselsze, z różowemi dachówkami. Kawałki ogrodu zdobyte na skale, roztaczały grzędy jarzyn, poprzecinane żywopłotami. O tej porze Artody były puste; ani jednej kobiety w oknach, ani jednego dziecka tarzającego się w prochu; tylko gromady kur chodziły tu i owdzie, przetrząsając słomę, przeszukując wszystko aż do progu domów, których drzwi stały otworem. Duży, czarny pies, siedzący przy wejściu do wsi, zdawał się jej pilnować.
Jakieś lenistwo odrętwiało powoli księdza Moureta. Podnoszące się słońce kąpało go w takiem cieple, iż oparł się zupełnie o drzwi kościoła; błogi spokój ogarnął go. Myślał o tych Artodach, wiosce wyrosłej wśród kamieni, niby jedna z sękowatych roślin doliny. Wszyscy mieszkańcy byli sobie krewnymi, wszyscy nosili to samo nazwisko, tak iż od kołyski otrzymywali przydomki, aby się rozróżnić między sobą. Ich przodek, jeden Artod, przybył tu i osiadł na tym nieużytku, jak parya; później rodzina jego rosła z dziką żywotnością traw ssących życie ze skał; rodzina jego stała się w końcu pokoleniem, gminą, w której pokrewieństwa gubiły się, setek lat sięgając. Żenili się między sobą, mieszając się bezwstydnie; nie znano ani jednego przykładu, by który Artod wziął żonę z innej wsi; tylko dziewczęta czasem wychodziły. Rodzili się, umierali, przywiązani do tego kawałka ziemi, mnożąc się na swoich śmieciach, zwolna, z prostotą drzew, odradzających się z własnego nasienia, nie mając jasnego wyobrażenia o szerokim świecie, po za temi żółtemi skałami, między któremi oni żyli. A jednak już pomiędzy nimi znajdowali się ubodzy i bogaci; kury ginęły i kurniki w nocy były zamykane na grube kłódki. Pewnego wieczora, za młynem, jeden Artod zabił drugiego Artoda. Był tu, w głębi smutnego koła pagórków, lud osobny, rasa wyrosła z ziemi, ludzkość z trzystu głów, rozpoczynająca na nowo czas.
Na niego seminaryum rzucało dotąd cień głęboki. Przez całe lata nie znał słońca. Nie znał go jeszcze i teraz, mając oczy zamknięte, utkwione w duszę, nie żywiąc nic, prócz pogardy dla natury potępionej. Przez długi czas, w godzinach skupienia, z czołem przy ziemi, pogrążony w rozmyślaniu, marzył o pustelni, o jakiejbądź norze w skale, gdzieby żadna istota, żadna roślina ani woda, nic z życia, nie przeszkadzało mu w kontemplacyi Boga. Był to poryw czystej miłości, wstręt do wrażeń fizycznych. Tam, umierając samemu sobie, odwrócony od światła, oczekiwałby chwili, kiedy przestanie istnieć, kiedy się rozpłynie w ostatecznej białości dusz. Niebo wyobrażał sobie całe białe, jakby zaśnieżone liliami, jakby jaśniejące wszystkjem, co jest niewinne, czyste, dziewicze. Ale spowiednik gromił go, gdy mu opowiadał swoją tęsknotę do samotności, swe pożądanie bożej prostoty. Wskazywał na walki Kościoła, na obowiązki kapłaństwa. Później, po swojem wyświęceniu, młody kapłan dostał się do Artodów na własną prośbę, w nadziei, że urzeczywistni swe marzenie o unicestwieniu w sobie człowieka. Wpośród tej nędzy, na tej ziemi jałowej, zatka sobie uszy na głosy świata, będzie żył w uśpieniu świętych. I od kilku miesięcy w istocie chodził ciągle uśmiechnięty; zaledwie zrzadka słabe odgłosy wsi mąciły jego spokój; zaledwie jakieś ostrzejsze dotknięcie, słońca czuł na karku, gdy błądził po różnych drogach, cały w niebie, nie widząc nieustannej twórczości, w pośród której się obracał.
Duży, czarny pies, pilnujący Artodów, właśnie się namyślił, aby przyjść do księdza Moureta. Usiadł sobie przy jego nogach. Lecz ksiądz tonął w słodyczy poranka. Wilią tego dnia rozpoczął Różaniec Maryi; wstępującą weń zwolna wielką radość, przypisywał wstawieniu się Dziewicy u swego boskiego Syna. Jakże marne wydawały mu się dobra ziemskie! Z jaką wdzięcznością czuł się ubogim! Przyjąwszy święcenia, utraciwszy matkę i ojca w jednym dniu, w następstwie dramatu, którego grozy nie znał jeszcze, zostawił starszemu bratu cały majątek.
Ze światem wiązała go już tylko jego siostra. Wziął ją do siebie, zdjęty jakiemś pobożnem uczuciem wobec jej niedołęztwa umysłowego. Kochane biedactwo takie było dziecinne, że widział w niej ową prostotę ubogich duchem, którym Ewangelia obiecuje królestwo niebieskie. Od pewnego czasu jednakże niepokoiła go; stawała się zbyt tęgą, zbyt zdrową. Zanadto pachniała życiem. Ale był to tylko lekki cień. Żył życiem wewnętrznem, które sobie stworzył, opuściwszy wszystko, aby mógł się oddać cały. Zamknął swe zmysły, starał się wyzwolić od potrzeb ciała, był już tylko duszą, zachwyconą w rozmyślaniu. W naturze widział jedynie sidła i brudy; szukał chluby w zadawaniu jej gwałtu, w pogardzaniu nią, w wyzwalaniu się z ludzkiego błota. Sprawiedliwy musi być szalonym podług świata. To też miał siebie za wygnańca na ziemi; cenił tylko dobra niebieskie, nie rozumiejąc, jak można kłaść na szalę wieczną szczęśliwość z kilku jakiemiś godzinami rozkoszy. Jego rozum oszukiwał go, jego pożądania kłamały. A jeżeli postępował w cnocie, to przedewszystkiem dzięki pokorze i posłuszeństwu. Chciał ostatnim być między wszystkimi, chciał wszystkim służyć, aby rosa boża spadła na jego serce, jak na piasek nieurodzajny; wyznawał nędzę swą i zawstydzenie, niegodność wybawienia z grzechu. Być pokornym, to znaczy wierzyć, kochać. Ślepy, głuchy, z ciałem umarłem, już nawet od siebie nie zależał. Był rzeczą Boga. I z tego poniżenia, w którem się pogrążał, unosił się w radosnem hozanna po nad szczęśliwych i potężnych, w blasku nieskończonego szczęścia.
W Artodach więc znalazł ksiądz Mouret zachwyty klasztorne, tak gorąco niegdyś upragnione, przy każdem czytaniu „Naśladowania“. Nie odbyła się w nim jeszcze żadna walka. Doskonałym był od pierwszego przyklęknięcia, bez walki, bez wstrząśnień, jakby porażony łaską, przy zapełnem pominięciu swego ciała. Ekstaza zbliżenia się do Boga, znana niektórym młodym kapłanom; epoka błogosławiona, kiedy wszystko milknie, a pożądania są tylko jedyną ogromną potrzebą czystości. Nie szukał oparcia u żadnej stworzonej istoty. Kiedy kto wierzy, że coś jest wszystkiem, nie może być zachwiany, a on wierzył, że Bóg jest wszystkiem, że jego pokora, jego posłuszeństwo, jego niepokalaność są wszystkiem. Przypominał sobie, że słyszał o pokusach, jako o męce okropnej, doświadczanej przez najświętszych. On uśmiechał się. Bóg nie opuszczał go nigdy. Chodził w swojej wierze, jakby w pancerzu, który go osłaniał od najlżejszych powiewów złego. Pamiętał, jak mając osiem lat, płakał po kątach z miłości; nie wiedział, kogo kochał; płakał, bo kochał kogoś, bardzo daleko. Zawsze pozostał czułym. Później chciał być księdzem, aby zaspokoić tę potrzebę nadludzkiego przywiązania, która była jedynem jego udręczeniem. Nie widział, gdzieby można kochać więcej. Tu zadawalał swoją istotę, swe usposobienia dziedziczne, sny swoje młodzieńcze, pierwsze swoje męzkie pragnienia. Jeśli pokusa musiała nadejść, czekał na nią z pogodą nieświadomego kleryka. Człowieka w nim zabito, czuł to i szczęśliwym był, widząc siebie osobnem stworzeniem wykastrowanem, wykolejonem, naznaczonem tonsurą, jako owieczka Pana.




V.

Tymczasem słońce rozgrzewało wielkie drzwi kościoła. Złociste muchy brzęczały wkoło dużego kwiatu, wyrastającego pomiędzy schodami ganku. Ksiądz Mouret, nieco odurzony, zabierał się do odejścia, gdy czarny pies rzucił się, szczekając gwałtownie, w stronę kraty małego cmentarza, znajdującego się na lewo od kościoła. Jednocześnie ostry głos zawołał:
— A, nicponiu! Do szkoły to nie przyszedłeś, a na cmentarzu cię pełno... Tylko nie zaprzeczaj! Już od kwadransa na ciebie patrzę.
Ksiądz podszedł ku nim. Poznał Wincentego, którego Braciszek szkół chrzęściańskich trzymał mocno za ucho. Dziecko było jakby zawieszone nad ciągnącą się wzdłuż cmentarza przepaścią, na której dnie płynął strumień Mascle, wiodący swe białe wody o parę mil ztamtąd do Viorny.
— Bracie Archangiaszu — rzekł łagodnie ksiądz, przywołując straszliwego człowieka do pobłażliwości.
Ale Brat nie puszczał ucha.
— A, to ksiądz, księże proboszczu — burknął. — Proszę sobie wyobrazić, że ten łotr wiecznie jest na cmentarzu. Nie wiem, coby on tu mógł zmalować... Powinienbym go puścić, aby sobie głowę rozbił tam na dnie. Dobrzeby mu tak było.
Dziecko nie odzywało się, trzymając się krzaków, z oczyma chytrze przymkniętemi.
— Ostrożnie, bracie Archangiaszu — rzekł ksiądz — może się pośliznąć.
I pomógł sam Wincentemu wyleźć.
— Słuchaj, mój mały, co ty tu robiłeś? Nie wolno na cmentarzach się bawić.
Chłopak otworzył oczy, odsunął się trwożliwie od brata, garnąc się do księdza Moureta.
— Ja zaraz powiem — mruczał, podnosząc ku temuż swoją przebiegłą głowę. — Jest pod tą skałą w cierniach gniazdo pokrzywek. Już od dziesięciu dni wiem o niem... A że małe się wykluły, więc dzisiaj po mszy, przyszedłem...
— Gniazdo pokrzywek? — rzekł brat Archangiasz. — Poczekajno, poczekaj!
Odszedł, wyszukał na jednym z grobów bryłkę ziemi i powróciwszy rzucił nią w ciernie. Ale nie trafił w gniazdo. Druga bryłka, zręczniej ciśnięta, potrąciła wątłą kolebkę, wyrzuciła małe do strumienia.
— Tym sposobem — mówił, uderzając dłonie o siebie, aby je otrzepać — przestaniesz może włóczyć się tu, jak poganin.. Umarli przyjdą do ciebie w nocy i pociągną za nogi, jeśli jeszcze kiedy będziesz po nich deptał.
Wincenty, który przed chwilą śmiał się, patrząc na gniazdo dające nurka, rozejrzał się dokoła wzruszając ramionami z miną niedowiarka.
— O, ja się nie boję — rzekł. — Umarli już się nie ruszają.
Istotnie, cmentarz ten nie miał w sobie nic strasznego. Był to nagi kawał gruntu, gdzie wązkie uliczki gubiły się wśród opanowujących wszystko traw. Jedyny pomnik stojący, był to zupełnie nowy pomnik księdza Caffina pośrodku. Zresztą nic, oprócz oberwanych od krzyżów ramion, zeschłych bukszpanów, starych płyt, popękanych, obrosłych mchem. Grzebano tu zaledwie parę razy do roku. Śmierć nie zdawała się mieszkać na tym gruncie nieokreślonym, gdzie Teuse przychodziła co wieczora, napełnić swój fartuch trawą dla królików Dezyderyi. Olbrzymi cyprys przy bramie, sam jeden wodził swój cień po opuszczonem polu. Ten cyprys, który widać było na trzy mile wkoło, znany był całej okolicy pod nazwą Samotnika.
— Pełno tu jaszczurek — dodał Wincenty, patrząc na popękane mury kościoła. — Toby dopiero była zabawa, gdyby...
Ale odskoczył raptownie, widząc, że brat wyciąga nogę. Pokazywał on proboszczowi zły stan furty. Zjadała ją rdza, zawiasy były na wpół oderwane, zamek złamany.
— Toby trzeba naprawić — rzekł.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się w należeniu. Zwracając się zaś do Wincentego, bijącego się z psem, zapytał:
— Powiedz, mały, czy wiesz, gdzie ojciec Bambousse dzisiaj pracuje?
Dziecko rozejrzało się po widnokręgu.
— Pewnie jest na swojem polu Olivettes — odpowiedział z ręką wyciągniętą na lewo. — Zresztą Voriau zaprowadzi księdza proboszcza. On z pewnością wie, gdzie jego pan.
Klasnął w dłonie, krzycząc:
— Hej, Voriau, hej!
Duży pies czarny wahał się przez chwilę, ruszając ogonem, starając się czytać w oczach łobuza. Potem, szczekając radośnie, pobiegł na dół ku wsi. Ksiądz Mouret i brat Archangiasz poszli za nim, rozbawiając. O sto kroków dalej, Wincenty wrócił ukradkiem w stronę kościoła, uważając na nich, aby skryć się za pierwszym lepszym krzakiem, gdyby się odwrócili. Zwinny jak wąż, wśliznął się znów do cmentarza, tego raju, gdzie były gniazda, jaszczurki i kwiaty.
Tymczasem pies biegł naprzód na pełnej kurzu drodze, a brat Archangiasz mówił do księdza ze złością w głosie:
— Ależ proszę dać pokój, księże proboszczu! Przeklęte nasienie, te ropuchy! Kościby im chyba połamać, aby się stali miłymi Bogu. W bezbożności rosną, jak ich ojcowie. Jestem tu od piętnastu lat, a nie mogłem dotąd wyrobić jednego chrześcianina. Ledwie wyjdą z moich rąk, dobry wieczór? Im w głowie tylko ziemia, winnice, oliwki. Żeby jeden przyszedł do kościoła. Biją się bydlęta jakieś, z tą swoją ziemią pełną kamyków... Kija na nich trzeba, księże proboszczu, kija!
Odsapnąwszy, dodał z groźnym gestem:
— Widzi ksiądz, Artodowie, to jakby te ciernie, co tu podjadają skały. Wystarczyło jednej karpiny, aby całą okolicę zanieczyścić. Czepia się to, mnoży, żyje mimo wszystko. Trzeba będzie niebieskiego ognia, jak na Gomorę, aby to wymieść.
— Nie powinno się nigdy wątpić o grzesznikach — rzekł ksiądz Mouret, który szedł wolnym krokiem, w wewnętrznem skupieniu.
— Nie, ci należą już do dyabła — mówił gwałtowniej brat. — Ja sam byłem chłopcem takim, jak i oni. Do osiemnastu lat robiłem koło roli. A później w zakładzie zamiatałem, obierałem jarzyny, wykonywałem najgrubsze roboty. Nie ich ciężką pracę ja im wymawiam. Przeciwnie, Pan Bóg wybiera tych, co żyją w poniżeniu... Ale Artodowie, widzi ksiądz, żyją jak zwierzęta! Oni są jak psy, co mszy nie słuchają i nic sobie nie robią z przykazań boskich ani kościelnych. Oniby wszeteczyli ze swemi gruntami, tak je kochają!
Voriau, z ogonem podniesionym do góry, przystawał, a upewniwszy się, że dwaj ludzie ciągle idą za nim, biegł znowu dalej.
— Wistocie, opłakane są nadużycia — rzekł ksiądz Mouret. — Mój poprzednik, ksiądz Caffin...
— Marny człowiek — przerwał braciszek. — Dostał się nam z Normandyi, wskutek brzydkiej historyi. Tutaj myślał tylko, jakby żyć wygodnie, a wszystko puszczał samopas.
— Nie, ksiądz Caffin robił z pewnością co mógł; tylko trzeba wyznać, że jego usiłowania pozostały bez skutku. Moje również najczęściej są daremne.
Brat Archangiasz ruszył ramionami. Przez chwilę szedł w milczeniu, silnym ruchem bioder wstrząsając swe ciało duże, chude, jakby siekierą wyciosane. Słońce padało na jego czerwony kark, rzucając cień na twardą, chłopską twarz.
— Niech mnie ksiądz proboszcz posłucha — zaczął znowu, ja jestem zbyt maluczki, aby księdzu robić uwagi; ale mam prawie dwa razy tyle lat, znam te strony i to mię upoważnia do twierdzenia, że do niczego tu ksiądz nie dojdzie słodyczą... Słyszy ksiądz, katechizm wystarczy. Pan Bóg nie ma litości dla bezbożników. Ogniem ich karze. I tego trzymać się należy.
A gdy ksiądz Mouret z głową pochyloną, ust nie otwierał, ciągnął dalej:
— Religia ginie po wsiach, bo robi się z niej zbyt poczciwą niewiastę, Była szanowana, dopóki przemawiała bezwzględnie, jak pani... Nie wiem, czego was uczą w seminaryach. Proboszcze teraz płaczą jak dzieci ze swoimi parafianami. Pan Bóg wydaje się, jakby odmieniony... Przysiągłbym, że ksiądz proboszcz nawet katechizmu na pamięć już nie umie?
Ksiądz, dotknięty tą wolą, narzucającą się tak ostro, podniósł głowę i powiedział dość sucho:
— To dobrze, gorliwość ta jest chwalebna. Ale czy brat nie ma mi czego do powiedzenia. Brat przychodził, zdaje się, dziś rano na probostwo?
Brat Archangiasz odrzekł grubiańsko:
— Miałem do powiedzenia to, co powiedziałem. Artodowie żyją, jak świnie. Ot, wczoraj dowiedziałem się, że Rozalia, najstarsza córka ojca Bambousse, jest w ciąży. Żadna z nich do ślubu nie pójdzie, póki się tego nie doczeka. Od piętnastu lat nie znałem ani jednej, któraby nie chodziła pierwej w zboża, a dopiero potem do kościoła. I jeszcze się śmieją, że to taki zwyczaj miejscowy!
— Tak — mruczał ksiądz Mouret — wielkie to zgorszenie... Szukam właśnie ojca Bambousse, aby z nim pomówić o tej sprawie. Byłoby teraz pożądanem, aby małżeństwo nastąpiło jaknajprędzej... Ojcem dziecka jest podobno Fortunat, dorosły syn Bryszetów. Na nieszczęście Bryszeci są ubodzy.
— Ta Rozalia — wybuchał dalej braciszek — ma równo osiemnaście lat. Rozpuszcza to się już na szkolnej ławce. Nie ma czterech lat, jak jeszcze miałem ją w szkole. Już wtedy była zepsuta... Teraz mam jej siostrę, Katarzynę, jedenastoletni smarkacz, a zanosi się na bezwstydniejszą od siostry. Po wszystkich dziurach można ją spotkać z tym małym gałganem, Wincentym. Choć im się uszy do krwi naciąga, to wszystko daremnie, zawsze kobieta z nich wylezie. One potępienie roznoszą w swoich spódnicach. Dobre do wyrzucenia na gnojowisko, razem ze swojemi gorszącemi brudami! Dusić wszystkie dziewczyny zaraz po urodzeniu, to jedyny na nie sposób!
Z nienawiści i obrzydzenia do kobiet klął, jak parobek. Ksiądz Mouret, wysłuchawszy go ze spokojną twarzą, uśmiechnął się w końcu z jego gwałtowności. Zawołał psa Voriau, który zboczył na poblizkie pole.
— Ot, proszę patrzeć! — krzyknął brat Archangiasz, pokazując gromadkę dzieci, bawiącą się w głębi parowu. — Moi hultaje, co opuścili szkołę pod pozorem pomagania rodzicom na winnicach! Może ksiądz być pewny, że ta łajdaczka Katarzyna jest między niemi. Bawi się zjeżdżaniem na dół. Zobaczy ksiądz, że spódnice będą na głowie... A co, nie mówiłem!... Do widzenia wieczorem, księże proboszczu... Czekajcie, czekajcie, łotry!
I pobiegł, z brudnym rabatem lecącym mu na ramię, wyrywając osty po drodze dużą, zatłuszczoną sutanną. Ksiądz Mouret zobaczył go, wpadającego pomiędzy dzieci, które rozpierzchły się, jak gromadka spłoszonych wróbli. Udało mu się jednak pochwycić za uszy Katarzynę i drugiego smarkacza. Prowadził ich w stronę wsi, trzymając mocno swojemi grubemi, włochatemi palcami, miotając obelgi.
Ksiądz poszedł dalej. Brat Archangiasz nasuwał mu czasem dziwne skrupuły; wydawał mu się z całą swą gburowatością, prawdziwym sługą bożym, bez ziemskich przywiązań, zdany na wolę nieba, szorstki, ze sprośnością w ustach przeciwko grzechowi. I martwił się, że nie może się bardziej ogołocić ze swego ciała, że nie jest brzydki, zaplugawiony, że nie czuć go robactwem świętych. A jeśli na jakie słowa zbyt ostre, na jakie grubiaństwo zbyt gwałtowne brata, podnosił się w nim bunt, to wyrzucał sobie potem swą delikatność, swą dumę wrodzoną, jakby istotne grzechy. Czyż nie powinien umrzeć dla wszystkich słabości tego świata? Ot i teraz uśmiechnął się smutnie na myśl, że o mało się nie rozgniewał za popędliwą naukę brata. Była to, myślał sobie, duma, która mogła zgubić go, budząc w nim pogardę dla prostaczków. Jednakże pomimowoli czuł ulgę w samotności i że może już iść sobie czytając brewiarz, uwolniony od tego cierpkiego głosu, co zakłócał mu jego wymarzony świat doskonałej miłości.




VI.

Droga wiła się pomiędzy zwałami skał, pośród których chłopi zdobyli miejscami po pięć, sześć metrów ziemi kredowej zasadzonej staremi drzewami oliwnemi. Grube warstwy pyłu na drodze, wydawały pod stopami księdza lekkie skrzypienie śniegu. Chwilami muśnięty po twarzy gorętszym powiewem podnosił oczy od książki, oglądając się zkądby pochodziło to głaskanie; ale spojrzenie jego, zawsze jednakowo zamglone, błądziło, nie patrząc, po rozpalonym horyzoncie, po liniach pokręconych tej ziemi namiętności, wyschłej, omdlałej na słońcu, w gwałtownem oddaniu się kobiety ognistej a niepłodnej. Nasuwał sobie kapelusz na oczy aby uniknąć ciepłych tchnień; powracał do swego czytania, spokojnie; za nim jego sutanna podnosiła mały obłoczek, toczący się na powierzchni drogi.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — powiedział jakiś chłop, przechodząc.
Znów odgłosy rydlów, wzdłuż zagonów, przerywały jego skupienie. Obracał głowę i spostrzegał na winnicach, dużych starców sękatych, którzy mu się kłaniali. Artodowie w pełnym blasku słońca, wszeteczyli z ziemią, jak się wyraził brat Archangiasz. Były tam, pojawiające się z za krzaków czoła uznojone, piersi zdyszane wyprostowujące się zwolna, gorący wysiłek zapładniania, pośród którego on, przechodził spokojnym krokiem w swej nieświadomości. Z tej wielkiej pracy miłości przepełniającej wspaniały poranek, żadne poruszenie nie dochodziło aż do niego, nie zakłócało spokoju jego ciała.
— Hej, Voriau, czyż to się zjada ludzi! — krzyknął wesoło silny głos, uciszając psa, który szczekał zajadle.
Ksiądz Mouret podniósł głowę.
— Ty wy Fortunacie — rzekł — podchodząc do brzegu pola, na którem pracował młody chłop. Właśnie chciałem z wami pomówić.
Fortunat był w tym wieku co ksiądz. Chłopak duży, ze śmiałą miną i twardą już skórą. Oczyszczał kawałek kamienistego stępa.
— A wedle, proszę księdza? — zapytał.
— Wedle tego co zaszło między wami a Rozalią — odpowiedział ksiądz.
Fortunat począł się śmiać. Zapewne, wydało mu się zabawnem, że proboszcz zajmuje się podobną rzeczą.
— A cóż — mruknął — przecież sama pozwoliła, ja jej nie przymuszałem... Tem gorzej, jeżeli ojciec Bambousse nie zechce mi jej dać! Widział ksiądz proboszcz sam przed chwilą, że jego pies chciał mnie ugryźć. Szczuje na mnie.
Ksiądz Mouret chciał mówić dalej, ale stary Artod zwany Bryszetem, którego zrazu nie dostrzegł, powstał z cienia jakiegoś krzaka, za którym jadł ze swą żoną. Był mały, zwiędły ze starości, uniżony.
— Pewnie nakłamali przed księdzem proboszczem — zawołał. — Dziecko gotowe zaraz poślubić Rozalię... Ci młodzi przystali do siebie, niczyjej winy w tem niema. Przecież i inni robili to samo i nie działo im się gorzej dla tego... Ta sprawa od nas nie zależy. Trzeba pomówić z Bamboussem. To on pomiata ludźmi z powodu swoich pieniędzy.
— Tak, my jesteśmy za biedni — poczęła lamentować matka Bryszet, duża, płaksiwa kobieta, podnosząc się również. — Mamy tylko ten kawałeczek pola, i to, dyabeł tu gradem kamyków nasyła. Nie jemy z niego chleba... Żeby nie ksiądz proboszcz, wyżyćby nie można.
Matka Bryszet była jedyną dewotką we wsi. Po przyjęciu komunii, włóczyła się koło probostwa, wiedząc dobrze, że Teuse zostawiała dla niej zawsze parę chlebów z ostatniego pieczywa. Czasem nawet wynosiła królika albo kurę, dary Dezyderyi.
— Jest to zgorszenie — mówił znowu ksiądz. — Trzeba, aby to małżeństwo odbyło się jaknajprędzej.
— Ależ natychmiast, skoro tylko tamci zechcą, rzekła stara kobieta, bardzo zaniepokojona o prezenty, które dostawała. Nieprawdaż, Bryszecie? Nie my okażemy się tak złymi chrześcianami, aby się księdzu proboszczowi sprzeciwiać.
Fortunat śmiał się drwiąco.
— Ja jestem gotów, oświadczył i Rozalia również... Widziałem się z nią wczoraj za młynem. Wcaleśmy nie pogniewani ze sobą, przeciwnie. Czas nam schodził na śmiechu...
Ksiądz Mouret przerwał mu:
— Dobrze już. Pomówię z Bamboussem. On zdaje się jest tu, na polu Olivettes.
Matka Bryszet spytała odchodzącego księdza o Wincentego, który od samego rana poszedł, aby do mszy służyć. Ten łobuz potrzebował bardzo nauk księdza proboszcza. Odprowadzała go przez jakie sto kroków, wyrzekając na swą nędzę, na brak ziemniaków, na mrozy, od których ucierpiały oliwki, na upały grożące wypaleniem mizernych zbiorów. Żegnając go, oznajmiła, że jej syn Fortunat odmawia pacierz rano i wieczorem.
Voriau wyprzedził teraz księdza Moureta. Nagle na zakręcie drogi wbiegł na pola. Ksiądz wszedł na ścieżkę pnącą się na wzgórze. Znajdował się na polu Olivette, ziemi najurodzajniejszej w całej okolicy, na której wójt gminy, Artod zwany Bambousse, posiadał kilka pól zboża, oliwki i winnice. Tymczasem pies przypadł do spódnicy dużej, ciemnowłosej dziewczyny, która zaśmiała się na widok księdza.
— Czy ojciec tu jest, Rozalio? — zapytał ją tenże.
— Tu zaraz — odrzekła, wskazując ręką, nie przestając się uśmiechać.
I porzucając pole, które pełła, szła przed nim. Jej ciąża, niezbyt posunięta, zaznaczała się tylko lekkiem zaokrągleniem bioder. Miała kołyszący się, potężny chód silnej robotnicy, z gołą głową na słońcu, z karkiem opalonym, z czarnemi włosami, sztywnemi jak szczecina. Ręce jej zazielenione, pachły zielskiem, które wyrywała.
— Ojcze — zawołała — ksiądz proboszcz was prosi.
I nie odeszła, bezczelna, śmiejąc się ciągle skrytym śmiechem bezwstydnego bydlęcia. Bambousse, tłusty, spocony, z okrągłą twarzą, porzucił swoją robotę, podchodząc wesoło na spotkanie księdza.
— Przysiągłbym, że idzie o naprawę kościoła — rzekł — otrzepując sobie ręce z ziemi. Ależ to niemożliwe księże proboszczu. Gmina grosza niema... Jeżeli Pan Bóg dostarczy cegły i wapna, my dostarczymy murarzów.
Ten koncept chłopa niedowiarka, tak mu się podobał, iż wybuchnął ogromnym śmiechem. Bił siebie po udach, kaszlał, ledwie się nie udusił.
— Nie przyszedłem o kościół — odpowiedział ksiądz Mouret. — Chciałem i wami pomówić o waszej córce, Rozalii...
— Rozalii? A ona co księdza zrobiła? — zapytał Bambousse, mrużąc oczy.
Chłopka przypatrywała się młodemu księdzu zuchwale, przechodząc od jego rąk białych do dziewczęcej szyi, starała się z uciechą wywołać jego rumieniec. Ale on, bez obsłonek, z twarzą spokojną, jakby mówił o rzeczy, którejby nie czuł:
— Wiecie o czem mówię, ojcze Bambousse. Ona jest w ciąży. Trzeba ją wydać za mąż.
— A, o to chodzi — mruknął stary drwiąco. — Dzięki za pośrednictwo. Bo to Bryszeci księdza proboszcza przysłali, nieprawdaż? Bryszetowa bywa na mszy, a ksiądz proboszcz chce jej pomódz w postanowieniu syna, to naturalne... Ale ja w to nie wchodzę. Nie chcę tego interesu i basta.
Ksiądz, zdziwiony, tłomaczył mu, że należy położyć tamę zgorszeniu, że powinien przebaczyć Fortunatowi, kiedy tenże gotów jest wynagrodzić swoją winę, wreszcie, że dla honoru jego córki, niezwłoczny ślub jest konieczny.
— Ta, ta, ta — zaczął Bambousse, kiwając głową. — Co tu słów! Ja mam moją córkę dla siebie, słyszy ksiądz proboszcz? To wszystko do mnie nie należy... Ten Fortunat to nędzarz. Ani grosza przy duszy. Toby wygodnie było, gdyby tak wystarczyło zadać się z dziewczyną, aby się z nią ożenić. Proszę, między młodzieżą, tożbyśmy widzieli wesela od rana do wieczora... Nie potrzebuję się troszczyć o Rozalię, chwała Bogu! Wiadomo co jej się zdarzyło; jeszcze przez to nie stała się kulawą ani garbatą, i wybierze sobie na męża kogo zechce w okolicy.
— A jej dziecko? — przerwał ksiądz.
— Jeszcze go niema, prawda? Może go wcale nie będzie... Jeżeli urodzi małe, to zobaczymy...
Rozalia, widząc jaki obrót biorą usiłowania proboszcza, uważała za swój obowiązek wpakować sobie kułaki w oczy z lamentem. Po chwili nawet upadła na ziemię, odkrywając niebieskie pończochy sięgające wyżej kolan.
— Będziesz ty milczała, suko! — krzyknął ojciec rozwścieczony.
I potraktował ją haniebnie ostatniemi słowami, z których śmiała się ukradkiem, zasłaniając się pięściami.
— Jak cię znajdę z twoim samcem, zwiążę was razem i tak poprowadzę między ludzi... Będziesz ty cicho? Poczekaj, gałganie!
Podniósł bryłę ziemi i z odległości czterech kroków, rzucił w nią gwałtownie. Bryła rozbiła się na jej włosach, rozsypując się po szyi, okrywając ją prochem. Ogłuszona, zerwała się, uciekła, ochraniając głowę rękami. Ale Bambousse zdołał jej dosięgnąć jeszcze dwoma bryłami: jedna z nich potrąciła lekko o lewe ramię; druga uderzyła ją prosto w plecy tak silnie, iż upadła na kolana.
— Bambousse! — zawołał ksiądz, wyrywając mu garść kamyków, które właśnie wziął był do ręki.
— Niechże ksiądz proboszcz da pokój! — rzekł chłop. Tamto była mięka ziemia. Trzeba było temi kamykami rzucić... Widać, że ksiądz proboszcz nie zna dziewcząt. Twarde one. Ot ta, choćbym ją pławił w naszej studni, chociażbym jej kości połamał grubym kijem, onaby jednak zawsze lazła do swoich brudów! Ale śledzę ja ją i niechno złapię!.. Zresztą, wszystkie one takie.
Pocieszał się. Napił się wina z dużej, płaskiej, oplatanej butelki, grzejącej się na słońcu. I śmiejąc się znów prostacko:
— Gdybym miał szklankę, chętniebym księdza proboszcza poczęstował.
— Więc — zapytał znowu ksiądz — to małżeństwo?...
— Nic z tego nie będzie, śmieliby się ze mnie... Rozalia to dziewka tęga Widzi ksiądz proboszcz, ona tyle warta co parobek. Jak odejdzie, będę musiał nająć chłopca. Pomówi się o tem po winobraniu. Zresztą nie chcę być oszachrowany.
Ksiądz zabawił jeszcze dobre półgodziny. Przekonywał Bambousse’a, mówił mu o Bogu, podawał mu wszelkie racye nasuwane przez położenie. Stary wziął się napowrót do roboty; ruszał ramionami, żartował, zacinając się mocniej w swoim uporze. W końcu krzyknął:
— Ostatecznie, gdyby ksiądz proboszcz żądał odemnie worka zboża, toby mi dał pieniędzy... Dla czegóż ksiądz proboszcz chce, żebym moją córkę oddał za darmo?
Ksiądz Mouret, zniechęcony, odszedł. Schodząc ścieżką, spostrzegł Rozalię pod drzewem oliwnem, przewracającą się z psem Voriau, który lizał jej twarz, pobudzając ją tem do śmiechu. Spódnice jej latały, coraz to się opierała rękami o ziemię i mówiła do psa:
— Łaskoczesz mnie, szelmo, no dosyć!
Jak zobaczyła księdza udała zawstydzenie, obciągnęła ubranie i znów pięściami zakryła oczy. On starał się ją pocieszyć, obiecując, że będzie jeszcze próbował wstawić się do ojca. Dodał, że tymczasem powinna być posłuszna, zaprzestać wszelkich stosunków z Fortunatem, nie powiększać swojego grzechu.
— O — mruknęła, uśmiechając się z bezczelną miną — teraz przecie nic nie szkodzi, kiedy się już stało.
Nie zrozumiał, odmalował jej piekło, gdzie goreją niegodne kobiety. I odszedł, spełniwszy swój obowiązek, powracając do tej pogody, dzięki której mógł przechodzić nieporuszony wpośród cielesnych sprośności.




VII.

Poranek stawał się upalny. W tem szerokiem półkola skał, zaraz od pierwszych pięknych dni, słońce piekło ognistym żarem. Ksiądz Mouret po wysokości tej gwiazdy poznał, że zaledwie miał czas wrócić na probostwo, aby trafić na jedenastą, i nie narazić się na łajanie Teuse. Brewiarz już odczytał, starania u Bambousse’a poczynił i szybko powracał, spoglądając zdaleka na szarą plamę swego kościoła i wysoką czarną kresę, którą wielki cyprys, Samotnik, kładł na błękicie widnokręgu. Wśród usypiającego upału, przemyśliwał, jakby możliwie najbogaciej przyozdobić wieczorem kaplicę Matki Boskiej do nabożeństwa majowego. Droga wydłużała się przed nim kobiercem z prochu, miękim dla stóp, jasnym olśniewającą białością.
U Zielonego Krzyża, ksiądz miał właśnie przejść przez drogę wiodącą z Plassans do Palud, gdy kabryolet zjeżdżający z pochyłości, zmusił go do ustąpienia na bok za kupę kamieni. Przechodził rozdroże, gdy jakiś głos zawołał:
— Sergiuszu, hej, mój chłopcze!
Kabryolet się zatrzymał, jakiś człowiek się wychylił. Młody ksiądz poznał teraz jednego ze swoich wujów, doktora Paskala Rougona, przez lud w Plassans, gdzie ubogich leczył bezpłatnie, zwanego poprostu doktorem Paskalem. Chociaż zaledwie skończył piędziesiątkę, był już biały jak śnieg, z dużą brodą, z dużemi włosami, pośród których piękne, regularne rysy uderzały wyrazem dowcipu pełnego dobroci.
— To o takiej porze, ty brniesz sobie po kurzawie! — rzekł wesoło, bardziej się wychylając, aby uścisnąć obie ręce księdza. I nie boisz się udaru?
— Ależ tyle co i wuj — odrzekł ksiądz, śmiejąc się.
— O, ja mam budę kabryoletu. No, i chorzy nie czekają. Umiera się w każdej porze, mój chłopcze.
I opowiedział mu, że bieży do Jeanbernata, zarządzającego w Paradou, rażonego apopleksją w nocy. Uwiadomił go o tem, jeden z sąsiadów, chłop udający się na jarmark do Plassans.
— Umarł już zapewne do tej pory — mówił dalej. W każdym razie jednak trzeba zobaczyć... Zycie mocno się trzyma u takich starych zuchów.
Podnosił bat, ale ksiądz Mouret zatrzymał go.
— Proszę zaczekać... Która u wuja godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
Ksiądz wahał się. W uszach mu brzmiał przeraźliwy głos Teuse, krzyczącej do niego, że śniadanie wystygnie. Męztwo wzięło jednak górę i zaraz powiedział:
— Ja pojadę z wujem... Może ten nieszczęśliwy zechce się pojednać z Bogiem, w ostatniej swojej godzinie.
Doktór Paskal mimowoli wybuchnął śmiechem.
— On, Jeanbernat! — rzekł — no, już jeżeli tego nawrócisz!... Nic to nie szkodzi, owszem, pojedź zemną. Sam twój widok może go uzdrowić.
Ksiądz wsiadł. Doktór jakby żałował swego żartu, okazał się bardzo serdecznym, pobudzając, przytem konia lekkiem klaskaniem języka. Patrzył na siostrzeńca ciekawie, z pod oka, ostrem spojrzeniem uczonego, notującego spostrzeżenia. Wypytywał go krótkiemi słowami, dobrodusznie, o jego życie, jego przyzwyczajenia, o szczęście spokojne, którem cieszył się w Artodach. I po każdej zadawalającej odpowiedzi mruczał jakby do siebie, uspokojony:
— A cóż, tem lepiej, bardzo dobrze.
Nastawał zwłaszcza o stan zdrowia młodego proboszcza, który zdziwiony, zapewniał go, że był jaknajzdrowszy, że nie miał zawrotów ani bólów głowy, ani nudności.
— Wybornie, wybornie — powtarzał wuj Paskal — Na wiosnę, wiesz, krew działa, ale ty się trzymasz dobrze... Ale, ale, widziałem twego brata, Oktawiana, w Marsylii, tamtego miesiąca. Wyjeżdża do Paryża, będzie tam miał piękne stanowisko w wielkim handlu. O, tęgi chłop, ładne życie prowadzi.
— Jakie życie? — zapytał naiwnie ksiądz.
Aby uniknąć odpowiedzi, doktór klasnął językiem. Potem zaczął znowu:
— Koniec końców, wszyscy są zdrowi, twoja babka Felicya, wuj Rougon, i tamci... Co nie przeszkadza, że bardzo potrzebujemy twoich modłów. Ty jesteś świętym w rodzinie, mój drogi, liczę na ciebie, że wyjednasz zbawienie dla całej bandy.
Śmiał się, ale tak życzliwie, że Sergiusz nawet się rozruszał i żartował również.
— Są bo i tacy w tej kupie — mówił dalej — których niełatwo będzie wprowadzić do raju. Posłyszałbyś piękne spowiedzi, gdyby tak przyszli po kolei... Ja nie potrzebuję aby mi się spowiadali, siedzę ich zdaleka i o każdym mam u siebie plikę notat, obok moich zielników i notatek lekarskich. Kiedyś będę mógł przedstawić znakomicie zajmującą tabelkę... Zobaczą ludzie, zobaczą!
Zapominał się, opanowany młodzieńczym zapałem do nauki. Spojrzał na sutannę księdza i zamilkł.
— Ty jesteś proboszczem — rzekł — dobrze zrobiłeś, proboszcz to bardzo szczęśliwy człowiek. Pochłonęło to ciebie całego, nieprawdaż? tak że oto jesteś zwrócony ku dobremu... No, nie byłbyś się zadowolnił nigdzie indziej. Twoi krewni, co wyszli ze wspólnego z tobą gniazda, nadaremnie nurzali się w podłości; dotąd jeszcze zadowolnienia nie znaleźli... Wszystko ta jest logiczne, mój chłopcze. Ksiądz uzupełnia rodzinę. Była to zresztą konieczność. Nasza krew musiała na tem skończyć... Tem lepiej dla ciebie, masz najwięcej szczęścia.
Ale poprawił się, uśmiechając dziwnie.
— Nie, to siostra twoja Dezyderya ma najwięcej szczęścia.
Gwizdnął, machnął batem, zmienił rozmowę. Wyjechawszy na górę po dość stromej pochyłości, kabryolet pędził wśród opustoszałych, smutnych wąwozów; wreszcie wjechał na wyżynę, na drogę wklęsłą, biegnącą wzdłuż wysokiego muru, ciągnącego się bez końca. Artody znikły, było się na pustyni.
— Zbliżamy się, nieprawdaż? — zapytał ksiądz.
— Oto Paradou — odpowiedział doktór, pokazując mur. — Więc nie byłeś jeszcze w tej stronie? Niema ztąd całej mili do Artodów... Przepyszna to własność musiała być niegdyś, to Paradou. Mur parku, z tej strony ma ze dwa kilometry. Ale więcej, niż od stu lat wszystko tam sobie rośnie jak chce.
— Są piękne drzewa, zauważył ksiądz, podnosząc głowę, uderzony mnóstwem zieloności, wydzierającej się aż na zewnątrz.
— A tak, to zakątek bardzo żyzny. Park ten jest też prawdziwym borem pośród otaczających go skał nagich... Zresztą, ztamtąd właśnie wypływa Mascle. Mówiono mi o trzech czy czterech źródłach, zdaje się.
I krótkiemi zdaniami, wtrącając rzeczy uboczne nienależące do przedmiotu, opowiedział historyę tego Paradou, rodzaj legendy obiegającej okolicę. Za czasów Ludwika XV, pewien magnat wybudował tu zamek wspaniały, z ogromnemi kwietnikami, sadzawkami, strumieniami bieżącemi, z posągami, zupełnie mały Wersal, zabłąkany między kamienie, pod palące słońce południa. Ale przepędził w nim jedno tylko lato, w towarzystwie cudnie pięknej kobiety, która tu zapewne umarła, bo jej nikt wychodzącej ztąd nie widział. W następnym roku zamek spłonął, bramy parku zabito gwoździami, nawet strzelnice w murach napełniły się ziemią; tak że od owego dawnego czasu, ani jedno obce spojrzenie nie przedostało się do tego rozległego obszaru, zajmującego całkowicie jedną z wyżyn Garrigues.
— Pokrzyw tu pewnie dosyć — rzekł, śmiejąc się ksiądz Mouret. — Czuć wilgoć wzdłuż muru, nie uważa wuj?
Zaś po chwili milczenia:
— A teraz do kogo należy Paradou? — zapytał.
— Niewiadomo — odparł doktór. — Właściciel przyjeżdżał tu jakieś dwadzieścia lat temu. Ale przestraszył się tą siedzibą gadów i już się więcej nie pokazał. Prawdziwym panem tutaj, jest stróż tej własności, stary oryginał, Jeanbernat. Potrafił on urządzić sobie jeden pawilon, w którym kamienie jeszcze się trzymają... Ot patrz, tam, ta szara rudera z dużemi oknami zarosłemi bluszczem.
Kabryolet minął wjazdową kratę; krwawiła się ona rdzą, a podszyta była z wewnątrz, niezgrabnie ociosanemi deskami. Wilcze doły, broniące niegdyś wejścia do alei, czarne były od cierni. O jakie sto metrów, pawilon zamieszkany przez Jeanbernata znajdował się już w granicach parku, do którego zwrócony był jednym frontem. Ale zdawało się, że rządca zabarykadował swoje mieszkanie od tamtej strony. Wykarczował ciasny ogródek na drodze; żył tu, na południowej stronie, obrócony plecami do Paradou, jakby się nie domyślał ogromu owych zieloności bujających za nim.
Młody ksiądz zeskoczył na ziemię, rozglądając się ciekawie, zapytując doktora, który przywiązywał spiesznie konia do obrączki przykutej w murze.
— I ten starzec żyje sam w tej zatraconej norze?
— Tak, zupełnie sam — odpowiedział wuj Paskal.
Ale się spostrzegł.
— Ma u siebie siostrzenicę, która mu na kark spadła, dziwna dziewczyna, dzika... Śpieszmy się. Wygląda tak, jakby wszystko wymarło w domu.




VIII.

Dom spał w południowym skwarze, z żaluzyami zamkniętemi, wśród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach. Błogi spokój otaczał tę ruinę pełną słońca. Doktór pchnął furtkę od ciasnego ogródka, otoczonego bardzo wysokim żywopłotem. Tam, w cieniu muru, Jeanbernat, prostując swoją wysoką postać, palił spokojnie fajkę wśród wielkiej ciszy, i przypatrywał się swoim warzywom.
— Jakto? Pan na nogach! A to figlarz! — krzyknął doktór zdumiony.
— A pan przyjechał mnie grzebać — burknął ostro starzec. — Nikogo mi nie potrzeba. Puściłem sobie krew...
Raptem przerwał, spostrzegając księdza, i poruszył się tak groźnie, że wuj Paskal z pośpiechem objaśnił:
— To mój siostrzeniec, nowy proboszcz w Artodach, dobry chłopiec... Cóż u dyabła, nie po to tłukliśmy się po drogach o takiej porze, aby pana zjeść, ojcze Jeanbernat.
Stary uspokoił się trochę.
— Nie chcę u siebie klechy, mruczał. Od tego samego można zdechnąć. Już jak ja będę się wynosił, doktorze, to proszę tylko bez mikstur i bez księży, bo inaczej pogniewałbym się z panem. Niechże ten już wejdzie, kiedy to pański siostrzeniec.
Ksiądz Mouret oniemiał. Stał pośrodku alei, przypatrując się dziwacznej postaci tego odludka, pokiereszowanego zmarszczkami, z twarzą ceglastą, z członkami wyschniętemi i pokręconemi jakby zwoje sznurów. Zdawał się nieść swoje osiemdziesiąt lat z ironiczną pogardą dla życia. Oburzył się znowu, kiedy doktór sprobował wziąć go za puls.
— Dajcież mi pokój! Mówię, że puściłem sobie krew nożem! I już po wszystkiem... Któryż to chłop, bydlę, poszedł panu dokuczać? Doktór, ksiądz, czemuż jeszcze nie karawaniarze!... Ostatecznie, co chcecie, ludzie są głupi. Niechże nam to nie przeszkadza napić się wina.
Wyniósł stary stół, postawił na nim butelkę i trzy szklanki. Napełnił je po brzegi, stuknął się ze swoimi gośćmi. Jego rozdrażnienie topniało w rubasznej wesołości.
— Tem się ksiądz proboszcz nie struje — rzekł. — Szklanka dobrego wina, nie grzech. Naprzykład, bez obrazy księdza, pierwszy to raz trącam się z sutaną. Nieborak ksiądz Caffin, poprzednik proboszcza, nie chciał ze mną dysputować... Bał się...
Zaśmiał się i mówił dalej:
— Proszę sobie wyobrazić, podjął się on dowieść mi, że Bóg istnieje... Przypominałem mu to przy każdem spotkaniu. On zmykał i to ze wstydem, zapewniam.
— Jakto? Bóg nie istnieje! — zawołał ksiądz Mouret, wychodząc ze swego osłupienia.
— O, wiele tylko ksiądz zechce, odparł żartobliwie Jeanbernat. Rozpoczniemy na nowo ze sobą, jeżeli to księdzu ma zrobić przyjemność... Tylko uprzedzam, że jestem bardzo biegły. Jest tu w jednym pokoju na górze kilka tysięcy tomów, uratowanych w czasie pożaru w Paradou, wszyscy filozofowie z osiemnastego wieku, kupa starych książek o religii. Dowiedziałem ja się tam ładnych rzeczy... Od dwudziestu lat czytam to... No, będzie ksiądz proboszcz miał z kim gadać.
Wstał. Szerokim ruchem ręki wskazał na cały widnokrąg, ziemię, niebo, powtarzając uroczyście:
— Niema nic, nic, nic... Jak słońce zdmuchną, będzie koniec.
Doktór Paskal trącił lekko łokciem księdza Moureta. Przymrużał oczy, śledząc starca z ciekawością, przytakując głową, aby go pobudzić do mówienia.
— Zatem, pan jest materyalistą, ojcze Jeanbernat, — zapytał.
— Eh, ja tam sobie jestem tylko biedakiem — odrzekł stary, zapalając fajkę. — Kiedy hrabia de Corbière, którego byłem mlecznym bratem, umarł po nieszczęśliwym upadku z konia, dzieci aby się mnie pozbyć, wysłały mię do pilnowania tego parku Śpiącej królewny. Miałem sześdziesiąt lat, myślałem żem bliski końca. A śmierć zapomniała o mnie. Musiałam sobie urządzić jakąś norę... Widzicie, kiedy się żyje samotnie, to wkońcu patrzy się na wszystko w dziwny jakiś sposób. Drzewa przestają być drzewami, ziemia przybiera wyraz osoby żywej, kamienie opowiadają historye. Głupstwa, jednem słowem. Wiem takie tajemnice, któreby was przeraziły. Zresztą cóż robić na tej piekielnej pustyni? Odczytywałem stare książki; zabawniejsze to było dla mnie niż polowanie... Hrabia, który klął jak poganin, powtarzał mi zawsze: „Jeanbernat, mój chłopcze, spodziewam się, że mogę rachować na ciebie w piekle, abyś mi tam służył tak, jak byłbyś mi służył w niebie“.
Zrobił znowu swój szeroki ruch ukazujący na cały horyzont, i znowu mówił:
— Czy słyszycie, nic, niema nic... To wszystko farsa.
Doktor Paskal zaśmiał się.
— W każdym razie, farsa piękna, — rzekł. — Ojcze Jeanbernat, nie jesteś pan szczery. Podejrzewam, że mimo tego pozornego zniechęcenia jesteś pan zakochany. Przed chwilą wspominałeś coś bardzo czule o drzewach i kamieniach.
— Nie, doprawdy — mruknął starzec — przeszło mi to. Dawniej, przyznaję kiedy pana poznałem i kiedyśmy razem zbierali rośliny, byłem dość głupi, aby kochać różne rzeczy w tej wielkiej szachrajce, naturze. Na szczęście owe stare książki zabiły to... Jabym chciał, aby mój ogródek był mniejszy; nie wychodzę na drogę, dwa razy wciągu roku. Widzicie tę ławkę. Przesiaduję tu całe dnie, przypatrując się jak sałata rośnie.
— A wycieczki wasze wkoło parku?
— Parku? — powtórzył Jeanbernat z miną głębokiego zdumienia. Ależ więcej niż dwanaście lat już, jak tam noga moja nie postała! Cobym ja tam robił na tym cmentarzu? To za duże. Głupia rzecz, te drzewa bez końca, te mchy, te połamane posągi, te dziury, w których co krok można kark skręcić. Kiedy ostatni raz tam chodziłem, tak ciemno było pod liśćmi, tak mocno ziało trucizną leśnych kwiatów, takie dziwne jakieś podmuchy przechodziły po alejach, że doświadczyłem jakby strachu. I odgrodziłem się, aby mi park tu nie wszedł... Kąt jakiś na słońcu, przedemną trzy flance sałaty, duży płot zakrywający mi cały widnokrąg, i ot aż zawiele dla mnie. Nic, oto czegobym ja pragnął, nic zupełnie, coś tak ciasnego, żeby się już nic z zewnątrz nie dostało do mnie. Dwa metry ziemi, uważacie, byle zdechnąć.
Uderzył pięścią w stół, podnosząc nagle głos, krzycząc do księdza Moureta:
— No, księże proboszczu, jeszcze szklankę. Dyabeł nie siedzi na dnie butelki!
Księdzu było jakoś nieswojsko. Nie czuł się na siłach do zwrócenia ku Bogu tego dziwnego starca, którego rozum wydał mu się mocno nadwerężony. Teraz przypominał sobie paplaniny Teuse o filozofie, jak Jeanbernata nazywali chłopi w Artodach. Okruchy skandalicznych historyj snuły mu się niewyraźnie w pamięci. Wstał, dając znak doktorowi, chcąc opuścić ten dom, gdzie w samem powietrzu zdawała się unosić jakby woń potępienia. Ale pośród tej głuchej obawy, zatrzymywała go tu szczególniejsza jakaś ciekawość. Nie odchodził, lecz przeszedł na koniec ogródka, przeglądając sień, jakby dla tego, aby wyjrzeć dalej poprzez ściany. Przez duże, otwarte drzwi, widać było tylko czarną klatkę schodów. Więc powracał, szukając jakiej dziury, jakiego wyjścia na to morze liści, którego sąsiedztwo czuł po wielkim szmerze, zdającym się bić w dom niby fale szumiące.
— A mała? Jakże się ma? — zapytał doktór, biorąc kapelusz?
— Nieźle — odrzekł Jeanbernat. — Nigdy jej niema. Podziewa się gdzieś całemi godzinami. A może jednak właśnie jest w pokojach na górze.
Podniósł głowę i zawołał:
— Albino! Albino!
I ruszając ramionami:
— Niema co, sławny latawiec... Dowidzenia, księże proboszczu. Jestem na usługi każdej chwili.
Ksiądz Mouret nie miał czasu podnieść tego wyzwania filozofa. W głębi sieni otworzyły się nagle drzwi; w czarnej ścianie stał się wyłom olśniewający. Było to jakby widmo dziewiczego lasu, głąb wysokiego, olbrzymiego boru, oblanego słońcem. W tej błyskawicy, ksiądz pochwycił jasno w oddali szczegóły wyraźne: jakiś duży żółty kwiat na środka trawnika, szeroką wstęgę wody spadającą z wysokiego kamienia, kolosalne drzewo pełne gwaru ptaków; wszystko utopione, splątane, rozbujało wśród takiej obfitości bezładnej zieleni, takiego rozigranego nadmiaru roślinności, iż horyzont cały był już tylko jednym wybuchem rozkwitu. Drzwi się zatrzasnęły, wszystko znikło.
— A gafgan! — krzyknął Jeanbernat — mowa była w Paradou!
Albina śmiała się na progu sieni. Miała spódnicę pomarańczową i chusteczkę czerwoną na piersiach związaną z tyłu, co nadawało jej wygląd świątecznie przybranej cyganki. I z głową w tył przechyloną śmiała się jeszcze, tryskająca wesołością, szczęśliwa ze swoich kwiatów, kwiatów leśnych, wplecionych w jasne włosy i otaczających jej szyję, stanik, przedramiona, cienkie, nagie i złotawe. Była jakby wielkim bukietem z mocnym zapachem.
— No, ładnie wyglądasz! — łajał stary. — Czuć ciebie trawą aż do zapowietrzenia... Czy uwierzyłby kto, że ona ma szesnaście lat, ta lalka.
Albina, niezmieszana, śmiała się jeszcze bardziej. Doktór Paskal, wielki jej przyjaciel został powitany uściskiem.
— Więc ty nie boisz się w Paradou? — zapytał.
— Czegóżbym się miała bać? — rzekła ze ździwieniem w oczach. Mury są za wysokie, nikt wejść nie może... Niema tam nikogo, tylko ja. To mój ogród, należy do mnie wyłącznie. Niesłychanie wielki jest. Jeszcze nie znam końca.
— A zwierzęta? — przerwał doktór.
— Zwierzęta? Zwierzęta nie są złe, znają mnie dobrze.
— Ależ pod drzewami ciemno?\
— Zapewne, jest cień; bez tego słońceby mi spaliło twarz... Dobrze jest w cieniu, między liśćmi.
I kręciła się, napełniając ciasny ogródek szelestem swoich spódnic, roznosząc ten cierpki zapach zieloności, którym była przesiąknięta. Uśmiechnęła się księdzu Monretowi bez żadnego zawstydzenia, nie uważając na ździwione spojrzenia jakiemi za nią wodził. Ksiądz się odsunął. To dziecko z jasnemi włosami, z długą twarzą pełną życia, wydawało mu się tajemniczą, a niepokojącą córką owego boru dostrzeżonego w blaskach słońca.
— Mam gniazdo kosów. Chce pan je mieć? — zapytała Albina doktora.
— Nie, dziękuję — odrzekł tenże śmiejąc się. — Trzebaby je dać siostrze księdza proboszcza, która bardzo lubi zwierzęta... Do widzenia, Jeanbernat.
Ale Albina napadła księdza.
— Pan jest proboszczem w Artodach, prawda? Pan ma siostrę? Przyjdę ją odwiedzić... Tylko nic mi pan nie będzie mówił o Bogu. Mój wuj nie chce.
— Nudzisz nas, idź sobie — rzekł Jeanbernat, ruszając ramionami.
Skoczyła jak koza i znikła, pozostawiając za sobą deszcz kwiatów. Słychać było trzaśnięcie jakiemiś drzwiami, a później śmiech za domem, śmiech dźwięczący donośnie, a oddalający się i ginący jakby w galopie dzikiego zwierzęcia puszczonego na trawę.
— Zobaczycie, że w końcu będzie nocowała w Paradou, mruknął stary swoim obojętnym tonem.
A odprowadzając gości:
— Doktorze — rzekł — jeżeli pan kiedy w tych dniach zastanie mię umarłym, niechże mi pan odda tę przysługę i wrzuci mię, w jamę gnojową, ot tam za mojemi sałatami... Dobra noc panom.
Opuścił drąg zamykający płot. Dom powrócił do swego błogiego spokoju, w południowym skwarze, pośród brzęczenia dużych much, które wyłaziły po bluszczu aż pod dach.




IX.

Tymczasem kabryolet jechał znów wklęsłą drogą wzdłuż ciągnącego się bez końca muru Paradou. Ksiądz Mouret milczący, podnosił oczy, spoglądał na wielkie gałęzie wyciągające się po nad murem, jak ramiona olbrzymów ukrytych. W parku odzywały się szmery, szelesty skrzydeł, drżenia liści, skradające się skoki łamiące gałęzie, jakieś wielkie westchnienia uginające młode pędy, całe tchnienie życia przelatujące po wierzchołkach lasu drzew. I chwilami na pewien krzyk ptaka, podobny do ludzkiego śmiechu, ksiądz obracał głowę niespokojnie.
— Śmieszny kawał łobuza! — mówił wuj Paskal, popuszczając trochę lejców. Miała dziewięć lat kiedy się dostała do tego poganina. Jego brat, który zrujnował się niewiem już dobrze jak. Mała znajdowała się gdzieś na pensyi, kiedy ojciec się zabił. Była to nawet panna, uczona już, czytająca, haftująca, paplająca, grająca na fortepianie. I kokietka, no! Widziałem ją kiedy przyjechała w ażurowych pończoszkach, spódniczkach haftowanych, kryzach, mankietach, falbanach... Długo potrwały falbany, to prawda!
Śmiał się. Wielki kamień na drodze o mało nie wywrócił kabryoletu.
— Cudem mój wózek nie zostawi tu koła, na tej haniebnej drodze! — mruknął. — Trzymaj się dobrze, mój chłopcze.
Mur ciągnął się jeszcze zawsze. Ksiądz nasłuchiwał.
— Rozumiesz — zaczął znów doktór — że Paradou ze swem słońcem, kamieniami, ostami, zjadłoby codzień nowy strój. Zrobiło ono sobie trzy czy cztery kąski z pięknych strojów małej. Wracała naga... Teraz ubiera się jak dzika kobieta. Dzisiaj była jeszcze możliwa. Ale zdarza się czasem, że ma na sobie koszulę tylko i trzewiki... Słyszałeś? Paradou należy do niej. Zaraz na drugi dzień po przybyciu objęła je w posiadanie. Żyje sobie tam, wyskakując przez okno, jak Jeanbernat zamknie drzwi, wymykając się bądźcobądź, idąc niewiadomo gdzie, do głębi jakichś dziur zatraconych, znanych tylko jej jednej... Musi sobie ładnie używać na tej pustyni.
— Proszę no posłuchać, wuja — przerwał ksiądz Mouret. — Słychać za tym murem, jakby kłus jakiegoś zwierzęcia.
Wuj Paskal posłuchał.
— Nie — rzekł po chwili milczenia — to turkot kabryoletu po kamieniach... Teraz mała nie wygrywa na fortepianach. Myślę nawet, że i czytać już nie umie. Wyobraź sobie pannę przywróconą do stanu łobuza na swobodzie, puszczonego dla rozrywki na bezludną wyspę. Został jej tylko jeszcze wytworny uśmiech zalotny, kiedy chce... A, już gdybyś kiedy wiedział o jakiej dziewczynie do wychowania, nie radziłbym ci powierzać jej staremu Jeanbernat. On ma taki zupełnie pierwotny sposób pozostawiania swobody działaniu natury... Kiedy raz pozwoliłem sobie mówić mu o Albinie, odpowiedział, iż nie należy tamować wzrostu drzew. Rzekł wtedy, że jest za „normalnym rozwojem temperamentów“... Bądźcobądź oboje są bardzo zajmujący. Ile razy jestem gdzie w pobliżu, odwiedzam ich.
Wreszcie kabryolet wydostał się z zaklęsłej drogi. Mur parku Paradou tworzył tu róg, zaginając się i wijąc następnie po górnej części stoków w dal nieprzejrzaną, W chwili, kiedy ksiądz Mouret odwracał głowę, aby ostatni raz spojrzeć na tę szarą zaporę, której nieprzenikniona surowość w końcu dziwnie go drażniła, dał się słyszeć szelest gałęzi gwałtownie potrząsanych, podczas gdy bukiet młodych brzóz zdawał się z ponad muru kłaniać jadącym.
— Wiedziałem dobrze, że jakieś zwierzę biegnie tamtędy za murem — rzekł ksiądz.
Ale chociaż nie widzieli nikogo, chociaż nie dostrzegali w powietrzu nic, prócz brzóz coraz gwałtowniej kołysanych, posłyszeli dźwięczny, śmiechem przerywany głos, który wołał:
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia, księże proboszczu!... Ja całuję drzewo, drzewo posyła wam moje pocałunki.
— E!... to Albina — rzekł doktór Paskal. — Musiała kłusować zapewne równo z naszym kabryoletem. Przeskakuje sobie przez krzaki jak nic, ta mała czarodziejka!
I zawołał:
— Dowidzenia, kochanie!... Ależ duża jesteś, kiedy możesz nam się tak kłaniać.
Śmiech głośniejszy się odezwał, brzozy pokłoniły się niżej, rozsiewając liście szeroko dokoła, aż na budę kabryoletu.
— Jestem tak duża jak drzewa, wszystkie liście co spadają — to pocałunki — zaczął znów głos, zmieniony przez oddalenie, taki muzykalny, taki rozpływający się w tchnieniach parku, że młody ksiądz drżał.
Droga stawała się lepszą. Z góry widać było Artody w głębi spieczonej doliny. Kiedy kabryolet przerzynał drogę we wsi, ksiądz nie chciał się żadną miarą zgodzić na to, aby wuj go odwiózł na probostwo. Wyskoczył z kabryoletu mówiąc:
— Nie, dziękuję, wolę przejść się, dobrze mi to zrobi.
— Jak chcesz — odpowiedział w końcu doktór.
I ściskając jego rękę:
— No cóż? Gdybyś miał samych takich parafian jak ten Jeanbernat, tobyś nieczęsto potrzebował się trudzić... Ostatecznie, sam chciałeś jechać... Bywajże zdrów. A gdyby ci cokolwiek dolegało, czy w dzień czy w nocy, to przysyłaj po mnie. Wiesz, że całą rodzinę leczę bezpłatnie... Do widzenia, mój chłopcze.




X.

Skoro ksiądz Mouret znalazł się znowu sam, na pełnej kurzu drodze, odetchnął swobodniej. Te pola kamieniste przywracały go do jego marzenia o twardej surowości, o życiu życiem wewnętrznem na pustyni. Wzdłuż owej wklęsłej drogi, drzewa oblały mu kark jakąś świeżością niepokojącą, którą palące słońce teraz wysuszało. Nędzne migdałowe drzewa, ubogie zboża, marne winorośle po obu stronach drogi uspokajały, oswabadzały z tego pomięszania, w które wprawiły go podmuchy zbyt urodzajnego Paradou. I w pośród oślepiającej jasności spływającej z nieba na tę ziemię nagą, bluźnierstwa Jeanbernata nie rzucały już najmniejszego cienia. Ucieszył się bardzo, gdy podnosząc głowę spostrzegł na horyzoncie nieruchomy słup Samotnika i różową plamę dachówek kościoła.
Ale w miarę zbliżania się, inny niepokój ogarniał księdza. Teuse pięknie go przyjmie wobec jego śniadania zimnego, czekającego zapewne już od dwóch godzin. Wyobrażał sobie jej groźną twarz, powódź słów, które będzie słyszał przez całe popołudnie. Wychodząc z Artodów, poczuł: tak żywą obawę, iż zawahał się, tchórząc i namyślając się, czyby nie było roztropniej okrążyć i wejść przez kościół. A gdy tak rozważał, Teuse we własnej osobie pojawiła się na progu plebanii, w czepku na bakier, z pięściami na biodrach. Skurczył się, musiał wchodzić na górę pod tem spojrzeniem burzą brzemiennem, ciążącem mu na ramionach.
— Widzę już dobrze, że się spóźniłem, moja dobra Teuse — jąkał jeszcze ze ścieżki.
Teuse czekała dopóki nie stanął wprost niej, tuż blizko. Wtedy spojrzała mu między oczy, wściekle; nic nie mówiąc, odwróciła się i poszła naprzód, aż do sali jadalnej, tupiąc swojemi wielkiemi piętami, taka wyprężona ze złości, że prawie wcale nie kulała.
— Miałem tyle interesów — zaczął ksiądz, przerażony tem milczącem powitaniem. — Biegam od samego rana...
Ale zamknęła mu usta nowem spojrzeniem, tak przeciągłem, takiem zagniewanem, aż nogi się pod nim ugięły. Usiadł, zabrał się do jedzenia. Usługiwała mu ze sztywnością automatu, stawiając talerze z taką gwałtownością, iż mogły się stłuc. Milczenie stawało się strasznem, trzeciego kęsa już przełknąć nie mógł, zdławiony wzruszeniem.
— A czy siostra moja zjadła śniadanie? — zapytał. — Bardzo dobrze zrobiła. Trzeba zawsze jeść śniadanie kiedy jestem zajęty za domem.
Żadnej odpowiedzi. Teuse, stojąc, oczekiwała kiedy wypróżni swój talerz, aby mu takowy porwać. Czując że nie będzie mógł jeść wobec tej pary nieubłaganych oczu, prześladujących go, odsunął talerz. Ten gniewny ruch był jakby uderzeniem bicza, które wyrwało Teuse z jej upartej zaciętości. Skoczyła.
— A, to tak! — zawołała. — To jeszcze ksiądz proboszcz będzie się gniewał. Bardzo dobrze. Ja się wynoszę! Proszę mi zapłacić koszta podróży, żebym mogła powrócić do siebie. Dosyć mam tych Artodów i waszego kościoła! I wszystkiego!
Zdejmowała swój fartuch drżącemi rękami.
— Przecie widział ksiądz dobrze, że ja nie chciałam się odzywać... To ma być życie! To tylko kuglarze wędrowni tak robią, księże proboszczu! Jedenasta teraz, prawda? I żeby się nie wstydzić siedzieć jeszcze przy stole blizko o drugiej? To nie po chrześciańsku, nie, to nie po chrześciańsku!
Potem, stając przed nim:
— Ostatecznie, zkądże ksiądz proboszcz wraca? Kogo ksiądz proboszcz widział? co za sprawa mogła księdza proboszcza zatrzymać?... Żeby ksiądz proboszcz był dzieckiem, toby dostał rózgą. To nie dla kapłana włóczenie się po publicznych drogach, w sam upał, jak jaki łajdaczyna bez dachu... A ładnie ksiądz wygląda, trzewiki aż białe, sutana pełna kurzu! Kto wyczyści tę sutanę? Kto kupi drugą? Ależ proszę mówić przynajmniej, proszę powiedzieć, co ksiądz proboszcz robił! Daję słowo, żeby się tak księdza proboszcza nie znało, toby można przypuszczać dziwne rzeczy. I, chce ksiądz proboszcz wiedzieć? Otóż nie dałabym za to gardła. Jak kto śniadanie je o takiej porze, to już wszystko potrafi!
Ksiądz Mouret, uspokojony, pozwalał burzy przejść. Popędliwe słowa starej służącej sprawiały mu jakby ulgę nerwową.
— No, moja poczciwa Teuse — rzekł — najprzód trzeba włożyć napowrót fartuch.
— Nie, nie — wołała — to rzecz skończona, ja odchodzę.
Ale on wstał i śmiejąc się, przywiązał jej fartuch. Ona wyrywała się, jąkała:
— Powiadam księdzu, że nie!... Pochlebca z księdza. Widzę ja grę, widzę dobrze, że ksiądz mię chce zbałamucić słodkiemi słówkami!.. Gdzież ksiądz był? Potem zobaczymy...
Zasiadł przy stole, wesoło, jak człowiek, który już wygrał sprawę.
— Najprzód — rzekł — trzeba mi pozwolić zjeść... umieram z głodu.
— Spodziewam się — mruknęła rozczulona. — Czy jest w tem sens?... Chce ksiądz, to dodam dwa jaja sadzone? To prędko będzie. Zresztą, jeżeli księdzu tego dosyć... I wszystko zimne! A ja się tak starałam, żeby dobre były kotlety! A teraz co się z nich zrobiło! Zupełnie podeszwy stare... Szczęście jeszcze, że ksiądz proboszcz nie jest takim smakoszem, jak ksiądz Caffin... O, jużto ksiądz proboszcz ma swoje zalety, nie przeczę.
Usługiwała mu z macierzyńską troskliwością, nie przestając gadać. A kiedy skończył, pobiegła do kuchni zobaczyć, czy kawa jeszcze gorąca. Zupełnie sobie folgując, kulała jak nigdy, rozradowana pogodzeniem się. Zwykle ksiądz Mouret obawiał się kawy, sprowadzającej mu wielkie zaburzenia nerwowe; ale w tym wypadku, chcąc przypieczętować pokój, przyjął filiżankę, którą mu przyniosła. A gdy zapomniał się chwilę dłużej przy stole, ona usiadła naprzeciw niego, powtórzyła zwolna, jak kobieta dręczona ciekawością:
— Gdzie ksiądz był, księże proboszczu?
— Ależ — odpowiedział z uśmiechem — widziałem Bryszetów, mówiłem z Bamboussem...
Teraz musiał jej opowiedzieć co mówili Bryszeci, co postanowił Bambousse, i jaką mieli minę, co i gdzie w polu robili. Kiedy się dowiedziała o odpowiedzi ojca Rozalii:
— Dalibóg! — zawołała — gdyby małe umarło, ciąża by się nie rachowała.
A składając ręce z uwielbieniem pełnem zazdrości.
— Ależ to się ksiądz proboszcz musiał nagadać! Więcej niż pół dnia nim się do tego punktu doszło!... I ksiądz proboszcz sobie tak pomalutku wracał? Musiał być piekielny upał na drodze?
Ksiądz wstał, nie odpowiadał. Chciał mówić o Paradou, zasięgnąć wiadomości. Ale z obawy zbyt żywego wypytywania, przez jakiś nieokreślony wstyd, do którego nie przyznawał się sam przed sobą, zamilczał o swych odwiedzinach u Jeanbernata. Położył tamę dalszemu badaniu, zapytując:
— A gdzież jest moja siostra? Nie słyszę jej.
— Niechno ksiądz pójdzie — rzekła Teuse — śmiejąc się i kładąc palec na ustach.
Weszli do sąsiedniego pokoju, salonu wiejskiego, oklejonego papierem w kwiaty popielate, wyblakłe. Były tam cztery fotele i kanapa, wszystko obite włosiennym materyałem, Na kanapie spała Dezyderya. Wyciągnęła się zupełnie, głowę opierając na obu pięściach zaciśniętych. Spódnice zwisały odkrywając kolana a ręce podniesione, nagie aż po łokcie, podwyższały nieco potężne linie piersi. Dość silne sapanie dobywało się z pomiędzy warg czerwonych, na wpół otwartych, ukazujących zęby.
— A co? Ot śpi! — szepnęła Teuse. — Nie słyszała nawet, jak ksiądz na mnie krzyczał przed chwilą... Ani słowa, musi być porządnie zmęczona. Proszę sobie wyobrazić, że czyściła swoje zwierzęta prawie do samego południa... Jak zjadła, poszła tutaj, padła jak ołów i już się nie ruszyła.
Ksiądz patrzył na nią przez chwilę z wielką czułością.
— Trzeba jej dać się wyspać, dopóki zechce — rzekł.
— Naturalnie... Co za nieszczęście, że z niej takie biedactwo! Proszę spojrzeć na jej ramiona! Kiedy ją ubieram, myślę zawsze, coby to za piękna była kobieta! Wspaniałychby ksiądz proboszcz siostrzeńców miał od niej... Czy nie uważa ksiądz, proboszcz, że ona podobna do tej kamiennej pani, co jest w hali zbożowej w Plassans?
Chciała mówić o Cybeli rozciągniętej na snopkach, pracy jednego z uczniów Pugeta, wyrzeźbionej na fasadzie hali. Ksiądz Mouret, nie odpowiadając, popchnął ją lekko z salonu, polecając, aby robiła jak najmniej hałasu.
I aż do wieczora wielka cisza panowała na probostwie. Teuse kończyła swoje pranie, w podcieniu przy kuchni. Ksiądz, w głębi szczupłego ogrodu, z brewiarzem opuszczonym na kolana, był pogrążony w pobożnej kontemplacji, a z kwitnących brzoskwiń leciał deszcz różowych płatków.




XI.

Około szóstej nastąpiło raptowne przebudzenie. Hałaśliwie otwierane i zamykane drzwi i wybuchy śmiechu wstrząsnęły całym domem i pojawiła się Dezyderya, z włosami spadającemi, z rękami zawsze jeszcze obnażonemi po łokcie, wołając:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Gdy spostrzegła brata w ogrodzie, przybiegła, usiadła przez chwilę na ziemi u jego stóp, błagając:
— Chodźże zobaczyć zwierzęta!... Nie widziałeś jeszcze zwierząt, powiedz sam! Zobaczysz, jakie one teraz śliczne!
Prosiła go długo. Nie lubił kurników. Ale widząc łzy w oczach Dezyderyi, ustąpił. Wtedy rzuciła mu się na szyję, z nagłem rozradowaniem młodego psa, śmiejąc się głośniej, nie otarłszy sobie nawet policzków.
— Jaki ty jesteś kochany! — mówiła, pociągając go. — Zobaczysz kury, króliki, gołębie i moje kaczki, które mają świeżą wodę, i moją kozę, której pokój jest teraz taki czysty, jak mój... Wiesz, mam trzy gęsi i dwa indyki. Chodź prędko; zobaczysz wszystko.
Dezyderya miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Wychowana na wsi u swojej mamki, chłopki i Saint-Eutrope, wyrosła wśród nawozu. Z próżnym mózgiem, bez myśli poważnych jakiegobądź rodzaju, korzystała z tłustego gruntu, ze swobodnego powietrza wiejskiego, rozwijając się cała w ciało, stając się pięknem zwierzęciem, świeżem, białem, z krwią różową, z jędrną skórą. Była to, jakby oślica rasowa, posiadająca dar śmiechu. Pomimo babrania się od rana do wieczora, zostały jej jednak kształtne ręce, nogi, szyja, miękie linie kibici, mieszczańskie wydelikacenie dziewiczego ciała; tak że była ona stworzeniem osobnem, ani panną, ani chłopką, dziewczyną przez ziemię wykarmioną, z pełnemi ramionami i nizkiem czołem bogini.
Głupowatość jej zapewne zbliżyła ją do zwierzał. Między niemi tylko czuła się w swoim żywiole, rozumiała ich mowę lepiej, aniżeli ludzką, pielęgnowała je z czułością macierzyńską. W braku ciągłości w rozumowaniu, miała instynkt, który ją stawiał na równi z niemi. Na pierwszy ich krzyk, wiedziała, co im dolega. Obmyślała łakocie, na które rzucały się żarłocznie. Jednym gestem uspakajała ich spory, zdawała się poznawać od jednego spojrzenia ich charakter dobry, czy zły, opowiadała obszerne historye, dawała szczegóły tak obfite, tak dokładne o sposobie bycia najmniejszego pisklęcia, iż zdumiewała głęboko ludzi, dla których jedno małe kurczę nie różni się niczem zupełnie od drugiego małego kurczęcia. Jej kurnik stał się tym sposobem całym krajem, w którym ona była panią samowładną; krajem z organizacją bardzo skomplikowaną, zakłócanym przez rewolucye, zaludnionym przez istoty najrozmaitsze, których kroniki ona jedna znała. Ta pewność instynktu sięgała tak daleko, że odróżniała węchem bełtuny między jajami wysiadywanemi i oznajmiała naprzód ilość małych w pokocie królika.
W szesnastym roku, kiedy przyszła dojrzałość dziewicza, Dezyderya nie doznawała zawrotu głowy ani nudności, jak inne dziewczęta. Rozrosła się jak dojrzała kobieta. Stała się zdrowszą, suknie pękały przy wspaniałym rozkwicie jej ciała. Od owego już czasu miała tę kibić okrągłą, swobodnie rozwiniętą, te członki szeroko osadzone, jak u starożytnego posągu, całą tę bujność tęgiego zwierza. Zdawałoby się, że wyrasta z użyźnionej ziemi swoich kurników, że wsysa żywotne soki przez swoje nogi, białe a mocne, jakby młode drzewa. I wśród rozkwitu żadne pożądanie cielesne się nie odezwało. Znajdowała ciągłe zadawolenie w poczuciu mnożenia się dokoła siebie. Z pomiędzy kup gnoju, z pomiędzy parzących się zwierząt, wydzielała się fala rodzajności, wpośród której ona doznawała uciech płodności. Coś się w niej zadowalało, gdy niosły się kury; zanosiła samice królikowi, ze śmiechem pięknej, zaspokojonej dziewczyny; doznawała szczęścia kobiety brzemiennej przy dojeniu swej kozy. Nie mogło być nic zdrowszego. Nasycała się niewinnie zapachem, ciepłem, życiem. Żadna ciekawość rozpustna nie skłaniała jej do niepokojenia się kwestyą odradzania się, wobec kogutów bijących skrzydłami, samic w połogach, kozła zatruwającego ciasną stajnię. Ze spokojem ładnego zwierzęcia, ze swojem jasnem spojrzeniem, wolnem od myśli, cieszyła się, widząc mnożenie się swego małego światka, odczuwając, jakby jakieś powiększenie własnego ciała, zapłodniona, utożsamiona do tego stopnia z temi wszystkiemi matkami, że była jakby matką wspólną, matką naturalną, rozrządzającą bez żadnego dreszczu znojem zapłodnienia.
Od czasu, kiedy Dezyderya była w Artodach, przepędzała dni swe w pełni szczęśliwości. Wreszcie spełniło się marzenie jej życia, jedyne pragnienie zakłócające jej niedołężny umysł. Posiadała swoje kurniki, norę oddaną jej zupełnie, gdzie mogła hodować swoje zwierzęta, jak sama chciała. Odtąd zagrzebała się tam, klecąc budki dla królików, wykopując sadzawkę dla kaczek, przybijając gwoździe, przynosząc słomę, odrzucając wszelką pomoc. Robota Teuse kończyła się tu na umywaniu Dezyderyi. Kurniki znajdowały się za cmentarzem; często nawet się zdarzało, iż ciekawa kura przeskoczyła przez mur i Dezyderya musiała iść ją łapać między grobami. W głębi znajdowała się szopa, w której była królikarnia i kurnik; na prawo mieszkała koza w małej stajence. Zresztą wszystkie zwierzęta żyły razem, króliki puszczone między kury, koza kąpała swe nogi między kaczkami, gęsi, indyki, perlice, gołębie żyły po braterska w towarzystwie trzech kotów. Kiedy się ukazywała przy wrotach drewnianych, niedozwalających tym zwierzętom dostać się do kościoła, witała ją wrzawa ogłuszająca.
— A co? Słyszysz je? — rzekła do brata zaraz za drzwiami jadalni.
Ale kiedy go wprowadziła, zamykając za sobą wrota, została otoczona tak gwałtownie, że prawie zniknęła. Gęsi i kaczki, kłapiąc dziobem, ciągnęły ją za spódnice; żarłoczne kury skakały do jej rąk, dziobiąc je z rozmachem; króliki kuliły się na jej stopach, w podskokach sięgających do kolan; trzy koty wskakiwały na jej ramiona, a koza beczała w głębi stajni, iż nie może się do niej dostać.
— Puśćcież mnie, bestye! — krzyczała, cała dźwięcząca swoim swobodnym śmiechem, łaskotana przez te pióra, te łapki, te dzioby, ocierające się o nią.
I nie czyniła nic dla oswobodzenia się. Dałaby się zjeść, jak powiadała, tak jej było miło czuć to życie, garnące się do niej i otulające ją ciepłem puchu. Wreszcie jeden tylko kot uparł się, by pozostać na jej plecach.
— To Moumou — rzekła. — Łapki ma jak aksamit.
I dumnie pokazując podwórze bratu, dodała:
— Widzisz, jak tu czysto!
Podwórze było rzeczywiście zamiecione, wymyte, wygracowane. Ale z tych kałuży poruszonych, z tej podściołki przewróconej widiami, wydobywała się woń dzika a tak ostra, że schwyciła księdza Moureta za gardło. Gnoje, złożone na wielką kupę pod murem od cmentarza, dymiły się.
— A co? Jaka kapa! — mówiła znów Dezyderya, prowadząc brata w te opary. — Sama wszystko tu zgromadziłam, nikt mi nie pomagał... Nie myśl sobie, to wcale nie jest brudne. To wyczyszcza. Patrz na moje ręce.
Wyciągnęła ręce, które zanurzyła była tylko w kuble wody, ręce królewskie, wspaniale zaokrąglone, wyrosłe na tym gnoju, niby róże, białe i tłuste.
— Tak, tak — mruczał ksiądz — napracowałaś się. Bardzo tu teraz ładnie.
Zwrócił się ku wrotom, ale ona go zatrzymała.
— Poczekajże! Zobaczysz zaraz wszystko. Ty się nie domyślasz.
Pociągnęła go do szopy, przed królikarnię.
— We wszystkich przedziałach są małe — rzekła, klaszcząc w ręce z zachwytu.
I zaczęła mu szeroko opowiadać o koceniu się. Musiał przykucnąć i przyłożywszy nos do kraty, słuchać drobiazgowych szczegółów. Matki, ze swemi wielkiemi, zaniepokojonemi uszami, spoglądały na nich z ukosa, zasapane, przygwożdżone ze strachu. W jednym przedziale była jama pełna sierści, w głębi której migała się w żywych ruchach, masa czarna, niewyraźna, oddychająca silnie, niby jedno ciało. Z boku małe wybiegały na brzeg jamy, niosąc głowy ogromne. Dalej były już większe, podobne do młodych szczurów, węszących, w podskokach, z sadem w powietrzu, naznaczonym białą plamą ogona. Te miały wdzięk swawolny dzieciaków, obiegając przegrody galopem, białe z oczyma blado-rubinowemi, czarne z oczyma błyszczącemi, jak węgle. Nagłe strachy rzucały niemi, odkrywając za każdym skokiem ich łapki cienkie, zrudziałe od wydzielin. I zgromadzały się do kupy tak ciasno, iż nie widać było głów.
— Ciebie się tak boją — mówiła Dezyderya. — Mnie znają dobrze.
Przywoływała je, wyciągnęła z kieszeni skórkę od chleba. Małe króliki uspokoiły się, przychodziły zwolna jeden po drugim, stając i opierając się na kracie. Zostawiała je tam przez chwilę, aby pokazać bratu różowy puszek na ich brzuchach. Potem dawała skórkę najśmielszemu. Wtedy cała gromada zbiegała się, cisnęła, wciskała, bez bójek: czasem troje małych gryzło jedną skórkę; inne uciekały, obracały się do ściany, aby zjeść spokojnie; podczas kiedy matki w głębi sapały w dalszym ciągu, nieufne, nieprzyjmując skórek.
— A, łakotnisie! — krzyknęła Dezyderya. — Oneby tak sobie jadły do jutra rana!... W nocy słychać, jak chrupią zapomniane liście.
Ksiądz powstał, ale ona nie przestawała uśmiechać się do ukochanych małych.
— Widzisz tego dużego, tam, tego co jest cały biały z czarnemi uszami... Otóż on uwielbia maki. Doskonale je wybiera z pośród innych traw... Onegdaj miał kolki, chwyciło go to pod tylnemi łapkami. Wzięłam go, trzymałam w cieple, w mojej kieszeni. A teraz, jaki tęgi. Wkładała palce między oczka kraty i głaskała małe po grzbiecie.
— Zupełnie atłas — mówiła znowu. — Ubrane są, jak książęta. A przytem eleganciki! Ot ten, wiecznie się myje. Łapki sobie ściera... Gdybyś ty wiedział, jakie one są śmieszne! Ja nic nie mówię, ale widzę dobrze ich figle. Naprzykład ten szary, co na nas patrzy, nie cierpiał jednej małej samiczki, którą musiałam umieścić osobno. Straszne rzeczy działy się między niemi. Za długoby o tem opowiadać. Otóż, kiedy ją ostatnim razem wytłukł, przybiegam wściekła i cóż widzę? Ten łotr wtulił się w kąt z miną konającą. Chciał, abym myślała, że to on został przez nią pokrzywdzony.
Przerwała sobie i zwróciła się do królika:
— Słuchaj nie słuchaj, zawsze łajdak jesteś!
I obracając się do brata:
— On rozumie wszystko, co ja mówię — szepnęła, mrugając oczyma.
Ksiądz Mouret nie mógł dłużej wytrzymać w buchającem od królikarni gorącu. Życie drgające pod tą sierścią, wydartą z brzucha matek, ziało ku niemu z siłą odurzającą go. Dezyderya, jakby się upajała stopniowo, stawała się coraz weselsza, bardziej różowa, pewniejsza siebie.
— Ależ nikt cię nie woła! — krzyknęła. — Zawsze tak wyglądasz jakbyś uciekał... A mojeż pisklęta! Wykluły się tej nocy.
Wzięła garść ryżu, rzuciła przed siebie. Kura gdakając zwołująco, zbliżyła się poważnie, a za nią cała gromada piskląt, ze świegotem i gwałtownem rozbieganiem się ptactwa zabłąkanego. Kiedy były w samym środku ziarn ryżu, matka uderzyła mocno dziobem, odrzucając ziarna które rozbiła, a małe, dziobały przed nią pośpiesznie. Zachwycające dziecęcością, półnagie, z głową okrągłą, z oczami żywemi jak ostrza stali, z dziobkiem tak śmiesznie osadzonym, z puszkiem tak zabawnie stojącym do góry, iż podobne były do trzygroszowych zabawek. Dezyderya śmiała się z uciechy, patrząc na nie.
— Kochaniątka! — szeptała.
Wzięła dwoje, po jednem do każdej ręki, okrywając je mnóstwem pocałunków. I ksiądz musiał ja oglądać szczegółowo, a ona mówiła spokojnie:
— To niełatwo odróżnić koguty. Ale co do mnie, to się nie pomylę... Ot, to jest kura, a to, także kura.
Postawiła je na ziemi. Ale inne kury zbiegały się do ryżu. Wielki kogut czerwony o piórach płomienistych, postępował za niemi, podnosząc swe szerokie łapy z pełnym ostrożności majestatem.
— Aleksander robi się przepyszny — rzekł ksiądz — aby sprawić przyjemność siostrze.
Kogut nazywał się Aleksander. Patrzył na młodą dziewczynę swojem ognistem okiem, z głową obróconą i rozszerzonym ogonem. Zbliżył się aż do brzegu jej spódnic.
— On mię lubi, — rzekła. — Tylko mnie jednej pozwala się zbliżyć do siebie. To dobry kogut. Ma czternaście kur i nie znajduję nigdy jaja bez zarodka... Prawda, Aleksander?
Schyliła się. Kogut nie uciekł przed jej pogłaskaniem. Zdawało się, że fala krwi zapala jego grzebień. Bijąc skrzydłami, z wyciągniętą szyją, wydał krzyk przeciągły, dźwięczący jakby wyszedł z trąby śpiżowej. Po czterykroć zapiał, a wszystkie koguty w Artodach odpowiadały z oddali. Dezyderyę rozbawiła bardzo zmieszana mina brata.
— A co, rozdziera ci uszy? — rzekła. — On ma głos znakomity... Ale wierz mi, że nie jest zły. To kury są złe... Czy pamiętasz tę wielką nakrapianą, co znosiła żółte jaja? Pozawczoraj zdarła sobie skórę na łapce. Jak tamte zobaczymy krew, jakby powaryowały. Wszystkie za nią chodziły, dziobały ją, piły jej krew, tak że do wieczora zjadły jej łapę. Zastałam ją, kiedy z głową za kamieniem, jak głupia, nic nie mówiąc, dawała się pożerać.
Żarłoczność kur nie przeszkadzała jej śmiać się. Opowiedziała inne okrucieństwa ze spokojem: młode kurczęta z zadem rozszarpanym, z wyciągniętemi wnętrznościami, po których odnalazła tylko szyję i skrzydła; pokot kociąt zjedzonych w stajni, w kilka godzin czasu.
— Dałbyś im człowieka — mówiła — a poradziłyby mu... A wytrzymałe! Doskonale żyją ze złamaną nogą. Z ranami, z takiemi dziurami w ciele, że pięść wlezie, zajadają jak zwykle swoją zupę. Ja dla tego lubię je; we dwa dni ciało im odrasta, a ciepłe są zawsze jakby miały zapas słońca pod piórami... Kiedy je chcę uraczyć, to kraję im mięso surowe. A robaki! Zobaczysz zaraz czy im smakują.
Pobiegła do kupy gnoju, znalazła robaka i wzięła go bez obrzydzenia. Kury rzucały się do jej rąk. Ona, podnosząc robaka bardzo wysoko, bawiła się ich łapczywością. Wreszcie otworzyła palce. Kury tłoczyły się, rzuciły, potem jedna z nich uciekła z robakiem w dziobie, goniona przez resztę. Tym sposobem był on porwany, zgubiony, odebrany znowu, aż wreszcie jedna kura z wielkim wysiłkiem gardła, połknęła go. Wtedy, wszystkie naraz się zatrzymały, z szyją przechyloną, okiem okrągłem, wyczekując drugiego robaka. Dezyderya uszczęśliwiona, wołała na nie po imieniu, mówiła im czułości; a ksiądz Mouret cofał się o kilka kroków wobec tego natężenia żarłocznego zapału.
— Nie, wcale nie nabrałem odwagi — rzekł do siostry, która chciała, aby ocenił wagę kury przez nią tuczonej. — Boję się dotykać żywych zwierząt.
Starał się uśmiechnąć. Ale Dezyderya nazwała go tchórzem.
— Jakto! a moje kaczki, gęsi, indyki! Cóibyś robił, żebyś tego wszystkiego musiał doglądać?... Ot co brudne jest, to kaczki. Słyszysz jak kłapią dziobem w wodzie? A kiedy dają nurka, widać tylko ogon prosty jak świeca... Gęsiami i indykami też rządzić niełatwo. Co? czy to nie zabawne, jak one chodzą, jedne cała białe, drugie czarne, ze swojemi dużemi szyjami. Zdawałoby się, że to panowie i panie. O, są to stworzenia, którym nie radziłabym powierzyć jednego palca. Połknęłyby ci go gładko za jednym razem... Moje palce, to całują, widzisz!
Przerwał jej mowę radosny bek kozy, która wreszcie potrafiła otworzyć źle zamknięte drzwi od stajni. W dwóch susach, zwierzę było przy niej, klękając na przednich łapach, głaszcząc ją rogami. Ksiądz znajdował, że ma ona dyabelski wyraz z tą bródką spiczastą i skośnemi oczami. Dezyderya objęła ją za szyję, pocałowała jej głowę, biegając z nią, mówiąc, że ją possie. Często się zdarzało, jak mówiła, że chcąc pić w stajni, kładła się i ssała kozę.
— Patrz, pełne są mleka — dodała, podnosząc ogromne dójki zwierzęcia.
Ksiądz przymknął oczy, jakby mu kto pokazywał coś nieczystego. Pamiętał, że w klasztorze świętego Saturnina w Plassans, widział jako ozdobę rynny kozę kamienną z mnichem. Kozy, przesiąknięte wonią kozła, z kaprysami i uporem ladacznic, pozwalające każdemu swych wymion wiszących, były zawsze dla niego istotami z piekła rodem, tryskającemi lubieżnością. Pozwolił siostrze trzymać jedną dopiero po wielu tygodniach ciągłych próśb. A sam, kiedy przychodził unikła nawet muśnięcia długiej jedwabistej sierści tego zwierzęcia, bronił swej sutany od zbliżenia się rogów.
— Zaraz cię już uwolnię — rzekła Dezyderya — spostrzegając się, że brat był coraz bardziej nieswój. Ale pierwej muszę ci jeszcze coś pokazać... Obiecujesz, że nie będziesz się gniewał? Nie mówiłam ci o tem, bo nie byłbyś chciał... Gdybyś wiedział jaka jestem kontenta!
Błagała, składając ręce i opierając głowę na ramieniu brata.
— Nowe jakie szaleństwo — rzekł tenże, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Zgodzisz się, powiedz! — mówiła z oczami połyskującemi od radości. — Nie będziesz się gniewał?... Ono takie śliczne!
Pobiegła, otworzyła niziutkie drzwi w szopie. Małe prosię wyskoczyło jednym susem na dziedziniec.
— Ach, aniołek! — rzekła z wyrazem głębokiej uciechy, patrząc jak biegło. Prosię było bardzo ładne, całe różowe, z ryjkiem wymytym w pomyjach, z obwódką brudu przy oczach, od ciągłego chlapania się w korycie. Podskakiwało, potrącając kury, przybiegając aby im zjeść to co dla nich było rzucone, napełniając ciasne podwórko swemi nagłemi obrotami. Jego uszy kłapały mu po oczach, ryjek chrapał przy ziemi; podobne było na swych cienkich nóżkach do zwierzęcia na kółkach. A z tyłu, ogon, wyglądał na kawałek sznureczka służącego do zawieszania go.
— Nie chcę tu tego zwierzęcia! — zawołał ksiądz bardzo niezadowolniony.
— Sergiuszu, mój kochany Sergiuszu — błagała znowu Desyderya — nie bądź niedobry... Widzisz jakie to niewinne, kochane maleństwo. Wymyję je i będę utrzymywała bardzo czysto. Teuse poprosiła o nie dla mnie, nie można go teraz odsyłać... Widzisz, patrzy na ciebie, poczuło cię. Nie bój się, ono cię nie zje.
Przerwała sobie, wybuchając szalonym śmiechem. Mały prosiak, ogłuszony, wpadł między nogi kozy i przewrócił ją. Zerwał się i znów pobiegł kwicząc, płosząc cały drób. Aby go uspokoić musiała Desyderya dać mu wiadro pomyj. Wlazł do wiadra po same uszy; chlupał i pomrukiwał a krótkie drgania przechodziły po jego różowej skórze. Zmoczony ogon zwisał na dół.
Ksiądz Mouret ze wstrętem słuchał chlupotania tej brudnej wody. Od kiedy tu był, chwytała go duszność, gorąco w piersiach, policzki, miał rozpalone, ręce również. Zwolna ogarniał go zawrót głowy. Czuł teraz w tem zapowietrzenia wszystko razem, smrodliwe ciepło królików i drobiu, lubieżną woń kozła, mdły zapach tłustego prosięcia. Było to jakby przesycenie powietrza płodnością zbyt wielką na jego dziewicze ramiona. Zdawało mu się, iż Dezyderya urosła, rozszerzając się w biodrach, machając ogromnemi rękami, zamiatając na ziemi swemi spódnicami tę woń potężną, w której on omdlewał. Zaledwie jeszcze zdążył otworzyć furtkę. Stopy jego przylegały do bruku wilgotnego od gnoju, tak silnie, iż sądził, że ziemia zatrzymuje go uściskiem. I naraz wróciło mu wspomnienie Paradou z wielkiemi drzewami, cieniami czarnemi, potężnemi zapachami, i nie mógł się temu obronić.
— Jesteś cały czerwony — rzekła Dezyderya, przechodząc także na drugą stronę płotu do niego. Czy nie jesteś kontent, żeś wszystko zobaczył?... Słyszysz jak krzyczą?
Zwierzęta, widząc że ona odchodzi, cisnęły się za nią do sztachet, wydając żałosne krzyki. Prosiak zwłaszcza miał kwik przeciągły piły, którą się ostrzy. A ona pięknie się im kłaniała, posyłała im całusy ręką od ust, śmiejąc się, że się tak gromadzą wszystkie za nią, jakby w niej rozkochane. Przyciskając się do brata, idąc za nim do ogrodu:
— Jabym chciała krowę — szepnęła mu do ucha, cała zarumieniona.
Spojrzał na nią z ruchem odrazu odmownym.
— Nie, nie, nie teraz — zaczęła żywo. — Póżniej pomówię o tem z tobą... W stajni byłoby miejsce. Taką śliczną, białą krowę z czerwonemi plamami. Zobaczyłbyś, jakie doskonałe mieli byśmy mleko. Koza to ostatecznie jest za mało... A jakby krowa się ocieliła!...
Tańczyła, klaskała w ręce, a ksiądz odnajdował w niej tamto powietrze kurników, które zabrała swojemi spódnicami. Zostawił ją też w ogrodzie, siedzącą na ziemi przy ulu, z którego pszczoły brzęczały jak kule złote na jej szyi, wzdłuż jej nagich rąk, we włosach, nie kłując jej wcale.




XII.

Brat Archangiasz jadał obiad na probostwie we wszystkie czwartki. Przychodził zwykle wcześnie aby pogadać o parafii. On to od trzech miesięcy, obznajmiał proboszcza z miejscowemi sprawami i udzielał wiadomości o całej dolinie. Tego czwartku, oczekując na wezwanie Teuse, poszli przechadzać się wolnym krokiem przed kościołem. Ksiądz, opowiedziawszy swoje widzenie się z Bamboussem, zdziwił się bardzo, słysząc że brat Archangiasz uważa odpowiedź chłopa za naturalną.
— On ma racyę ten człowiek — mówił brat. — Nie oddaje się tak przecie swego dobra... Rozalia niewiele warta; ale zawsze to ciężko, kiedy własna córka narzuca się hołyszowi.
— Jednakże — rzekł ksiądz Mouret — tylko małżeństwo może zaradzić temu zgorszeniu.
Brat ruszył swemi tęgiemi ramionami i zaśmiał się dziwnie.
— Może ksiądz sobie wyobraża, że poprawi okolicę tym ślubem!... Nie minie dwa lata a Katarzyna będzie w ciąży; potem znów tamte, wszystkie przez to przejdą. Kiedy tylko ślub im się daje, to już się nie oglądają na nikogo... Ci Artodowie lęgną się w nieprawości, jakby na właściwym sobie nawozie. Jest na to jedna tylko rada, już księdzu mówiłem, ukręcać szyje samicom, jeżeli się pragnie ocalić okolicę od trucizny... Nie męża, ale kija, księże proboszczu, kija!
Uspokoił się i dodał:
— Pozwólmy każdemu rozporządzać swoim majątkiem jak sam uważa.
Zaczął mówić o uregulowaniu godzin katechizmu. Ksiądz Mouret odpowiadał z roztargnieniem. Patrzył na wieś leżącą u jego stóp w słońcu zachodzącem. Ludzie powracali, chłopi niemi, stąpający ociężale, jak woły zmordowane idące do obory. Przed chatami kobiety odzywały się wołaniem, to znów rozmawiały zawzięcie od drzwi do drzwi, a gromady dzieci napełniały drogę stukotem swych grubych trzewików, popychając się, przewracając, tarzając. Jakaś człowiecza woń wzbijała się z tej kupy chwiejących się domów. Księdzu się zdawało, że jest jeszcze ciągle u Dezyderyi, wobec obfitości zwierząt mnożących się bezustanku. Odnajdował tu to samo gorąco rodzajności, te sama nieustanne połogi, których odczucie przyprawiło go było o mdłości. Żyjąc od rana w historyi tej ciąży Rozalii, w końcu myślał o tem, o brudach życia, o popędach ciała, o koniecznem odradzaniu się gatunku, siejącem ludzi jak ziarna zboża. Artodowie, to trzoda, zamknięta pomiędzy czterema pagórkami widnokręgu, płodząca i za każdym pokotem samic, rozpościerająca się bardziej na gruncie.
— Proszę — krzyknął brat Archangiasz, przerywając sobie i pokazując dziewczynę, całującą się w krzakach ze swoim kochankiem — ot tam, jeszcze jedna łajdaczka!
Machał swemi długiemi, czarnemi rękami, dopóki para nie uciekła, W oddali pa czerwonych gruntach, na skałach nagich, słońce zamierało z błyskiem pożaru. Zwolna zapadła noc. Gorąca woń lawendy stała się świeższą, niesiona przez podnoszące się teraz lekkie podmuchy. Chwilami przechodził niby oddech głęboki, jak gdyby ta ziemia okropna, namiętnością przepalona, uspokoiła się wreszcie pod szarym deszczem zmroku. Ksiądz Mouret, z kapeluszem w ręku, rozkoszując się chłodem, czuł wstępujący weń spokój cienia.
— Księże proboszczu! Bracie Archangiaszu! — zawołała Teuse. — Prędko, zupa na stole!
Był to kapuśniak, napełniający parą jadalnię probostwa. Braciszek zasiadł, wypróżniając zwolna ogromny talerz, który Teuse tylko co przed nim postawiła. Jadł dużo z jakiemś gdakaniem w gardle, tak że słychać było kiedy jedzenie wpadało do żołądka. Z oczami na łyżce, nie odzywał się wcale.
— Czy zupa nie dobra, księże proboszczu? — zapytała stara służąca. Ksiądz gmerze tylko po talerzu.
— Wcale mi się jeść nie chce, moja dobra Teuse — odpowiedział ksiądz, uśmiechając się.
— Dalibóg, nic dziwnego, jak kto wszystko do góry nogami przewraca!... Jakby ksiądz nie jadł śniadania o drogiej, toby chciał jeść teraz.
Brat Archangiasz zlał sobie do łyżki pozostałe w talerzu kilka kropel zupy i rzekł stanowczo:
— Trzeba regularnie jadać, księże proboszczu.
Tymczasem Dezyderya, która także zjadła swoją zupę, poważnie, nie odzywając się, wstała, aby pójść za Teuse do kuchni. Braciszek pozostał sam z księdzem; krajał sobie chleb na długie kęsy, które połykał, oczekując na półmisek.
— Zatem, ksiądz dzisiaj odbył długą wycieczkę? — zapytał.
Ksiądz nie miał czasu na odpowiedź. Odgłos kroków, okrzyki, donośne śmiechy, podniosły się w końcu kurytarza od strony dziedzińca. Jakby jakaś krótka toczyła się kłótnia. Jakby fletu głos, w pomięszanie wprawiający księdza, gniewał się, mówiąc szybko i gubiąc się wśród wybuchów wesołości.
— Cóż to jest? — rzekł, wstając z krzesła.
Dezyderya wskoczyła do pokoju. Chowała coś w spódnicy podwiniętej. Powtarzała z ożywieniem:
— Ależ ona śmieszna! Nie chciała wejść. Trzymałam ją za suknię; jest jednak silna i wyrwała mi się.
— O kim ona mówi? — zapytała Teuse, przybiegając z kuchni z półmiskiem kartofli, przyłożonych z wierzchu długim kawałkiem słoniny.
Młoda dziewczyna usiadła. Z nieskończonemi ostrożnościami wyjęła ze spódnicy gniazdo kosów, w którem spało troje małych. Położyła to gniazdo na swoim talerzu. Skoro tylko małe spostrzegły światło, wyciągnęły wątłe szyje, otwierając swoje krwawe dzioby, żądając jedzenia. Dezyderya klaskała w ręce, zachwycona, wzruszona nadzwyczajnie, wobec tych nieznanych sobie stworzeń.
— To ta dziewczyna z Paradou! — zawołał ksiądz, przypomniawszy sobie nagle.
Teuse stała przy oknie.
— To prawda — rzekła. — Powinnam była ją poznać po tym głosie konika polnego... A, cyganka! Proszę patrzeć, ona tu nas szpieguje.
Ksiądz Mouret się przybliżył. Zdawało mu się w istocie, że za jałowcem mignęła pomarańczowa spódnica Albiny. Ale brat Archangiasz podniósł się za nim na palcach gwałtownie, wywijając pięścią, kiwając swoją grubą głową, grzmiąc:
— Niech cię dyabli wezmą, córko zbója! Za włosy będę cię wlókł po ziemi naokoło kościoła, jeśli będziesz tu przychodziła rzucać swoje uroki!
Wybuch śmiechu, świeży jak tchnienie nocy, odezwał się ze ścieżki. Potem słychać było lekko biegnące kroki, szmer sukni płynącej po trawie, podobny do przesuwającego się węża. Ksiądi Mouret, stojąc przed oknem, śledził w oddali jasną plamę, przesuwającą się pomiędzy świerkami niby blask księżyca. Podmuchy przypływające do niego z pól, miały ten potężny zapach zieloności, tę woń leśnych kwiatów, które Albina otrząsała ze swych rąk obnażonych, ze swej swobodnej kibici, ze swoich rozpuszczonych włosów.
— Przeklęta, dziewka wiecznego zatracenia! — łajał głucho brat Archangiasz, zasiadając napo wrót do stołu.
Zjadł żarłocznie swoją porcyę słoniny, łykając całe kartofla, zamiast chleba. Żadnym sposobem Teuse nie mogła nakłonić Dezyderyi do skończenia obiadu. Duże dziecko zachwycało się gniazdem kosów, wypytując czem się to żywi, czy to niesie jaja i po czem się poznaje kogutów u tych stworzeń.
Ale stara służąca jakby coś podejrzy wała. Opierając się na swej zdrowej nodze, popatrzyła młodemu księdzu w oczy.
— To ksiądz zna tych ludzi z Paradou? — rzekła.
Wtedy, z prostotą powiedział prawdę, opowiadając swe odwiedziny u starego Jeanbernata. Tense zamieniała z bratem Archangiaszem zgorszone spojrzenia. Zrazu nie mówiła nic. Krążyła wkoło stołu, kulejąc wściekle, stukając piętami jakby miała rozbić podłogę.
— Mogłaby mi była Teuse coś o tych ludziach powiedzieć, od trzech miesięcy — rzekł w końcu ksiądz. Byłbym wiedział przynajmniej do kogo idę.
Teuse stanęła nagle, jakby jej nogi odmówiły posłuszeństwa.
— Proszę nie kłamać, księże proboszczu — wyjąkała — proszę nie kłamać, toby powiększyło jeszcze grzech księdza... Jak ksiądz śmie mówić, że ja nie opowiadałam księdzu o filozofie, o tym poganinie, co jest zgorszeniem dla całej okolicy! Co prawda, ksiądz nigdy nie słyszy jak ja mówię. Jednem uchem to księdzu wchodzi, drugiem wychodzi... Ach, żeby ksiądz mnie słuchał, toby potem nie potrzebował żałować!
— I ja wspominałem o tych obrzydliwościach — twierdził braciszek.
Ksiądz Mouret ruszył lekko ramionami.
— Ostatecznie, już nie pamiętałem — ozwał się. — Dopiero w Paradou zdawało mi się, iż przypominam sobie jakieś historye... Zresztą byłbym się udał bądźcobądź do nieszczęśliwego, bo sądziłem, że jest umierający.
Brat Archangiasz, z pełnemi ustami, uderzył gwałtownie nożem o stół, krzycząc:
— Jeanbernat to pies. Niech zdycha jak piesi
A widząc, że ksiądz przeczy głową, dodał nie dając mu przyjść do słowa:
— Nie, nie, dla niego niema Pana Boga, niema pokuty, niema miłosierdzia...
Nabrał sobie kartofli, z łokciami na stole, z brodą w talerzu, żując zapalczywie. Teuse, z zaciśniętemu wargami, blada ze złości, poprzestała ona suchem powiedzeniu:
— Proszę dać pokój; ksiądz proboszcz chce wszystko sam rozstrzygać, ksiądz proboszcz ma teraz sekrety przed nami.
Zapanowało wielkie milczenie. Przez chwilę słychać było tylko ruch szczęk braciszka, w połączeniu z dziwnemi odgłosami jego gardła. Dezyderya, otaczając swemi obnażonemi rękami gniazdo kosów leżące na talerzu, pochylała twarz, uśmiechając się do małych, przemawiając do nich długo, po cichu, właściwym sobie szczebiotem, który one zdawały się rozumieć.
— Jeżeli się nie ma nic do ukrywania, to się opowiada, co się robiło! — krzyknęła naraz Teuse.
I znów rozpoczęło się milczenie. Co najbardziej drażniło starą służącę, to tajemnica jaką ksiądz zdawał się przed nią czynić z tej bytności w Paradou. Uważała siebie za kobietę niegodnie oszukaną. Jej ciekawość była dotknięta. Przechadzała się w koło stołu, nie patrząc na księdza, nie zwracając się do nikogo, mówiąc dla ulżenia sobie.
— A jakże, ot dlaczego to się tak późno jadał... Nic nie mówiąc nikomu, lata się Bóg wie gdzie, aż do drugiej godziny. Zachodzi się do takich osławionych domów, że się potem nawet nie śmie opowiedzieć, co się robiło. Wtedy kłamie się, zdradza się wszystkich...
— Ależ — przerwał łagodnie ksiądz Mouret, który zmuszał się do jedzenia, aby nie rozgniewać bardziej Teuse — nikt mię nie pytał, czy byłem w Paradou, więc nie miałem potrzeby kłamać.
Teuse, jakby nie słyszała, ciągnęła dalej swoje:
— Ciąga się sutanę po kurzu i powraca się wyglądając, jak jaki szubrawiec, a jeżeli jaka dobra osoba, którą to obchodzi, zapyta go dla jego dobra, to ją odtrąci, potraktuje jak ladaco nie zasługujące na zaufanie. Ukrywa się jak jaki mruk, coby wolał zdechnąć, niż jedno słowo powiedzieć, nie myśląc nawet, żeby swój dom rozweselić opowiadając co widział.
Obróciła się do księdza i popatrzyła mu w oczy.
— Tak, to wszystko do księdza mówię... Ksiądz jest skryty, ksiądz jest złym człowiekiem!
Zaczęła, płakać. Ksiądz, musiał ją pocieszać.
— Ksiądz Caffin mówił mi wszystko — zawołała jeszcze.
Uspakajała się jednakże. Brat Archangiasz dojadał grubego kawałka sera, nie wydając się bynajmniej poruszonym tą sceną. Podług niego, ksiądz Mouret powinien był być trzymany krótko; Teuse dobrze zrobiła, dając mu poczuć cugle. Wypróżnił jeszcze szklankę lurowatego wina i rozparł się na krześle, trawiąc.
— Ostatecznie — zapytała stara służąca — cóż ksiądz widział w Paradou? Proszę nam opowiedzieć przynajmniej.
Ksiądz Mouret, uśmiechając się, opowiedział o szczególniejszym rodzaju przyjęcia, jakiego doznał od Jeaubernata. Teuse, zarzucająca go pytaniami, wydawała okrzyki oburzenia. Brat Archangiasz zacisnął pięści, wygrażał niemi.
— Niechaj go niebo pokarze! — rzekł — — niech spali ich, jego i tę jego czarownicę!
Wtedy znów ksiądz z kolei starał się dowiedzieć nowych szczegółów o ludziach z Paradou. Słuchał z głęboką uwagą braciszka, który opowiadał fakta potworne.
— Tak, raz ta dyablica przyszła sobie i zasiadła w szkole. Już dawno temu; mogła mieć dziesięć lat. Ja się nie sprzeciwiałem, myślałem, że wuj przysyła ją, aby się przygotować do pierwszej komunii. Przez dwa miesiące trzęsła klasą. Doprowadziła, gałgan jakiś, do tego, że ją uwielbiano. Umiała jakieś gry, wymyślała falbany z liści 1 z gałganków. A sprytna przytem, jak wszystkie takie córki piekła! Najwięcej umiała katechizmu z nich wszystkich.. Aż tu pewnego rana, stary wpada podczas lekcyi. Groził, że wszystko porozbija, krzyczał, że księża porwali mu dziecko. Musiał przyjść stróż polny, aby go wyrzucić. Mała tymczasem uciekła. Widziałem ją przez okno na polu przeciwległem, śmiejącą się ze wściekłości wuja... Ona sama z siebie przychodziła do szkoły od dwóch miesięcy a on ani tego przypuszczał. Poprostu, żeby się po górach wylatać.
— Ona wcale nie odbyła pierwszej komunii — rzekła Teuse półgłosem z lekkim dreszczem.
— Wcale — potwierdził brat Archangiasz. Musi mieć szesnaście lat. Rośnie jak bydlę. Widziałem ją biegającą na czworakach w gęstwinie jednej od strony Palud.
— Na czworakach — szepnęła służąca, obracając się do okna z niepokojem.
Ksiądz Mouret chciał wyrazić pewną wątpliwość, ale braciszek uniósł się.
— Tak, na czworakach! I skakała jak dziki kot, z podkasanemi spódnicami, pokazując uda. Żebym miał strzelbę tobym mógł powalić. Zabija się zwierzęta, które milsze są Panu Bogu... Zresztą rzecz wiadoma, że ona co nocy przychodzi miauczeć wkoło Artodów. Ma ona miauczenie ciekającej się łajdaczki. Już tej gdyby jaki mężczyzna wpadł w szpony, nie zostawiłaby mu pewnie kawałeczka Który na kościach!..
I wystąpiła cała jego nienawiść do kobiet. Uderzeniem pięści stół poruszył, krzyczał zwykłe swoje obelgi:
— Dyabła w sobie mają. Cuchną dyabłem; dyabłem cuchną nogi ich, ręce, brzuch, wszystko... To to właśnie oczarowuje głupców.
Ksiądz przytakiwał głową. Gwałtowność brata Archangiasza, gadatliwa tyrania Teuse, były jakby chłostą, jaką często rozkoszowały się jego ramiona. Z jakąś pobożną radością pogrążał się w pospolitość, między te ręce pełne prostaczego grubiaństwa. Zdawało mu się, że spokój niebiański daje się osiągnąć tą pogardą świata, tem znikczemnieniem całej jego istoty. Była to obelga, którą wymierzał swemu ciału z uradowaniem, rynsztok, w którym skwapliwie nurzał swoją delikatną naturę.
— Same brudy — rzekł — składając swą serwetę.
Teuse sprzątała ze stołu. Chciała zabrać talerz, na którym Dezyderya umieściła gniazdo kosów.
— Przecież panienka nie będzie tu spała — rzekła. — Niechże panienka da pokój tym szkaradnym stworzeniom.
Ale Dezyderya broniła talerza. Zakrywała gniazdo swemi nagiemi ramionami, nie śmiała się już, podrażniona tem, iż się jej sprzeciwiają.
— Spodziewam się, że nie będzie się tych ptaków trzymało — zawołał brat Archangiasz. — Toby nieszczęście przyniosło... Trzeba im poukręcać szyje.
I już wyciągał swoje grube ręce. Dziewczę wstało, cofnęło się drżące, tuląc gniazdo do piersi. Z oka nie spuszczała braciszka, z wargami odętemi, z miną wilczycy, gotowej do rzucenia się.
— Proszę małych nie ruszać — jąkała. — Brzydki!
Wymówiła ten wyraz z tak szczególną pogardą, że ksiądz Mouret drgnął, jakby brzydota braciszka uderzyła go po raz pierwszy. Ten poprzestał na pomrukiwaniu. Czuł głuchą nienawiść ku Dazyderyi, której świetny zwierzęcy rozwój obrażał go. Skoro wyszła cofając się, a nie spuszczając go z oczu, ruszył ramionami, żując w zębach jakąś sprośność, której nikt nie słyszał.
— Lepiej żeby poszła się położyć — rzekła Teuse. — Przeszkadzałaby nam teraz w kościele.
— Czy się zeszli? — zapytał ksiądz Mouret.
— Już oddawna dziewczęta są tu na dworze, z naręczami zieloności... Pozapalam lampy. Można będzie zacząć kiedy ksiądz zechce.
W kilka sekund później, słychać ją w było w zakrystyi, klnącą z powodu że zapałki były mokre. Brat Archangiasz, zostawszy sam z księdzem, spytał niechętnym głosem:
— To na majowe nabożeństwo?
— Tak — odpowiedział ksiądz Mouret. — Temi dniami dziewczęta okoliczne miały dużo roboty i nie mogły przyjść, by według zwyczaju ubrać ołtarz Matki Boskiej. Ceromonia ta zastała odłożona na dziś wieczór.
— Ładny zwyczaj — mruknął braciszek. — Kiedy widzę jak każda z nich kładzie swoje gałązki, mam ochotę rzucić je na ziemię, aby wyznały przynajmniej swe niegodziwości, zanim dotkną ołtarza... To wstyd znosić, aby kobiety szastały się tak blizko świętych relikwij.
Ksiądz usprawiedliwiał się gestem. Był w Artodach od tak niedawna, musiał ulegać zwyczajom.
— Kiedy ksiądz zechce, księże proboszczu? — zawołała Teuse.
Ale brat Archangiasz zatrzymał go jeszcze przez chwilę.
— Ja sobie idę — mówił. — Religia nie jest publicznicą, aby ją przybierano w kwiaty i koronki.
Szedł pomału ku drzwiom. Zatrzymał się znowu, podnosząc jeden ze swoich włochatych palców i dodając:
— Ostrożnie z tem nabożeństwem do Dziewicy...




XIII.

W kościele, ksiądz Mouret zastał z dziesięć dużych dziewcząt trzymających gałązki rozmarynu, oliwne, laurowe. Ponieważ kwiaty ogrodowe nie rosły na skałach Artodów, było we zwyczaju ubieranie ołtarza Matki Boskiej zielonością trwałą, pozostającą przez cały miesiąc maj. Teuse dodawała lewkonie ścienne, których łodygi zanurzone były w starych karafkach.
— Może ksiądz pozwoli, że ja to zrobię — zapytała. — Ksiądz nie jest przyzwyczajony... Ot, proszę tu stanąć przed ołtarzem. Powie mi ksiądz czy dekoracja księdzu się podoba.
Zgodził się i ona to naprawdę pokierowała ceremonią. Wlazła na stołek i łajała duże dziewczyny, zbliżające się kolejno ze swoją zielonością.
— Nie tak prędko! Muszę przecież mieć czas przytwierdzić gałązki. Nie można by to wszystko leciało na głowę księdzu proboszczowi... No, Babeto, kolej na ciebie. Czegoż oczy na mnie wytrzeszczasz! Śliczny ten twój rozmaryn! Żółty jak oset. Wszystkie oślice z okolicy chyba nań moczyły?... Teras ty, Ruda. Ot przynajmniej ładny laur! To z twego pola Croix-Verte.
Duże dziewki, złożywszy swe gałązki na ołtarzu, całowały takowy. Przez chwilę stały tuż przy obrusie, podając gałązki Teuse, zapominając chytrze skupionej miny, którą były przybrały wchodząc na stopień; w końcu śmiały się, potrącały kolanami, przeginając się w biodrach na brzeg stołu, opierając się piersiami o cymboryum. A ponad niemi, duża Dziewica z gipsu pozłacanego, pochylała swoją twarz malowaną, uśmiechała się swemi wargami różowemi do małego Jezusa, całego nagiego, którego trzymała na lewej ręce.
— Właśnie, Lizo! — krzyknęła Teuse — możebyś sobie usiadła na ołtarzu! Spuść zaraz spódnice! Kto tak nogi pokazuje!... Niech mi się która ośmieli tutaj rozwalać, a rzucę jej w twarz gałązki... Czyż nie możecie zachować się spokojnie!
A obracając się:
— Czy tak, podoba się księdzu? Czy ksiądz uważa, że to dobrze idzie?
Urządzała za Dziewicą niszę zieloności z wystającemi końcami gałązek, które tworzyły altanę, opadając na sposób palm. Ksiądz pochwalał i odważał się robić uwagi.
— Ja sądzę — rzekł z cicha — że trzebaby wiązanki łagodniejszej zieloności w górze.
— Bezwątpienia — mruknęła Teuse. — One mi dają tylko rozmaryn i laur... Która tam ma gałązki oliwne? Ani jedna a cóż! Boją się utracić cztery oliwki, te poganki!...
Ale weszła na stopień Katarzyna z ogromną gałęzią oliwną, z pod której nie było jej widać.
— A, ty łobuzie, masz oliwną — mówiła stara służąca.
— Dalibóg — odezwał się jakiś głos — ona ją ukradła. Widziałam jak Wincenty wyłamywał gałąź, podczas kiedy ona stała na straży.
Katarzyna, rozgniewana, przysięgała, że to nieprawda. Obróciła się, nie puszczając z rąk gałęzi, wysuwając swoją ciemnowłosą głowę z tego krzaka, który niosła; kłamała z nadzwyczajną pewnością siebie, wymyślając długą historyę, aby dowieść, że oliwne drzewo należało do niej.
— A zresztą — zakończyła — wszystkie drzewa należą do Matki Boskiej.
Ksiądz Mouret chciał w to wejść. Ale Teuse zapytała, czy kpią z niej, że tak długo musi czekać z rękami w powietrzu. I przywiązała mocno gałąź oliwną a Katarzyna tymczasem, stojąc na stołku za jej plecami, przedrzeźniała ciężki ruch, jakim Teuse obracała swoją ogromną figurę, przy pomocy swej zdrowej nogi, co nawet u księdza samego wywołało uśmiech.
— No — rzekła Teuse, schodząc do niego, aby się przypatrzeć swemu dziełu — góra już skończona... Teraz damy pęki zieleni między lichtarzami, albo może ksiądz woli wieniec biegnący wzdłuż stopni.
Ksiądz oświadczył się za wielkiemi pękami zieleni.
— Dalejże, przychodźcie — mówiła służąca — wlazłszy znowu na stołek. Nie możemy tu nocować... A ołtarza nie pocałujesz, Mietto! Czy ci się zdaje, żeś w swojej stajni?... Niechże ksiądz proboszcz popatrzy co one tam robią? Słyszę, że śmieją się jak najęte.
Podniesiono do góry jedną z dwóch lamp, i oświecono ciemną stronę kościoła. Pod chórem trzy duże dziewki zabawiały się popychaniem; jedna z nich wpadła głową do kropielnicy, co tak rozśmieszyło inne, że pokładały się od śmiechu. Zbliżyły się, patrząc bokiem na księdza, z miną uradowaną z połajania, z rozmachanemi rękami, bijącemi je po udach.
Ale co najbardziej rozgniewało Teuse, to że spostrzegła Rozalię zbliżającą się do ołtarza jak inne, ze swoją wiązką.
— Pójdziesz ty mi ztąd! — krzyknęła do niej. — Śmiałości tobie niebrak, moja kochana!... No, prędzej, zabieraj twoją wiązkę.
— Proszę, dlaczegóż to? — powiedziała zuchwale Rozalia. — Nikt chyba nie powie, że ją ukradłam.
Duże dziewczęta przybliżyły się, udając głupie, zamieniając ze sobą błyszczące spojrzenia.
— Precz — powtarzała Teuse — nie tu twoje miejsce, słyszysz?
Wreszcie, tracąc trochę cierpliwości rzuciła wyraz bardzo gruby, na który, śmiech pełen uciechy przebiegł między chłopkami.
— To i co — rzekła Rozalia. — A co robią inne? Czy kto do nich zaglądał, co?
I uznała za stosowne wybuchnąć łkaniem. Rzuciła swoje gałęzie, dała się odprowadzić o kilka kroków księdzu, który przemówił do niej bardzo surowo. Pokusił się o uciszenie Teuse, stawał się zakłopotany wobec tych dużych, bezwstydnych dziewek, co ze swemi naręczami zieleni napełniały kościół. Cisnęły się aż do stopnia ołtarza, otaczały go kawałkiem żywego lasu, przynosiły ostrą woń pachnących borów, niby wyziew ich własnych, silnych ciał.
— Pośpieszajmy, pośpieszajmy — mówił — uderzając z lekka w dłonie.
— Ba, wolałabym być w mojem łóżku — mruknęła Teuse — jeżeli się komu zdaje, że to łatwa rzecz, przymocowywać wszystkie te gałęzie.
Tymczasem przywiązywała ostatecznie między lichtarzami wysokie kity zieloności. Złożyła stołek, który Katarzyna odniosła za wielki ołtarz. Pozostało jej jeszcze urządzić dwa klomby po obu stronach ołtarza. Ostatnie wiązki gałęzi wystarczyły na to a nawet zostały jeszcze rószczki, któremi dziewczęta zasłały posadzkę aż po drewnianą balustradę. Ołtarz Matki Boskiej był gajem, zagłębiem w gęstwinie leśnej, z trawnikiem zielonym przed sobą. Teraz Teuse zgodziła się na ustąpienie miejsca księdzu. Stanął on przy ołtarzu i uderzył znów lekko w dłonie.
— Jutro — rzekł — odbędziemy znowu z paniami ćwiczenia majowe. Te, które nie będą mogły przyjść, powinny w domu przynajmniej odmówić koronkę.
Ukląkł a chłopki z wielkim szelestem spódnic klękały również, przysiadając na piętach. Powtarzały za nim modlitwę mamrotaniem niewyraźnem, w którem przebijały się śmiechy. Jedna z nich czując się uszczypniętą z tyłu, wydała okrzyk, który się starała stłumić w napadzie kaszlu, co tak rozweseliło inne, że powiedziawszy Amen, przez chwilę trzęsły się od śmiechu, z nosem przy ziemi, nie mogąc się podnieść.
Teuse odesłała te bezwstydnice, a ksiądz przeżegnawszy się, pozostał przy ołtarzu, zatopiony, jakby nie słysząc już co się działo za nim.
— Teraz wynoście się — mruczała. — Jesteście bandą nicponiów, co nawet Pana Boga uszanować nie umieją... To wstyd, nikt jeszcze nie widział nic podobnego, żeby dziewczęta tarzały się po ziemi w kościele jak bydło na łące... Co ty tam, Ruda, robisz? Jak zobaczę, że którą szczypiesz, to już ze mną będziesz miała do czynienia! Dobrze, dobrze, pokazuj mi język, powiem ja wszystko księdzu proboszczowi. Wychodzić, wychodzić, gałgany!
Odpierała je zwolna ku drzwiom, galopując w koło nich, kulejąc ze wściekłością. Udało się jej wyprowadzić wszystkie, gdy spostrzegła Katarzynę, siedzącą sobie spokojnie w konfesjonale z Wincentym; zajadali coś z ucieszoną miną. Wypędziła ich. Gdy wyjrzała z kościoła przed zamknięciem drzwi, zobaczyła Rozalię u ramienia dużego Fortunata, który na nią czekał. Znikli oboje w czarnych cieniach, w stronie cmentarza, ze stłumionym odgłosem pocałunków.
— I taka się pokazuje przy ołtarza Najświętszej Panny! — bełkotała zasuwając rygle. — Tamte nie lepsze, wiem o tem. Wszystkie one ladacznice. Poprzychodziły dziś ze swemi wiązkami, byle się pośmiać i dać się chłopcom uściskać przy wyjściu! Jutro żadna się nie pofatyguje; ksiądz proboszcz będzie sobie mógł odmawiać swoje zdrowaśki sam... Można tu już będzie zobaczyć tylko same łajdaczki, które przyjdą na schadzki.
Potrącała krzesła, posuwała je na miejsce, patrzyła czy nie wala się gdzie co podejrzanego, zanim poszła na górę spać. Podniosła w konfesyonale garść obierzyn z jabłek, które rzuciła za wielki ołtarz. Znalazła również kawałek wstążki od któregoś czepka wraz z kosmykiem czarnych włosów i zrobiła z tego małą paczkę, aby urządzić śledztwo. Zresztą kościół wydał jej się w porządku. W lampie nocnej była oliwa na noc. Podłoga na chórze mogła czekać na wymycie aż do soboty.
— Już blisko dziewiąta, księże proboszczu — rzekła zbliżając się do księdza klęczącego jeszcze. — Dobrzeby ksiądz zrobił, żeby już szedł.
Nie odpowiedział, poprzestał na łagodnem skinieniu głową.
— Tak, już wiem co to znaczy — mówiła Teuse. — Za godzinę będzie jeszcze tutaj na kamiennej posadzce, żeby dostać kolek... Idę sobie, bo mu przeszkadzam. W każdym razie, niema w tem najmniejszego sensu: śniadanie jeść wtedy kiedy ludzie siadają do obiadu, kłaść się o tej porze, kiedy kury wstają!... Ja przeszkadzam księdzu proboszczowi, prawda? Dobry wieczór. Wcale ksiądz proboszcz nie jest rozsądny, no!...
Miała już odejść, ale powróciła, aby zgasić jedną z dwóch lamp, pomrukując, że te późne modlitwy „to śmierć oliwie“. Wreszcie odeszła, otarłszy rękawem obrus na wielkim ołtarzu, jak się jej zdawało szary od kurzu. Ksiądz Mouret, z oczami wzniesionemi, z rękami przyciśniętemi do piersi, był sam.




XIV.

Kościół oświecony jedyną lampą, palącą się wśród zieloności na ołtarzu Najświętszej Panny, zalegały na obu końcach wielkie, ruchome cienie. Ambona rzucała płat ciemności aż po belki sufitu. Konfesjonał był czarną masą, odcinającą się pod chórem dziwacznym profilem rozwalonej budki. Całe światło złagodzone, jakby zazielenione przez gałęzie, spało na wielkiej Dziewicy złoconej, która zdawała się zstępować z królewską powagą, niesiona przez obłok, gdzie igrały skrzydlate głowy aniołów. Rzekłby kto, widząc lampę okrągłą, lśniącą się wśród gałęzi, że to księżyc blady wschodzi na skraju lasu, oświeca jakieś nadziemskie zjawisko, księżniczkę nieba, ukoronowaną złotem, odzianą w złoto, oprowadzającą nagość swego boskiego dziecka w głębi tajemniczego boru. Pomiędzy liśćmi wzdłuż wysokich kit, w dużej, łukowato sklepionej altanie i aż na gałązkach rozrzuconych po ziemi, rozlewały się promienie przytłumione, podobne do tego mlecznego deszczu co przenika krzaki w jasne noce. Nieokreślone jakieś odgłosy trzeszczenia dochodziły z obu ciemnych końców kościoła; wielki zegar na lewo od chóru, odzywał się wolac z głośnem sapaniem uśpionej maszyneryi. A rajskie widzenie, Matka z wązką przepaską kasztanowatych włosów, jakby ubezpieczona przez tę ciszę nocną nawy, zstępowała bliżej, uginała zaledwie trawę polanki, pod lekkim ruchem swego obłoku.
Ksiądz Mouret na nią patrzył. Była to godzina, w której lubił kościół. Zapominał żałosnego Chrystusa, skazańca umazanego okrą i laką, co konał za nim w kaplicy umarłych. Nie sprawiało mu już roztargnienia ostre światło z okien, ani wesołość poranku wchodząca ze słońcem, życie z zewnątrz, wróble i gałęzie wdzierające się do nawy przez potłuczone szyby. W tej porze nocnej, natura była umarła, cień osłaniał krepą bielone ściany, chłód kładł na jego ramiona włosiennicę zbawienną. Mógł się unicestwiać w miłości zupełnej, bezpieczny, że żadna gra światła, żaden pieszczotliwy powiew lub zapach, trzepotanie skrzydeł owadu, nie przyjdzie go wyrwać z zachwytów kochania. Msza poranna nigdy mu nie dawała tych nadludzkich rozkoszy wieczornej modlitwy.
Z niewyraźnym szeptem na ustach, ksiądz Mouret patrzył na wielką Matkę Boską. Widział ją idącą ku niemu, z głębi zielonej niszy, w blasku wzrastającym. Nie były to już promienie księżyca ślizgające się po wierzchołkach drzew; wydawała mu się ona odziana w słońce, zbliżała się z majestatem, pełna chwały, kolosalna, tak wszech potężnie, że chwilami chciał się rzucić twarzą na ziemię, aby uniknąć blasków, które biły od tej bramy otwierającej niebo. I rozpływając się całą swoją istotą w uwielbianiu, którego słowa mu na ustach zamierały, przypomniał sobie ostatnie wyrazy brata Archangiasza, jak jakie świętokradztwo. Często braciszek wyrzucał mu to osobliwe nabożeństwo do Dziewicy, które nazywał prawdziwem okradaniem Pana Boga. Podług niego miękły od tego dusze, zaspodniczała się religia, powstawała czułostkowość pobożna, mężów niegodna. Miał żal do Maryi o to, że była piękna, że była kobietą, że była matką; strzegł się jej, czując głuchą obawę aby nie uledz jej wdziękowi, jej słodyczy zwycięzkiej. „Ona księdza zaprowadzi daleko!“ — zawołał pewnego dnia do młodego kapłana, widząc w niej zarodek ludzkiej namiętności, drogę do rozkoszy w pięknych kasztanowatych włosach, w dużych jasnych oczach, w tajemnicy jej szat spadających od szyi aż na końce stóp. Był to bunt świętego, który oddzielał gwałtownie Matkę od Syna, zapytując jak ówże: „Niewiasto, cóż jest wspólnego między tobą a mną“? Ale ksiądz Mouret opierał się, padał na twarz, starał się zapomnieć szorstkości brata. Wychodził z poniżenia, w którem się pogrążył, jedynie gdy tonął w zachwycie wobec niepokalanej czystości Maryi. Kiedy sam jeden wobec wielkiej Matki Boskiej złoconej, rozmarzał się tak, że aż widział ją pochylającą się ka niemo, by mu dać warkocze do ucałowania, stawał się napowrót bardzo młodym, bardzo dobrym, bardzo silnym, bardzo sprawiedliwym, cały opanowany jakiemś życiem będąeem samą miłością.
Nabożeństwo do Matki Boskiej miał ksiądz Mouret od młodości. Dzieckiem jeszcze, trochę dziki, chroniący się po kątach, lubił myśleć o tem, że opiekuje się nim piękna pani, że dwoje oczu niebieskich, bardzo słodkich śledzi za nim wszędzie z uśmiechem. Często w nocy, gdy poczuł lekki podmuch przechodzący po jego włosach, opowiadał, że Matka Boska przychodziła go pocałować. Wzrósł wśród tej pieszczoty, w tej atmosferze pełnej szelestu boskiej spódnicy. Od siódmego roku życia zadawalniał swą potrzebę tkliwego przywiązania, wydając wszystkie pieniądze jakie otrzymywał, na kupowanie świętych obrazków i ukrywał je zazdrośnie, aby sam mógł się niemi cieszyć. A nigdy go nie nęcił Jezus niosący owieczkę, Chrystus na krzyżu, Bóg Ojciec z wielką brodą nachylający się z obłoków; zwracał się zawsze do słodkich obrazków Maryi, do jej drobnych, uśmiechniętych ust, do wytwornych rąk wyciągniętych ku ludziom. Zwolna zebrał je wszystkie: Maryę między lilią a kądzielą, Maryę niosącą dziecko niby duża siostra, Maryę uwieńczoną różami, Maryę uwieńczoną gwiazdami. Była to dla niego rodzina pięknych młodych dziewcząt, które miały wdzięk jednakowy, ten sam wyraz dobroci, tę samą twarz słodką, takie młode, iż pomimo ich nazwy Matki Bożej, wcale się ich nie bał tak, jak starszych osób. Zdawało ma się, że są w jego wieku, że są małemi dziewczynkami, któreby pragnął spotkać, małemi dziewczynkami z nieba, z któremi chłopcy pomarte w siódmym roku życia, mogą bawić się wiecznie w jakimś zakątku raju. Ale był już wtedy poważny; strzegł dorastając tajemnicy swej religijnej miłości, zdjęty wytworną wstydliwością młodzieńca. Marya rosła wraz z nim, zawsze starsza o rok albo dwa, jak przystoi przyjaciółce będącej panią.
Miała dwadzieścia lat, kiedy on miał osiemnaście. Nie całowała go już nocy, w czoło; stała o kilka kroków, z rękami złożonemi, ze swoim czystym uśmiechem, zachwycająco słodka. On nazywał ją tylko po cichu, doznając jakby omdlenia serca, wiele razy imię ukochane przechodziło przez jego usta w modlitwach. Nie marzył już o grach dziecinnych w głębi rajskiego ogrodu, ale o nieustannem wpatrywaniu się w tę postać, którejby nie chciał tknąć swym oddechem. Ukrywał nawet przed swą matką, iż kochał ją tak mocno.
Później, w kilka lat, kiedy był w seminaryum, ta wielka miłość dla Maryi, taka prawa, taka naturalna, zakłócona została głuchym niepokojem. Czy kult Maryi potrzebny był do zbawienia? Czy nie okradał Boga, oddając Maryi część swej miłości, większą część, swoje serce, siebie całego? Pytania niepokojące, walka wewnętrzna, która roznamiętniała, które przywiązywała mocniej. Zagłębił się w subtelnościach swego przywiązania. Doznawał rozkoszy nieopisanych, roztrząsając prawość swoich uczuć. Książki poświęcone czci Maryi, usprawiedliwiały go, zachwyciły, napełniły go dowodzeniami, które powtarzał ze skupieniem modlitwy. Z nich uczył się być niewolnikiem Jezusa w Maryi. Szedł do Jezusa przez Maryę. I przytaczał różnego rodzaju dowody, rozróżniał, wyciągał wnioski: Maryi, której Jezus posłuszny był na ziemi, wszyscy ludzie powinni być posłuszni; Marya zatrzymała swą potęgę Matki w niebie, gdzie była wielką rozdawczynią skarbów Boga, jedyną szafarką tronów; Marya wobec Boga stworzenie tylko, podniesiona aż do niego, stawała się węzłem ludzkim między niebem a ziemią, pośredniczką wszelkiej łaski, wszelkiego miłosierdzia; wniosek ostateczny był zawsze ten, że należało ją kochać po nad wszystko w Bogu samym. A potem przychodziły znów osobliwości teologiczne, trudniejsze, zaślubiny niebiańskiego Małżonka, Duch święty pieczętujący naczynie wybrane, otaczający Dziewicę Matkę wiecznym cudem, podający jej czystość nienaruszoną ludzkiej czci; była to Dziewica zwyciężająca wszelkie herezye, nieprzejednana przeciwniczka szatana, nowa Ewa, zapowiedziana jako mająca zgnieść głowę węża. Brama dostojna łaski, przez którą wejdzie znowu Zbawiciel w dniu ostatnim, jak wszedł był po raz pierwszy; proroctwo nieokreślone, zapowiedź szerszego znaczenia Maryi, pogrążająca Sergiusza w marzeniu o jakimś niezmiernym rozkwicie miłości. To wejście kobiety do zazdrosnego okrutnego nieba Starego Testamentu, ta postać jasna, stojąca u stóp strasznej Trójcy, była dla niego najistotniejszym wdziękiem religii, otuchą wobec postrachów wiary, ucieczką dla człowieka gubiącego się wśród tajemnie dogmatu. A kiedy sobie dowiódł, punkt po punkcie, obszernie, że ona była drogą do Jezusa, łatwą, krótką, doskonałą, bezpieczną, oddał się jej znowu cały, bez wyrzutów sumienia; kształcił się na prawdziwego jej czciciela, wyrzekając się samego siebie, unicestwiając się w uległości.
Epoka boskiej rozkoszy. Książki poświęcone czci Maryi paliły mu się w ręku. Przemawiały do niego mową miłości, od której zapach rozchodził się jak od kadzidła. Marya nie była już dorastającem dzieckiem, stojącem o parę kroków od jego wezgłowia, w białej zasłonie, ze złożonemi rękami; przybywała w całym majestacie, taka jaką widział Jan, obleczona w słońce, w koronie z dwunastu gwiazd na głowie, księżyc mając pod swemi stopami; napełniała go swą cudną wonią, rozpłomieniała pożądaniem nieba, porywała tak, iż czuł ciepło gwiazd błyszczących nad jej czołem. Padał na twarz przed nią, wołając, że jest niewolnikiem; i nie było słodszego dlań słowa nad słowo niewolnik, które powtarzał, którem się rozkoszował coraz bardziej, w miarę jak się unicestwiał u jej stóp, aby być jej rzeczą, jej niczem, pyłkiem muśniętym przez powiew jej szaty błękitnej.
Mówił z Dawidem: „Marya dla mnie jest“. Dodawał z ewangelistą: „Obrałem ją sobie za całe moje dobro“. Nazywał ją: „Moja droga Pani“, czując brak słów, dochodząc do szczebiotu dziecka i kochanka, ledwie dysząc z miłości. Ona była Błogosławioną, Królową niebios, wielbioną przez dziewięć chórów anielskich, Matką wielkiej miłości, skarbnicą Pana. I snuły się barwne obrazy, porównywały ją do raju ziemskiego, na ziemi dziewiczej, z klombami kwiatów cnotliwych, z zielonemi łąkami nadziei, z wieżami niezdobytemi, z domami czarująco bezpiecznemi. Była jeszcze krynicą utwierdzoną przez Ducha Świętego, przybytkiem wytchnienia Przenajświętszej Trójcy, tronem Boga, miastem Boga, ołtarzem Boga, świątynią Boga, światem Boga. A on przechadzał się w tym ogrodzie, w cieniu, na słońcu, pod czarem zieloności; wzdychał do wody z tej krynicy; zamieszkiwał serce Maryi, opierając się o nie, kryjąc się w niem, gubiąc się w niem bez zastrzeżeń, pijąc mleko nieskończonej miłości, spadającej kropla po kropli z dziewiczego łona.
Każdego rana, w seminaryum, zaraz po zbudzeniu się, pozdrawiał Maryę stu pokłonami, zwrócony do kawałka nieba dostrzeganego przez okno; wieczorem żegnał się z nią, pochylając się tę samą ilość razy z oczami wzniesionemi ku gwiazdom. Często w pogodne noce, kiedy Venus się lśniła jasna i marząca w ciepłem powietrzu, zapominał się, z ust jego wybiegał, niby śpiew cichy, Ave maris stella, ów hymn rozrzewniony, roztaczający przed nim w oddali błękitne wybrzeża, morze łagodne, zaledwie pomarszczone pieszczotliwym jakimś dreszczem, oświecone przez gwiazdę uśmiechniętą, wielką jak jakie słońce. Odmawiał jeszcze Salve Regina, Regina coeli, O gloriosa Domina, wszystkie modlitwy, wszystkie pieśni. Czytał Officium Matki Boskiej, książki pobożne ku jej czci, mały psałterz świętego Bonawentury, tak pobożnie tkliwy, że łzy przeszkadzały mu w odczytywaniu kartek. Pościł, umartwiał się, aby jej ofiarować w darze swoje zgnębione ciało. Od dziesiątego roku życia nosił jej barwę, szkaplerz święty, podwójny obraz Maryi przyszyty do sukna, którego ciepło czuł na piersiach i plecach, na ciele nagiem, drżąc ze szczęścia. Później, począł nosić łańcuszek, aby okazać swoją miłośną niewolę. Ale najważniejsze było zawsze dla niego Pozdrowienie anielskie, Ave Maria, doskonała modlitwa jego serca „Zdrowaś Marya“ i widział ją zbliżającą się ku niemu, łaski pełną, błogosławioną między niewiastami; rzucał jej pod nogi swe serce, aby chodziła po niem, w słodyczy. To pozdrowienie mnożył, powtarzał je na sto sposobów, wysilając pomysłowość, aby je uczynić skuteczniejszem. Mówił dwanaście Ave, by przypomnieć koronę z dwunastu gwiazd, wieńczącą czoło Maryi; czternaście odmawiał na pamiątkę jej czternastu radości, siedem dziesiątków na cześć lat, które przeżyła na ziemi. Godzinami przesuwał paciorki koronki. A potem znów, długo, w pewne dni mistycznych schadzek, przedsiębrał nieskończone szeptanie różańca.
Gdy samotny w swej celi, niekrępowany czasem, klękał na podłodze, otaczał go cały ogród Maryi, jaśniejący wspaniałemi kwiatami czystości. Różaniec przesuwał w jego palcach swój wianek ze Zdrowaś, przetykanych Ojczenaszem, niby wianek z białych róż, lilij Zwiastowania, krwawych kwiatów Kalwaryi i gwiazd Koronacyi. Postępował zwolna wonnemi ścieżkami, zatrzymując się po każdym z piętnastu dziesiątków ofiar spoczywając w odnośnej do nich tajemnicy; szlochał więc z radości, boleści, chwały, w miarę jak tajemnice grupowały się w trzy serye, radosnych, bolesnych chwalebnych. Legenda niezrównana, historya Matyi, całe życie ludzkie ze swemi uśmiechami, swemi łzami, swoim tryumfem, które przeżywał od początku do końca, w jednej chwili. A najprzód Wstępował w radość, w owe pięć tajemnic uśmiechnionych, skąpanych w jasnościach świtu: pozdrowienie archanioła, promień płodności z nieba, zachwycające omdlenie związku bez zmazy; odwiedziny u Elżbiety, w jasny poranek pełny nadziei, w godzinie, kiedy owoc jej żywota po raz pierwszy udzielił Maryi tego wstrząśnienia, od którego bledną matki; narodziny w Betleemskiej stajence, i długim szeregiem pasterzy przychodzących pozdrowić boskie macierzyństwo; nowonarodzony zaniesiony do świątyni na ręku położnicy, ktra uśmiecha się, jeszcze zmęczona u już szczęśliwa, że może swe dziecię ofiarować sprawiedliwości bożej, uściskom Symeona, oczekującemu światu; wreszcie Jezus starszy, otoczony doktorami, w pośród których zaniepokojona matka odnajduje go, dumna z niego i pocieszona. A po tym poranku cudnie jasnym, zdawało się Sergiuszowi, iż się niebo naraz zachmurzyło. Chodził już tylko po cierniach, paciorki różańca raniły jego palce, uginał się pod okropnością pięciu tajemnic bolesnych: Marya kona z synem w ogrodzie oliwnym, otrzymuje wraz z nim razy biczowania, czuje na własnem czole rany cierniowej korony, dźwiga straszliwy ciężar jego krzyża, umiera u jego stóp na Kalwaryi. Te nieuniknione cierpienia, to srogie męczeństwo uwielbionej Królowej, za którąby oddał swą krew, jak Jezus, budziły w nim bunt pełen zgrozy, nieułagodzony dziesięciu latami tych samych modlitw i tych samych ćwiczeń. Lecz paciorki różańca płynęły ciągle, w ciemnościach ukrzyżowania robił się nagły wyłom, jaśniejąca chwała pięciu ostatnich tajemnic promieniała niby gwiazda. Marya przemieniona śpiewała alleluja zmartwychwstania, zwycięztwo na śmiercią, wieczność życia; pełna uwielbienia, z otwartemi rękami, była obecna przy tryumfie syna, wznoszącego się do nieba na złotym obłoku, obrzeżonym purpurą; gromadziła w koło siebie apostołów, ogarnięta jak w dniu poczęcia ogniem ducha miłości, który zstąpił w ognistych płomieniach; następnie i ona była uniesiona przez anioły na białych skrzydłach, jako arkanie pokalana i złożona łagodnie wpośród blasku tronów niebieskich a tam w najwyższej chwale, w świetle tak olśniewającem, iż gasiło słońce, Bóg koronował ją gwiazdami nieba.
Miłość ma jedno tylko słowo. Odmawiając po kolei sto piędziesiąt Ave, Sergiusz nie powtórzył się ani razu. To szemranie monotonne, ten sam wyraz powtarzający się ciągle, podobnie do: „kocham cię“ kochanków, nabierał za każdym razem głębszego znaczenia; on zatrzymywał się przy nim, rozmawiał bez końca za pomocą tego jedyne go frazesu łacińskiego, znał Maryę całą aż do chwili gdy ostatnia paciorek wymykał się z jego rąk a on omdlewał na myśl o rozstaniu.
Często całe noce trawił tak młodzieniec, dwadzieścia razy rozpoczynając dziesiątki Ave, odkładając ciągle chwilę, w którejby musiał pożegnać swą drogą kochankę. Dniało a on szeptał jeszcze. To przy księżycu tak gwiazdy bledną, mówił, oszukując sam siebie. Zwierzchnicy jego gniewali się za to czuwanie, po którem wychodził osłabiony, z cerą tak białą, iż zdawałoby się, że krwi mu ubyło. Przez długi czas miał na ścianie w swojej celi kolorowany obrazek Serca Maryi. Dziewica z pogodnym uśmiechem rozchylała swój stanik, ukazywała w swej piersi otwór czerwony, gdzie płonęło jej serce przeszyte mieczem, uwieńczone białemi różami. Ten miecz do rozpaczy go przywodził; budził w nim ów wstręt nieznośny do cierpienia kobiety, wyrywający go z wielkiego pobożnego poddania się. Wymazał miecz a pozostawił tylko serce, uwieńczona i gorejące, wydarte do połowy z tego ciała wytwornego, aby oddać się jemu. Wtedy to poczuł się kochanym. Marya oddawała mu swe serce, swe serce żyjące, to które biło w jej łonie, ociekające różowo jej krwią. Nie był to już obraz pobożnego kochania ale materyalizmu, cud tkliwości, dzięki któremu, gdy się modlił przed obrazkiem rozszerzał ręce, aby ze czcią religijną przyjąć to serce, wyskakujące z łona bez zmazy. Widział je, słyszał jego bicie. I był kochany, to serce biło dla niego! Był to jakby szał całej jego istoty, potrzeba całowania tego serca, rozpłynięcia się w niem, położenia się z niem w tej piersi otwartej. Ona kochała go czynnie, tak iż pragnęła, by wszedł do wieczności i był tam zawsze przy niej, oddany jej na wieki. Kochała go skutecznie, bez ustanku nim zajęta, idąc za nim wszędzie, strzegąc go od najdrobniejszych niewierności. Kochała go czule, więcej niż wszystkie kobiety razem wzięte, miłością błękitną, głęboką, nieskończoną jak niebo. Gdzieby mógł kiedy znaleźć kochankę tyle pożądaną? Jakie pieszczoty ziemskie możnaby porównać do tego tchnienia Maryi, w którem on chodził? Jakiż związek nędzny, jaka rozkosz sprośna, mogła iść na szalę z tym nieśmiertelnym kwiatem pożądania, wzrastającym ciągle a nieokwitającym nigdy? I Magnificat niby obłok kadzidła unosił się z jego ust. Śpiewał śpiew wesela Maryi, jej drżenie radosne przy zbliżaniu się boskiego małżonka. Wielbił Pana obalającego trony możnych, a zsyłającego jemu Maryę, jemu biednemu, nagiemu dziecku, umierającemu z miłości na lodowatej podłodze swej celi.
A kiedy wszystko oddał Maryi, ciało, duszę, dobra ziemskie, dobra duchowne, kiedy nagi stał przed nią, wyczerpawszy modlitwy, wówczas litanie do Dziewicy tryskały z jego ust spalonych, ze swem wołaniem powtarzanem, upartem, zajadłem, w najwyższej potrzebie ratunku z nieba. Zdawało mu się, iż wstępuje po schodach pożądania; każdy poryw jego serca był nowym stopniem.
Najprzód nazywał ją Świętą. Potem nazywał ją Matką, niepokalaną, przeczystą, ukochaną, uwielbioną. I unosił się znowu, wykrzykując sześć razy jej dziewictwo, z ustami jakby odświeżonemi za każdym razem przy słowie dziewica, z którem łączył pojęcie potęgi, dobroci, wierności. W miarę jak jego serce niosło go wyżej po stopniach światła, głos szczególny z żył jego pochodzący, mówił w nim, rozkwitając wspaniałemi kwiaty. Chciałby się w zapach rozpłynąć, utonąć w świetle, zamienić w westchnienie muzyczne.
Gdy ją nazywał Zwierciadłem sprawiedliwości, Świątynią mądrości, Źródłem radości, widział siebie bladego z zachwytu w tem źwierciedle, klękał na ciepłej posadzce tej świątyni, pił długiemi łykami upojenie z tego źródła. I jeszcze ją przekształcał, puszczając wodze szaleństwu miłości, aby połączyć się z nią w sposób coraz to ściślejszy. Stawała się Naczyniem dziwnego nabożeństwa, Łonem wybranem, gdzie pragnął wlać całą swoją istotę, usnąć na zawsze. Była Różą mistyczną, wielkim kwiatem wyrosłym w raju, tak czystym, tak wonnym, iż oddychał nim z padołu swej niegodności, wezbrany radością nad siły. Zamieniała się w Dom złoty, w Wieżę Dawidową, w Wieżę kości słoniowej, czystości budzącej zazdrość łabędzi, bogactwa nieocenionego, wysokiej, mocnej, okrągłej, którąby chciał otoczyć swemi ramionami. Stała na horyzoncie, była Bramą nieba, które dostrzegał za nią, gdy powiew wiatru odchylił fałdy jej płaszcza. Olbrzymiała za górą w chwili, w której noc blednie, ta Gwiazda poranna, ucieczka zbłąkanych podróżnych, jutrzenka miłości.
I na tej wysokości, bez tchu, jeszcze nienasycony, gdy słowa zawiodły siły jego serca, mógł już tylko sławić ją tytułem Królowej, który rzucał jej dziewięć razy jakby dziewięćkrotny ruch kadzielnicy. Śpiew jego zamierał z wesela w tych okrzykach ostatecznego tryumfu: Królowo dziewic, Królowo wszystkich świętych, Królowo bez zmazy niepokalanie poczęta! Ona coraz to więcej olśniewała jasnością. On na ostatnim stopniu, stopniu którego dosięgają tylko bliscy Maryi, pozostawał tam przez chwilę omdlały w subtelnej atmosferze ogłuszającej go, za daleki jeszcze, aby mógł ucałować kraj błękitnej szaty, czując że już spada, z wiecznem pragnieniem powrotu, pokuszenia się o tę rozkosz nadludzką.
Ileż to razy litanie do Dziewicy, odmawiane wspólnie w kaplicy, pozostawiły tak młodzieńca z kolanami zdrętwiałymi, z głową próżną jak po silnym upadku! Od czasu opuszczenia seminaryurn, ksiądz Mouret nauczył się kochać Matkę Boską jeszcze bardziej. Czcił ją z tą namiętnością, w której brat Archangiasz wietrzył zapach herezyi. Podług niego ona to miała zbawić kościół jakimś cudem wspaniałym, którego bliskie pojawienie się miało oczarować ziemię. Ona była jedynym cudem naszej bezbożnej epoki, błękitna pani ukazująca się pastuszkom, białość nocna widziana między dwoma obłokami, wlokąca kraj swej szaty po strzechach chłopskich.
Kiedy brat Archangiasz zapytywał go grubiańsko, czy ją kiedykolwiek widział, uśmiechał się tylko zaciskając usta, jakby w obawie zdradzenia swej tajemnicy. Naprawdę widywał ją każdej nocy.
Nie pojawiała się już przed nim ani jako rozbawiona siostrzyczka, ani jako piękna, żarliwa dziewczyna; miała szaty oblubienicy, białe kwiaty we włosach, na wpół spuszczone powieki, z pod których płynęły spojrzenia pełne nadziei rozjaśniającej jej policzki. I czuł dobrze, że szła ku niemu, że obiecywała mu nie zwlekać dłużej, że mówiła mu: „Oto jestem, przyjmij mię“. Trzy razy codziennie przy dzwonku na Anioł pański, przy budzeniu się świtu, w dojrzałości południa, o zmroku, odkrywał głowę, odmawiał Ave, spoglądając dokoła, nasłuchując czy dzwon nie oznajmiał mu nareszcie przybycia Maryi. Miał dwadzieścia pięć lat. Oczekiwał jej.
W maju oczekiwanie młodego księdza pełne było szczęśliwej nadziei. Nie troszczył się już nawet o łajania Teuse. Zapominał się do późna w kościele na modlitwie, przejęty szaloną myślą, że wielka złocona Matka Boska w końcu zejdzie. A jednak obawiał się tej Matki Boskiej podobnej do księżniczki. Niewszystkie kochał on jednakowo. Ta przepełniała go najwyższą czcią. Była Matką Boga. Miała pełność rodzajną, oblicze dostojne, ramiona silne Boskiej Małżonki niosącej Jezusa. Taką ją sobie wyobrażał pośród dworu niebieskiego, wlokącą pomiędzy gwiazdami swój płaszcz królewski, za wysoką dla niego, tak potężną, iż w prochby się rozsypał, gdyby raczyła nań spojrzeć. Do tej Matki Boskiej zwracał się w dniach słabości, Dziewicy surowej, przywracającej mu spokój wewnętrzny przez straszne przypomnienie raju.
Owego wieczora ksiądz Mouret długo klęczał w pustym kościele. Z rękami złożonemi, z oczami otkwionemi w złotą Dziewicę, wznoszącą się jak gwiazda wśród zieleni, szukał w ekstazie ukojenia, uciszenia dziwnych niepokojów doznanych w ciągu dnia.
Ale nie zapadał w półsen modlitwy ze zwykłą sobie szczęśliwą łatwością. Macierzyństwo Maryi przy całej chwale i czystości z jaką się objawiała ta kibić okrągła dojrzałej kobiety, to dziecko nagie, które niosła na jednej ręce, wprawiały go w pomięszanie, zdawało mu się że w niebie jest dalszy ciąg tego wybuchającego nadmiernie mnożenia się, wśród którego obracał się od rana. Jak winnice na kamienistych stokach, jak drzewa w Paradou, jak trzoda ludzka w Artodach, Marya przynosiła rozkwit, poczynała życie. I modlitwa zamierała mu na ustach, zapominał się, roztargniony, widząc rzeczy, których dotąd nigdy jeszcze nie widział, mięką linię kasztanowatych włosów, lekkie wydęcie podbródka pomalowanego na różowo. I musiała stać się surowszą, unicestwić go blaskiem swojej wszechpotęgi, aby powrócił do frazesu przerwanej modlitwy. Dopiero koroną swoją złotą, płaszczem złotym, tem całem złotem, które zamieniało ją w straszną księżnę, zdołała go ostatecznie nagiąć do uległości niewolniczej, z modlitwą płynącą z ust regularnie, z umysłem pogrążonym w uwielbieniu jedynem. Do godziny jedenastej spał na jawie w tem odrętwieniu zachwytu, nie czując już swych kolan, jakby uniesiony w powietrze i kołysany niby dziecko do snu, poddając się temu spoczynkowi ze świadomem jednak poczuciem ciężaru na sercu.
W koło niego kościół zapełniał się zwolna ciemnością, w lampie wypalonej świecił tylko zwęglający się knot, wysokie gałęzie zaciemniały twarz wielkiej Matki Boskiej.
Kiedy zegar przed wydzwonieniem godziny zazgrzytał urywanym głosem, ksiądz Mouret zadrżał. Nie czuł dotąd chłodu kościoła. Teraz dzwonił zębami. Żegnał się, gdy nagłe wspomnienie przebiegło osłupiałego w swem przebudzeniu; szczękanie zębami, przypomniało mu noce spędzone na podłodze celi, przed Słodkiem sercem Maryi, z ciałem wzburzonem gorączką. Podniósł się z trudnością, niezadowolony z siebie. Zwykle odchodził od ołtarza swobodny, ze słodyczą tchnienia Maryi na czole. Dziś gdy wziął lampę, aby pójść do swego pokoju, zdawało mu się, że skronie jego pękają: modlitwa pozostała bezskuteczną, odczuwał, po krótkiej uldze, to samo gorąco, które, od rana wzrastając, doszło już od serca do mózgu. Będąc przy drzwiach zakrystyi, w chwili gdy miał wyjść, odwrócił się, ruchem machinalnym podniósł lampę, starając się raz jeszcze ujrzeć wielką Dziewicę. Była pogrążona w ciemnościach, ukryta wśród liści niepozwalających dojrzeć nic prócz złotego krzyża korony.




XV.

Pokój księdza Moureta był narożny, obszerny i miał na dwóch swoich frontach, dwa ogromne okna kwadratowe; jedno z tych okien otwierało się nad dziedzińcem przynależnym do kurników Dezyderyi — drugie wychodziło na wieś Artody, z doliną w oddali, pagórkami, całym horyzontem. Łóżko z żółtą kotarą, komoda orzechowa, trzy krzesła słomiane, gubiły się pod wysokim sufitem z bielonemi belkami. Lekka cierpkość, ten zapach trochę kwaśny starych budynków wiejskich, bił od podłogi zaciągniętej na czerwono, lśniącej jak lustro. Na komodzie duża figura Niepokalanego Poczęcia kładła szary, łagodny ton między dwoma fajansowemi wazonami, które Teuse napełniła białemi bzami.
Ksiądz Mouret postawił lampę przed Matką Boską, na brzegu komody. Było mu tak niedobrze, iż zdecydował się rozpalić ogień na kominku, gdzie karpiny z winorośli były już gotowe ułożone. I stał tam, ze szczypcami w ręku, patrząc na palące się głownie, z twarzą oświeconą promieniami. Otaczał go głęboki sen domu. Milczenie szumiące mu w uszach zamieniało się w końcu na jakieś szepty. Zwolna, nieprzeparte, głosy te opanowywały go, wzmagały trwożny niepokój, który już w ciągu dnia po kilkakroć ściskał mu gardło. Zkądże się wzięło to udręczenie? Co znaczyła ta obawa nieokreślona wzrastająca pomału aż do niemożliwości. Przecież on nie zgrzeszył. Zdawało mu się, że wczoraj opuścił seminaryum, z całym zapałem swej wiary, tak mocny wobec świata, iż chodził pośród ludzi widząc tylko Boga.
I zdało m się, że jest w swej celi rano o piątej godzicie w chwili budzenia. Dyakon pełniący służbę dzienną przechodził, uderzając pałeczką w jego drzwi z przepisaną formułką pozdrowienia;
Benedicamus Domino!
Deo gratias! — odpowiadał, nierozbudzony jeszcze zupełnie, z oczami nabrzmiałem i od snu.
Wyskakiwał na ubogi dywanik, umywał się, słał łóżko, zamiatał pokój, nalewał świeżej wody do dzbanka.
To małe gospodarstwo było przyjemnością, również jak i chłód poranny przejmujący go lekkim dreszczem. Słyszał jak wróble na jaworach w dziedzińcu wstawały razem z nim, z ogłuszającą wrzawą skrzydeł i gardzieli. Sądził, że odmawiają modlitwy na swój sposób. Schodził do sali rozmyślania i po modlitwach klęczał tam przez pół godziny, rozmyślając nad zdaniem Ignacego: „I cóż przyjdzie człowiekowi ze zdobycia całego świata, jeśli duszę swą zgubi?“ Był to przedmiot płodny w dobre postanowienia, który skłaniał go do wyrzeczenia się wszelkich dóbr ziemskich, z marzeniem ustawicznem o życiu na pustyni, wśród jedynego bogactwa błękitów wielkiego nieba. Po dziesięciu minutach, zdrętwiałe na posadzce kolana stawały się tak bolesnemi, iż doznawał stopniowego omdlewania całej swej istoty, ekstazy, w której widział siebie wielkim zdobywcą, panem ogromnego cesarstwa, rzucającym swą koronę, łamiącym swe berło, depczącym nogami przepych niesłychany, szkatułki złote, kaskady klejnotów, materye naszyte drogiemi kamieniami, aby się zagrzebać w głębi jakiej Tebaidy, w siermiędze kaleczącej ciało. Msza przerywała te marzenia będące dla niego jakby piękną rzeczywistą historyą, która mu się zdarzyła w dawnych czasach. Przyjmował komunię, śpiewał przypadający na dzień ten psalm bardzo gorąco, nie słysząc żadnego innego głosu, prócz własnego, o kryształowym dźwięku i tak czystego, iż czuł jak się wzbija aż do uszu Pana. A gdy powracał do swego pokoju, wstępował na schody po jednym naraz, jak to zalecają święty Bonawentura i ścięty Tomasz z Akwinu; chodził pomału, ze skupieniem, pochylając lekko głowę, znajdując rozkosz niewymowną w wykonywaniu najdrobniejszych przepisów. Potem następowało śniadanie. W refektarzu cieszył się grzankami z chleba ułożonemi wzdłuż szklanek z białem winem; bo miał dobry apetyt i humor wesoły, mówiąc naprzykład, że wino było dobrym chrześcianinem, przytyk bardzo śmiały do wody, której dolewanie do wina zarzucano ekonomowi. Co nie przeszkadzało, iż poważny wchodził do klasy. Robił sobie notatki na kolanach, a profesor z rękami wspartemi na brzegu katedry, mówił łaciną potoczną, przerwaną czasem wyrazem francuzkim, gdy nie znalazł innego. Wszczynała się dyskusya, uczniowie podawali dowody w dziwacznej gwarze, z całą powagą. O dziesiątej następowało czytanie Pisma Świętego przez dwadzieścia minut. Szedł po księgę świętą, bogato oprawną, ze złoconemi brzegami. Całował ją ze szczególnym szacunkiem, czytał z głową odkrytą, pochylając się wiele razy napotkał które z imion: Jezus, Marya, Józef. I drugie rozmyślanie zastawało go przygotowanym do nowego klęczenia dla miłości Bożej, dłuższego niż poprzednio. Unikał przysiadania na piętach nawet na sekundę; lubił ten rachunek sumienia trwający trzy kwadranse. Usiłował odkryć w sobie grzechy, dochodząc do potępiania siebie z powodu, iż poprzedniego wieczora zapomniał pocałować obu stron swego szkaplerza, albo że zasnął na lewym boku; winy obmierzłe, które pragnął odkupić, ścierając kolana na klęczkach aż do wieczora; winy szczęśliwe, które go zatrudniały, bez których nie wiedziałby czem zająć swe niewinne serce, uśpione w tem białem życiu, jakie prowadził. Wchodził do refektarza z taką ulgą, jakby zrzucił z piersi wielką zbrodnię. Klerycy dyżurni, z zakasanemi rękawami, w niebieskich płóciennych fartuchach, przynosili zupę z makaronem, sztukamięs pokrajaną na małe kwadraciki, porcye pieczeni z fasolą. Zaczynała się głośna praca szczęk, milczenie żarłoczne, zawzięty ruch widelców, przerywany tylko spojrzeniami, które zazdrośnicy rzucali na stół w podkowę ustawiony, gdzie dyrektorowie jedli miększe mięso, pili czerwieńsze wino. A po nad tą wściekłością apetytu zaflegmiony głos, zapewne jakiego chłopskiego syna z silnemi płucami, bąkał bez punktów i przecinków pobożne czytanie, listy misyonarzów, listy pasterskie biskupów, artykuły z gazet religijnych. On, słuchał między jednym kęsem a drugim. Te urywki polemik, te opowiadania o dalekich podróżach, zdumiewały go, przestraszały nawet, odsłaniając przed nim po za murami seminaryum, jakieś działanie, bezmierny horyzont, o którym nigdy nie zamarzył.
Jeszcze nie skończono posiłku, gdy dzwonek oznajmiał godzinę rekreacyi. Dziedziniec był wysypany piaskiem, zasadzony ośmiu wielkiemi jaworami, które w lecie dawały cień i świeżość. Od południa był mur szeroki na pięć metrów, najeżony odłamkami butelek, po nad którym widać było z całego Plassans tylko szczyt dzwonnicy świętego Marka, krótką igłę kamienną na błękitnem niebie. Od jednego końca dziedzińca do drugiego, przechadzał się w gronie kolegów powoli, ciągle po jednej linii, a wiele razy powracał w stronę muru, patrzył na dzwonnicę, która była dla niego całem miastem, całą ziemią, pod płynącemi swobodnie obłokami. Hałaśliwe gromadki u stóp jaworów rozprawiały; przyjaciele odosabniali się po dwóch, po kątach, śledzeni przez jednego z dyrektorów ukrytego za firanką swego okna; gry w piłkę i w kręgle organizowały się pośpiesznie, przeszkadzając grającym w loto, wpółleżącym na ziemi przed swemi kartonami, które kula lub piłka ciśnięta zbyt mocno, pokrywała piaskiem. Skoro dzwon się odezwał, hałas ucichał, chmara wróbli odlatywała z jaworów, uczniowie, jeszcze cali zdyszani, udawali się na kurs zwyczajnego, kościelnego śpiewu, z rękami skrzyżowanemi, z miną poważną, i dokonywał dnia pośród tego spokoju; powracał do klasy; o czwartej jadł podwieczorek i znów rozpoczynał swoją wieczorną przechadzkę naprzeciw szczytu świętego Marka; wieczerzał przy wtórze tych samych hałaśliwych szczęk i grubego głosu kończącego czytanie poranne; szedł do kaplicy zmówić wieczorne akty dziękczynne i kładł się o kwadrans na dziewiątą, pokropiwszy przedtem łóżko święconą wodą, aby się zabezpieczyć od złych snów.
Ileż to pięknych takich dni przeżył w tym starożytnym klasztorze starego Plassans, pełnym wiekowego zapachu pobożności! W ciągu pięciu lat dni następowały po sobie, płynąc z jednostajnem szemraniem przejrzystej wody. Teraz przypomniał sobie tysiąc szczegółów, które go rozrzewniły. Swoją pierwszą wyprawę, którą chodził kupować z matką: dwie sutany, dwa paski, sześć rabatów, osiem par czarnych pończoch, komżę, kapelusz stosowany. A jak ma serce biło, owego słodkiego wieczora w październiku, kiedy drzwi seminaryum zamknęły się za nim! Wszedł tam w dwudziestym roku życia, po skończeniu szkół, zdjęty potrzebą wiary i miłości. Zaraz nazajutrz zapomniał o wszystkiem, jakby uśpiony w głębi tego wielkiego milczącego domu. Widział znów ciasną celę, w której przebył swoje dwa lata filozofii, klatkę z jednem łóżkiem, stołem i krzesłem, oddzieloną od innych klatek, źle spojonemi deskami, w ogromnej sali, zawierającej z piędziesiąt podobnych schronisk. Widział celę, którą zamieszkiwał z czasie teologii przez pozostałe trzy lata, większą, z fotelem, gotowalnią, biblioteką, szczęśliwy pokój pełen marzeń jego wiary. Na nieskończonych korytarzach i na kamiennych schodach, w pewnych zakątkach, miał był nagłe objawienia, nieoczekiwane pomoce. Z wysokich sufitów leciały głosy aniołów stróżów. Nie było takiej płyty w posadce, nie było kamienia w murze, ani gałęzi takiej na jaworach, któreby mu nie mówiły o rozkoszach jego życia kontemplacyjnego, miłosnych jąkaniach się, powolnem wtajemniczaniu, o łaskach otrzymywanych w zamian za dar ze swej istoty, o całem tem szczęściu pierwszej miłości boskiej. Budząc się pewnego dnia ujrzał żywy blask, który przeniknął go radością. To znów pewnego wieczora, zamykając drzwi swej celi, uczuł na szyi objęcie ciepłych rąk tak słodkie, że, ocknąwszy się, leżał na ziemi rozszlochany. Czasem zdarzało się, zwłaszcza pod małem sklepieniem prowadzącem do kaplicy, że gibkie ramiona podnosiły go. Całe niebo zajmowało się nim wówczas, chodziła w koło niego, nadawało znaczenie osobliwe najmniejszym jego czynnościom, roztaczało wonność zdumiewającą, która przeniknęła go całego tak dalece, iż pozostał mu nazawsze jej ślad daleki.
I pamiętał jeszcze spacery czwartkowe. Wychodzili o godzinie drugiej do jakiego zielonego zakątka o milę od Plassans, najczęściej nad brzeg rzeki Viorny, na łąkę z sękatemi wierzbami pławiącemi gałązki swe w wodzie. Nie widział nic, ani dużych żółtych kwiatów na łące, ani jaskółek pijących w locie, ocierających się skrzydłami o taflę małej rzeczki. Aż do szóstej siedząc gromadami u stóp wierzb, jego koledzy i on odmawiali chórem officium Matki Boskiej, albo czytali pa dwa głosy brewiarz młodych kleryków.
Ksiądz Mouret uśmiechnął się, gromadząc głownie. Nic w tej przeszłości nie znajdował, prócz wielkiej czystości, doskonałego posłuszeństwa. Był lilią, której piękna woń zachwycała jego przełożonych. Nie przypominał sobie żadnego złego uczynku. Nigdy na spacerach, kiedy dwaj dyrektorowie nadzorujący szli na gawędę, do którego proboszcza w okolicy, nie korzystał z zupełnej swobody, aby wypalić papierosa za płotem lub pobiedz na piwo z kolegą. Nigdy nie chował romansów pod siennikiem, ani trzymał butelek anizetki w głębi nocnej szafki. Przez długi czas nawet się nie domyślał wszystkich otaczających go grzechów, skrzydełek kurczęcia i ciastek przemycanych podczas postu, występnych listów przynoszonych przez służących, ohydnych gawęd prowadzonych po cichu, w pewnych kątach dziedzińca. Płakał gorącemi łzami kiedy spostrzegł, że niewielu z pomiędzy jego kolegów, kocha Boga dla niego samego. Byli tam chłopscy synowie, którzy poszli na księży z obawy przed poborem, leniwi, śniący o rzemiośle próżniackiem, ambitni, już zaniepokojeni widmem mitry i pastorału. A on, odnajdując brudy świata u stóp ołtarza, skupiał się w sobie jeszcze bardziej, oddając się tem bezwzględniej Bogu, aby go pocieszyć w opuszczeniu.
Jednakże ksiądz przypomniał sobie, że raz w klasie założył nogę na nogę. Gdy profesor mu to zganił, poczerwieniał mocno, jak gdyby popełnił nieskromność. Był jednym z najlepszych uczniów, nie rozprawiał nigdy, uczył się tekstów na pamięć. Udowadniał istnienie i wieczność Boga argumentami z Pisma świętego, zdaniem ojców kościoła, i uznaniem powszechnem wszystkich ludów. Rozumowania tego rodzaju napełniały go pewnością niewzruszoną. W pierwszym roku filozofii pracował nad logiką z taką pilnością, że profesor powstrzymywał go, powtarzając mu, iż najuczeńsi nie bywają najświętszymi. To też zaraz w drugim roku, wywiązywał się już ze studyowania metafizyki jak z przepisanego obowiązku, zajmującego bardzo podrzędne miejsce wśród ćwiczeń dnia. Nabierał pogardy dla nauki; chciał pozostać ciemnym, aby zachować pokorę swej wiary. Później, na teologii słuchał kursu Historyi kościoła Rorbachera, jedynie przez posłuszeństwo. Dochodził aż do argumentów Gousseta, aż do teologii Bouviera, nie śmiąc tknąć Bellarmina, Liguorego, Suareza, świętego Tomasza z Akwinu. Tylko Pismo święte zajmowało go namiętnie. W niem znajdował wiedzę godną pożądania, historyę nieskończonej miłości, która powinna była być dostateczną nauką dla ludzi dobrej woli, Przyjmował tylko twierdzenia swoich nauczycieli, zdając na nich zupełnie zbadanie rzeczy, nie potrzebując tego wszystkiego do kochania, oskarżając książki że kradną czas modlitwie. Udało mu się nawet zapomnieć swą szkolną naukę. Nie wiedział już nic, był samą prostotą, dzieckiem, znającem tylko katechizm.
I tak zwolna doszedł aż do kapłaństwa. Tu wspomnienia cisnęły się, wzruszone, gorące jeszcze od niebiańskich uciech. Z każdym rokiem był bliższym Boga, Przepędzał wakacye pobożnie, u wuja, spowiadając się codziennie, przyjmując komunię dwa razy na tydzień. Pościł, trzymał na spodzie tłomoka pudełka z grubą solą, na której klęczał obnażonemi kolanami przez całe godziny. Rekreacye spędzał w kaplicy, albo szedł do jednego z dyrektorów, który mu opowiadał pobożne anegdoty nadzwyczajne. A kiedy się zbliżał dzień Świętej Trójcy, był wynagrodzony ponad wszelką miarę, opanowany tem wzruszeniem, jakiem się napełniają seminarya w wilię święceń. Było to wielkie święto, niebo otwierające się, aby wybrani mogli się podnieść na wyższy stopień. On, piętnaście dni naprzód już pościł o chlebie i wodzie. Zapuszczał firanki w swojem oknie, aby nawet dnia nie widzieć, padając na twarz w ciemnościach, błagając, aby Jezus przyjął jego ofiarę. Przez cztery dni ostatnie, ogarniał go niepokój, skrupuły tak straszne, że zrywał się w nocy, aby iść zastukać do drzwi obcego księdza prowadzącego rekolekcye, czasem karmelity bosego, często protestanta nawróconego, o którym krążyła cudowna jakaś historya.
Spowiadał się przed nim z całego życia głosem przerywanym od łkań. Tylko rozgrzeszenie uspakajało go, odświeżało, jakby się wykąpał w łasce. Zrana w owym wielkim dniu był cały biały; miał tak żywe poczucie tej białości, iż zdawało mu się, że światło bije od niego. Dzwon kościelny dźwięczał donośnie, a poza wysokiego muru dziedzińca szły zapachy czerwcowe, lewkonii w kwiecie, rezedy, heliotropów.
W kaplicy oczekiwali krewni, w galowym stroju, wzruszeni do tego stopnia, że kobiety szlochały pod swemi woalkami. Przeciągał cały szereg: dyakoni w ornatach złotych, mający otrzymać święcenia kapłańskie; subdyakoni w dalmatykach; młodsi klerycy, tonsurowani, w komżach i z biretami czarnemi w ręku. Organy buczały, rozwijały fletowe dźwięki radośnego śpiewu. Przy ołtarzu biskup, w asystencyi dwóch kanoników, celebrował trzymając pastorał w ręku. Kapituła była obecną, cisnęli się księża ze wszystkich parafij, wpośród niesłychanego zbytku w ubiorach i blasków złota zapalonego przez słońce, wpadające przez jedno z okien nawy. Po epistole zaczynało się udzielanie święceń.
Dziś jeszcze ksiądz Mouret pamiętał zimno nożyczek, kiedy go naznaczono tonsurą, na początku pierwszego roku teologii. Przeszedł go wtedy lekki dreszcz. Ale tonsura była wówczas bardzo wązka. ledwie okrągła, jak miedziana moneta. Później, przy otrzymywaniu każdego nowego święcenia rozszerzała się, rozszerzała się ciągle, aż ukoronowała go plamą białą, tak szeroką, jak hostya. Huczenie organów łagodniało, kadzielnice poruszały się ze srebrnym szmerem łańcuszków, wypuszczając kłąb białego dymu, snującego się nakształt koronki. Widział siebie w komży, już z tonsurą, przyprowadzonego do ołtarza przez mistrza ceremonii; klękał, pochylał nizko głowę, a biskup złotemi nożyczkami ucinał mu trzy kosmyki włosów, jeden nad czołem, a dwa koło uszu. W rok później, widział siebie znowu w kaplicy pełnej dymu z kadzidła, otrzymującego cztery niższe święcenia: prowadzony przez archidiakona, szedł zamykać z hałasem wielkie drzwi, które otwierał następnie, aby okazać, że jest przeznaczony do strzeżenia kościołów; potrząsał dzwonek prawą ręką, oznajmiając przez to, że ma obowiązek wzywania wiernych na nabożeństwa; powracał do ołtarza, gdzie biskup nadawał mu nowe przywileje, śpiewania lekcyi, błogosławienia chleba, nauczania dzieci katechizmu, wypędzania dyabła z opętanych, służenia dyakonom, zapalania i gaszenia świec.
I znów, wspomnienie następnych święceń nasuwała mu się bardziej uroczyste, bardziej przejmujące, przy tym samym śpiewie organów, który mu grzmiał niby głos Boga; owego dnia miał dalmatykę subdyakona na ramionach, wiązał się na zawsze ślubem czystości, pomimo swej wiary, trząsł się całem ciałem przy strasznem: Accedite biskupa, które skłoniło do ucieczki dwóch jego kolegów, blednących obok; jego nowe obowiązki kazały mu służyć księdzu przy ołtarzu, przygotowywać ampułki, śpiewać epistołę, obcierać kielich, nosić krzyż podczas procesyi.
I wreszcie, przechodził poraz ostatni w kaplicy, w promieniach czerwcowego słońca; ale tym razem szedł na czele orszaku, miał albę przewiązaną w pasie, stułę skrzyżowaną na piersiach, ornat spadający z szyi; omdlewając ze wzruszenia, dostrzegał bladą postać biskupa, który wyświęcał go na księdza, dawał mu pełnię kapłaństwa przez trzykrotne położenie rąk na głowie. Po złożeniu swej przysięgi posłuszeństwa kościelnego, czuł się jakby uniesiony nad ziemię, kiedy pełny głos prałata wymawiał frazes łaciński: „Accipe Spiritum sanctum: quorum remiseris peccata, remittuntur eis, et quorum retineris, retenta sunt“.




XVI.

To wywoływanie obrazów wielkiego szczęścia jego młodości przyprawiło księdza Moureta o lekką gorączkę. Nie czuł już zimna. Wypuścił z rąk szczypce, zbliżył się do łóżka, jakby się miał położyć, i znów odszedł, oparł czoło na szybie i patrzył w noc, nie widząc. Czyż był chory, że doznawał takiej ociężałości członków, podczas kiedy krew paliła mu się w żyłach? W seminaryum po dwakroć miał podobne osłabienia, rodzaj fizycznego niepokoju, przy którym czuł się bardzo nieszczęśliwym; raz nawet położył się do łóżka w silnej gorączce, mówiąc od rzeczy. Przypomniał sobie młodą dziewczynę opętaną, o której brat Archangiasz opowiadał, że wyleczył ją znakiem krzyża, gdy raz padła sztywna przed nim. To przywiodło mu na myśl egzorcyzmy duchowne, polecone mu dawniej przez jednego z jego przełożonych: modlitwa, spowiedź generalna, częsta komunia, wybór mądrego spowiednika, któryby miał wielki wpływ na umysł swego penitenta. I bez związku z tem, nagle, ku wielkiemu zdziwieniu, ujrzał w głębi swej pamięci okrągłą postać jednego ze swych dawnych przyjaciół, syna chłopa, który, mając osiem lat, był chłopakiem kościelnym, a został umieszczony w seminaryum kosztem opiekującej się nim damy. Śmiał on się ciągle, cieszył się naiwnie naprzód z drobnych korzyści rzemiosła: tysiąc dwieście franków pensyi, probostwo wśród ogrodu, podarunki, obiady w sąsiedztwie, drobne dochody przy ślubach, chrzcinach, pogrzebach. Ten musiał być zapewne szczęśliwym na swem probostwie. Melancholijna żałość, jaką mu przyniosło to wspomnienie, zadziwiła księdza ogromnie. Czyż on nie był także szczęśliwy? At po dziś dzień niczego nie żałował, niczego nie pragnął, niczego nie zazdrościł. I nawet w tej chwili zastanawiał się nad sobą i nie znajdował żadnego powodu do goryczy. Był, jak sądził, takim, jak w pierwszych czasach swego dyakonatu, kiedy obowiązek czytania brewiarza w godzinach oznaczonych, zapełniał jego dni ciągłą modlitwą. Od owej epoki, tygodnie, miesiące, lata płynęły, a on nie znalazł chwili czasu na jedną bodaj złą myśl. Wątpliwości nie trapiły go wcale; korzył się wobec tajemnic, których nie mógł zrozumieć, czynił chętnie ofiarę ze swego rozumu, którym gardził. Po wyjściu z seminaryum, z radością zauważył, że jest obcym między innymi ludźmi, że nie chodzi już tak, jak oni, że inaczej nosi głowę, że ma ruchy, wyrażenia, uczucia, istoty odrębnej. Czuł się skobieconym, zbliżonym do anioła, oczyszczonym ze swej płci, z woni męzkości. Był prawie dumny z tego, że nie należy już do gatunku, że jest wychowany dla Boga, wyczyszczony starannie z brudów ludzkich przez chów zazdrosny. Zdawało mu się także, że przebywał lata w świętościach, które przeniknęły jego ciało jakby początkiem beatyfikacyi. Niektóre z jego organów zanikając zwolna, zniszczały; jego członki, jego mózg, zubożyły się w materyę, napełniły się duszą, powietrzem subtelnem, które go niekiedy upajało aż do oszołomienia, jak gdyby nagle ziemia z pod nóg mu się usunęła. Zdradzał obawę, niewiadomość, łagodność dziewczyny trzymanej w klasztorze. Mówił czasem uśmiechając się, że jego życie jest przedłużeniem jego dzieciństwa, wyobrażając sobie, że pozostał małym chłopcem, z temi samemi wrażeniami, pojęciami, sądami; i tak w szóstym roku życia znał Boga tyleż co w dwudziestym piątym; modląc się, podobnie głos zmieniał; dziecinną czuł uciechę, gdy ręce złożył zupełnie prawidłowo. Świat wydawał mu się podobnym do świata widzianego niegdyś, kiedy matka prowadziła go za rękę. Urodził się księdzem i wyrósł jako ksiądz. Kiedy mu się zdarzało zdradzić wobec Teuse grubą nieznajomość życia, patrzyła mu w oczy zdumiona, mówiąc z dziwnym uśmiechem „że niedaremnie był bratem panny Dezyderyi.“ W swojem istnieniu, przypominał sobie tylko jedno wstrząśnienie pełne wstydu. Było to podczas ostatnich sześciu miesięcy w seminaryum, między dyakonatem a kapłaństwem. Kazano mu przeczytać dzieło księdza Craisaon, zwierzchnika wielkiego seminaryum w Walencyi: „De rebus venereis ad usum cenfessariorum“. Wyszedł z tego czytania przerażony, spłakany. Ta uczona kazuistyka występku, rozpościerająca przed nim szkaradę człowieka, zstępująca aż do najpotworniejszych wypadków namiętności przeciwnych naturze, gwałciła brutalnie dziewiczość jego ciała i umysłu. Był zbrukany na zawsze jak panna, poddana nagle gwałtowi miłości. I nieustannie powracał do tego kwestyonaryusza hańby wiele razy się spowiadał. Jeśli wobec ciemnych dogmatów, obowiązków kapłaństwa, zaniku wolnej woli pozostawał pogodnym, szczęśliwym, iż jest tylko dziecięciem Boga, to jednak dotykając się tych brudów ulegał mimowoli jakiemuś cielesnemu wstrząśnieniu, miał świadomość i poczucie plamy niestartej, która mogła kiedyś się rozszerzyć i okryć go błotem.
Księżyc wschodził z za Garrigues. Ksiądz Mouret, palony coraz silniejszą gorączką, otworzył okno, oparł się łokciami, aby wystawić twarz na świeży powiew nocy. Nie wiedział już dokładnie, kiedy się zaczęło niedomaganie to. Pamiętał jednak, że rano, odprawiając mszę, był bardzo spokojny, bardzo wywczasowany. Musiało to się stać później, może podczas tego długiego chodzenia po słońcu, albo gdy dreszcze go przebiegały pod drzewami Paradou, a może w zaduchu kurników Dezyderyi. I przeżywał dzień na nowo.
Naprzeciw rozległa płaszczyzna rozciągała się bardziej tragiczna przy nieszczerej bladości księżyca. Drzewa oliwne, migdałowe, drzewa płonne, stanowiły pośród chaosu wielkich skał, szare plamy, aż do ciemnej linii pagórków na widnokręgu. Były tam szerokie smugi cienia, pogarbione grzbiety gór, płaty krwawe ziemi, w których zdawały się przeglądać czerwone gwiazdy, kredowe białości podobne do rozrzuconej kobiecej szaty odsłaniającej ciało zanurzone w ciemnościach, uśpione w zagłębieniach gruntów. W nocy ta wieś gorąca dyszała szczególniejszem rozpasaniem namiętności. Spała odkryta, rozmamana, wykręcona, z osłonkami rozstawionymi, podczas gdy wielkie, ciepłe westchnienia ziały z alej, wonie potężne kobiety pocącej się we śnie. Rzekłby kto, jaka silna Cybela, przewrócona na grzbiet z łonem wystającem, z brzuchem w blasku księżyca, pijana od zapałów słońca i marząca jeszcze o zapłodnieniu. Ksiądz Mouret śledził oczami wzdłuż tego wielkiego ciała, ścieżkę na Olivette, wązką, płową wstążkę, wydłużającą się jak puszczone wolno sznurowadło od gorseta. Słyszał jak brat Archangiasz podnosi spódnice dziewczynek, które smagał aż do krwi, plując w twarz dziewczętom, wydzielając z siebie smrodliwą woń kozła nigdy nienasyconego.
Widział Rozalię śmiejącą się ukradkiem ze swoją miną lubieżnego zwierzęcia i ojca Bambousse rzucającego w jej plecy bryłami ziemi. I tam jeszcze jak sądził zdrów był, z karkiem nieco rozgrzanym przez ten piękny poranek Czuł tylko za plecami szum, te zmięszane szmery życia, które słyszał niewyraźnie już od rana podczas mszy; gdy słońce weszło było przez stłuczone szyby. Natura nigdy nie zakłócała jego spokoju tak, jak o tej porze nocnej, ze swą piersią olbrzymią, swojemi miękienui cieniami, połyskami bursztynowej skóry, całą tą nagością bogini, zaledwie przysłoniętej srebrzystym muślinem księżyca.
Młody ksiądz spuścił oczy, popatrzył na Artody. Wieś powalona była snem ciężkim, zmęczonym, zapadła w nicość, w jakiej śpią chłopi. Ani jednego światła. Domostwa były to czarne kupy poprzecinane białemi pasami poprzecznych uliczek, oświeconych przez księżyc. Psy nawet chrapały na progu zamkniętych drzwi. Może Artodowie zatruli probostwo jaką klęską szkaradną? Słyszał za sobą ciągle wzrastanie owego szmeru, którego zbliżanie się udręczało go takim niepokojem. Teraz chwytał uchem, jakby dreptanie stada, czuł przypływ kurzawy, tłustej od wyziewów gromady zwierząt. Powracały mu jego myśli z dzisiejszego poranka, o tej garści ludzi rozpoczynających czasy na nowo, wyrastających wśród dzikich skał, jakby garść ostów przez wiatr rozsianych. Czuł się obecnym przy powolnem wykluwaniu się rasy. Gdy był dzieckiem nic go tak nie zdumiewało, nic go tak nie przesuszało, jak te miryady owadów, które widział dobywające się nagle z jakiej szpaty, gdy podnosił pewne wilgotne kamienie. Artodowie, nawet śpiący, złamani znużeniem w głębi ciemności niepokoili go swoim snem; odnajdował jego tchnienie w powietrzu, jakiem oddychał. Nie chciałby nic prócz skał pod swem oknem. Wieś nie była dostatecznie umarłą; strzechy wydymały się jak piersi, przez drzwi spękane przedostawały się westchnienia, lekkie skrzypnięcia, żyjące milczenie, objawiające istnienie w tej dziurze pokotu mnożącego się w rozkołysaniu czarnem nocy. Zapewne tylko woń ta sprawiała mu nudności. Często jednakże oddychał tym samym zapachem i równie silnym a nie czuł nic, prócz potrzeby odświeżenia się w modlitwie.
Ze skroniami spoconemi poszedł otworzyć drugie okno, szukając świeższego powietrza. Na dole po lewej stronie rozciągał się cmentarz a na nim samotnik stał wysokim słupem, którego cienia żaden wietrzyk nie poruszał. Z pustego pola podnosił się zapach skoszonej łąki. Duży, szary mur kościoła, ta ściana pełna jaszczurek, zarosła lewkoniami, stygła w blaskach księżyca, jedno z szerokich okien lśniło się szybami podobnemi do stalowych płyt. Uśpiony kościół, o tej porze żył zapewne tylko nadludzkiem życiem Boga w hostyi, zamkniętej w cymboryum. Myślał o żółtej plamie nocnej lampy, tonącej w cieniach i czuł pokusę, by udać się znowu do tych ciemności czystych od wszelkiej zmazy i ulżyć chorej głowie. Ale dziwny strach go powstrzymywał i oczy miał utkwione w szyby zapalone światłem księżyca i naraz zdało mu się, iż widzi kościół oświecający się od wewnątrz blaskiem wielkiego ogniska, przepychem piekielnej zabawy, w której wirowały miesiąc maj, rośliny, zwierzęta, dziewczyny z Artodów, chwytające zajadle drzewa między nagie swe ramiona. Poczem schylając się ujrzał przed sobą kurniki Dezyderyi, czarne, dymiące się parą. Nie odróżniał wyraźnie przegródek dla królików, grząd kurzych, budy kaczej. Była to jedna masa tkwiąca w smrodliwości, śpiąca jednym, wspólnym tchem zapowietrzonym. Pode drzwiami obory przechodził kwaśny zapach kozy a mały prosiak, wywrócony brzuchem do góry, sapał spokojnie obok pustej miski. Wielki, żółty kogut Aleksander, wydał ze swej miedzianej gardzieli okrzyk, który pobudził w oddali jedno po drugiem, namiętne wołania wszystkich kogutów we wsi.
Nagle ksiądz Mouret sobie przypomniał. Ta gorączka, której pościg słyszał dosięgła go w kurnikach Dezyderyi, wobec kur gorących jeszcze po zniesieniu się i matek króliczych, wydzierających sobie sierść z brzucha. I poczuł teras tak wyraźcie jakiś oddech na swej szyi, że odwrócił się, aby zobaczyć wreszcie kto go brał tak za kark. I przypomniał sobie Albinę w Paradou, i te drzwi zatrzaskujące się po ukazaniu zaczarowanego ogrodu; przypomniał ją sobie, gdy galopowała wzdłuż ciągnącego się bez końca muru, biegła na zawody z kebryoletem, rzucała na wiatr liście brzozy i pocałunki; przypomniał ją sobie jeszcze o zmroku, gdy śmiała się z przekleństw brata Archangiasza w spódnicach sunących po ziemi, niby tuman pyłu niesiony wieczornym powiewem. Miała szesnaście lat, była dziwna ze swą twarzą nieco długą; czuć ją było wielkim powiewem swobody, traw, ziemi. I miał ją w pamięci tak dokładnie, że poznawał widziane na jednej z jej sprężystych rąk, różowe zadrapanie na białej skórze. Dlaczegóż ona tak się śmiała, patrząc na niego błękitnemi oczami? Ogarnięty był jej śmiechem, jakby falą dźwięczną odbijającą mu się o całe ciało; oddychał nią, czuł ją drgającą w sobie. Tak ten jej śmiech był przyczyną całej jego choroby.
Stał po środku pokoju, oba okna były otwarte, a on dygotał i, zdjęty jakimś strachem, ukrywał głowę w rękach. A więc ostateczną treścią całego dnia, był obraz tej dziewczyny z jasnemi włosami, błękitnemi oczami i nieco długą twarzą? I cały ten dzień wchodził przez oba okna otwarte. Najprzód w oddali spiekota czerwonej ziemi, namiętność wielkich skał, oliwne drzewa wyrosłe wśród kamieni, winorośle wyciągające swe ramiona nad drogami; następnie bliżej wyziewy ludzkiego potu, które wiatr przynosił z Artodów, mdły zapach cmentarza, woń kadzidła kościelnego, zepsuta wonią dziewcząt z tłustemi włosami; opary z gnojowiska i z kurników, dusząca fermentacya kiełkujących zarodków. A wszystkie wyziewy te przypływały razem w jednem skłębieniu zaduchu, tak ostrego, wzbierającego tak gwałtownie, że się dusił. Znieczulał zmysły, starał się je unicestwić. Ale Albina pojawiła się znów przed nim, jak wielki kwiat wyrosły i rozwinięty na tej umierzwionej ziemi. Ona była kwiatem naturalnym tych brudów, delikatna w słońcu, otwierająca młody pączek swych białych ramion, tak szczęśliwa że żyje, iż zeskakiwała ze swej łodygi i wzlatywała na jego usta, przenikając go zapachem swego długiego śmiechu.
Ksiądz krzyknął. Poczuł żar na wargach, jakby prąd ognisty przepływał jego żyły. Wtedy, szukając ratunku, rzucił się na kolana przed figurą Niepokalanego Poczęcia, wołając z rękami złożonemi:
— Święta Panno nad Pannami, módl się za mną!




XVII.

Najświętsza Panna na komodzie orzechowej uśmiechała się łagodnie kątami ust ważkich, zaznaczonych linią karminową. Mała, cała w bieli, okryta była wielką białą zasłoną, spadającą od głowy aż do stóp, z ledwie dostrzegalną złotą obwódką na brzegu. Jej szata ułożona w długie, równe fałdy na ciele bezpłciowem, obciśnięta w koło szyi, tylko tę giętką szyję odsłaniała. Nie było widać ani jednego kosmyka jej ciemnych włosów. Miała różową twarz z oczami jasnemi, zwróconemi ku niebu; składała ręce, ręce dziecka, ukazując końce palców z pod fałdów zasłony, nad szarfą błękitną, która zdawała się związywać u jej pasa dwa kawały nieba. Ze wszystkich jej wdzięków niewieścich, żaden nie był obnażony z wyjątkiem stóp, stóp zachwycająco nagich, depcących mistyczny krzew różany. A z nagości jej stóp wyrastały róże złote, jakby wykwit naturalny jej przeczystego ciała.
— Panno wierna, módl się za mną — powtarzał rozpaczliwie ksiądz.
Ta nigdy go nie zaniepokoiła. Ona nie była jeszcze matką; jej ręce nie podawały mu Jezusa, jej postać nie przybierała zaokrągleń płodnej dojrzałości. Ona nie była królową nieba, zstępującą w złotej koronie, w złotych szatach, niby ziemska księżniczka niesiona w tryumfie przez orszak cherubinów. Ona nie okazywała się nigdy straszną, nie przemówiła do niego nigdy z surowością wszechpotężnej pani, na której sam widok czoła chylą się ka ziemi.
Na nią śmiał patrzeć, kochać ją, bez obawy wzruszenia się mięką linią jej ciemnych włosów, roztkliwiały go tylko jej nagie stopy, stopy miłości, kwitnące niby ogród dziewictwa, zbyt cudownie, by zaspokoił swą ochotę do okrycia ich pieszczotami. Napełniała pokój zapachem lilii. Była lilią srebrną w naczyniu złotem, czystością drogocenną, wieczną, nieskazitelną. Pod jej białą zasłoną tak szczelnie otulającą, nie było już nic ludzkiego, tylko dziewiczy płomień, palący się zawsze jednostajnym ogniem. Wieczorem, kładąc się, zrana, przy zbudzeniu, zastawał ją z tym samym uśmiechem zachwytu. Rozbierał się przy niej śmiało jak wobec własnej skromności.
— Matko przeczysta, Matko niepokalana, Matko dziewico, módl się za mną — jąkał trwożliwie, przyciskając się do stóp Najświętszej Panny, jak gdyby słyszał za plecami donośne cwałowanie Albiny. — Tyś moją ucieczką, źródłem mej pociechy, świątynią mej mądrości, wieżą z kości słoniowej, w której zamknąłem moją niewinność. Oddaję się w twoje ręce niezmazane, błagam, weź mię, okryj mię twoim płaszczem, ukryj mię w twej czystości, za szańcem świętym twej szaty, aby żadne tchnienie cielesne mię tam nie dosięgło. Ciebie potrzebuję, bez ciebie umieram, czuję się wydartym tobie na wieki, jeśli mię nie pociągniesz pomocną dłonią daleko ztąd, ku owej białości ognistej, w której przebywasz. Maryo bez zmazy poczęta, unicestwij mię w głębiach niepokalanego śniegu padającego ze wszystkich twych członków. Tyś cudem przedwiecznej czystości. Ród twój z promienia pochodzi, niby drzewo przedziwne bez nasienia wyrosłe. Twój syn, Jezus, począł się z tchnienia bożego, tyś sama poczęta bez zmazy i ja chcę wierzyć, że ta dziewiczość trwa tak od wiek wieków w nieświadomości ciała nieskończonej. O, żyć, wzrastać, po za tą hańbą zmysłów! O, mnożyć, płodzić, bez obrzydłej konieczności płci, w zbliżeniu jedynem niebiańskiego pocałunku!
To rozpaczliwe wołanie, ten okrzyk oczyszczony z pożądań uspokoił młodego księdza. Dziewica, cała biała, z oczyma w niebie, zdawała się uśmiechać z większą słodyczą swemi wązkiemi, różowemi ustami. Zaczął znów wzruszonym głosem:
— Chciałbym być jeszcze dzieckiem. Chciałbym być zawsze tylko dzieckiem, chodzącem w cienia twej szaty. Mały jeszcze byłem a składałem ręce, wymawiając imię Maryi. Biała była moja kolebka, moje ciało, wszystkie moje myśli. Widziałem ciebie wyraźnie, słyszałem cię wołającą na mnie, szedłem ku tobie po różach, z uśmiechem. I nic więcej nie czułem, nie myślałem, żyłem tyle tylko, aby być kwiatem u twoich stóp. O, gdyby dzieci nie rosły! Otaczałyby cię jasne głowy, kochający cię tłum dzieci o czystych rękach, zdrowych ustach, miękich członkach, bez jednej skazy, jak po wykąpaniu w mleku. Na policzkach dziecka całuje się jego duszę. Dziecko tylko może wymówić twe imię bez zbrukania go. Później usta się psują zatrute namiętnością. Ja sam, który cię tak kocham, który się tobie oddałem, nie śmiem wołać do ciebie o każdej porze, nie chcąc cię narażać na spotkanie moich zmaz człowieczych. Modliłem się, umartwiałem me ciało, spałem pod twoją strażą; żyłem czysty; i płaczę, widząc dzisiaj, że nie umarłam jeszcze dostatecznie temu światu, aby stać się twoim oblubieńcem. O, Maryo, Dziewico uwielbiona, czemuż nie mam pięciu lat, czemuż nie pozostałem owem dzieckiem, cisnącem swe usta do twoich obrazków. Przycisnąłbym cię do mego serca, położyłbym cię u mego boku, ściskałbym cię jak przyjaciółkę, jak dziewczynę w moim wieku. Miałbym twoją szatę wązką, twą zasłonę dziecinną, szarfę błękitną, całe to dzieciństwo, które czyni cię dużą siostrą. Nie starałbym się całować twoich włosów, bo włosy to obnażenie, którego nie powinno się oglądać; ale całowałbym twoje stopy nagie, jedną po drugiej, po całych nocach, aż dopókibym nie zcałował memi wargami róż złotych, róż mistycznych krwi naszej.
Zatrzymał się, czekając, aby Dziewica spuściła swe błękitne oczy, aby musnęła jego czoło rąbkiem swej zasłony. Dziewica pozostawała owinięta aż po szyję, aż po końce palców, cała w niebie, smukła, wiotka, uwolniona już od ziemi.
— Spraw więc — mówił ze wzrastającym szałem — abym stał się napowrót dzieckiem, Dziewico dobra Dziewico potężna. Spraw, abym miał pięć lat. Weź moje zmysły, weź moją męzkość. Niech cud zabierze tego mężczyznę co we rasie wyrósł. Ty królujesz w niebie, nic dla ciebie łatwiejszego, jak zdruzgotać mnie, wysuszyć moje członki, uczynić mię bezpłciowym, niezdolnym do złego, tak obranym z wszelkiej siły, abym nie mógł nawet małym palcem ruszyć bez twego zezwolenia. Chcę być prosty tą prostotą twoją, której żaden ludzki dreszcz nie może zakłócić. Nie chcę już czuć ani moich nerwów, ani moich mięśni, ani bicia mego serca, ani gorączki pokuszeń. Chcę być rzeczą, kamieniem białym u twoich stóp, któremu zapach tylko pozostawisz, kamieniem, który się nie ruszy z miejsca, gdzie przez ciebie będzie rzucony, bez uszu, bez oczu, zadowolniony ze znajdowania się pod twemi stopami, nie mogąc myśleć o sprośnościach i innemi kamieniami na drodze. Ach, wtedy cóż za ubłogosławienie! Osiągnę bez wysiłku, odrazu, doskonałość o jakiej marzę. Ogłoszę się nareszcie prawdziwym twoim kapłanem. Będę tem, czem nie zdołały mię uczynić nauki, ani modlitwy moje, ani pięć lat powolnego wtajemniczania się. Tak, zaprzeczam życiu, powiadam, że śmierć gatunku jest lepsza, niż szkarada co takowy rozszerza. Grzech kala wszystko. To ohyda powszechna, która psuje miłość, zatruwając komnatę małżonków, kolebkę nowonarodzonych i aż do kwiatów omdlewających w słońcu i aż do drzew wybuchających pączkami. Ziemia pławi się w tym brudzie, którego najdrobniejsze krople wytryskują sromotną roślinnością. Ale abym stał się doskonały, o Królowo aniołów, Królowo dziewic, usłysz moje wołanie, wysłuchaj go! Spraw, abym stał się jednym z owych aniołów, co mają tylko dwa wielkie skrzydła za policzkami; nie będę już miał żadnego tułowia, żadnych członków; ulecę ku tobie gdy na mnie zawołasz; będę już tylko ustami głoszącemi twą chwałę, parą skrzydeł bez skazy, kołyszącą twe podróże w niebiosach. O, śmierć, śmierć! Panno czcigodna, daj mi śmierć wszystkiego! Będę cię kochał w śmierci mojego ciała, w śmierci tego co żyje i tego co się mnoży. Z tobą dokonam jedynego małżeństwa, jakiego pragnie moje serce. Będę szedł wyżej, wciąż wyżej, aż dosięgnę tego ognia, w którym ty jaśniejesz. Tam jest wielkie słońce, olbrzymia róża biała, której liść każdy świeci jak osobny księżyc, tron srebrny, z którego biją blaski twej niewinności tak promiennej, że raj cały rozświetla jeden przebłysk twej zasłony. Co tylko jest białego, zorze poranne, śniegi niedostępnych szczytów, świeżo rozkwitłe lilie, woda nieznanych źródeł, mleko roślin uszanowanych przez słońce, uśmiechy dziewic, dusze dzieci umarłych w kołysce, deszczem spadają na twoje białe stopy. Wtedy wstąpię ku tobie niby płomień subtelny, wejdę w ciebie przez twe usta wpółotwarte i gody nasze spełnią się, podczas gdy archaniołowie drżeć będą od naszej radości. Być dziewicą, kochać się dziewiczo, wśród najsłodszych pocałunków dziewiczą białość swą zachować! Posiadać wszystką miłość, leżąc na skrzydłach łabędzich, w obłoku czystości, w ramionach kochanki ze światła, której pieszczoty to duchowa rozkosz! Doskonałości, śnie nadludzki, pożądanie, od którego trzeszczą kości moje, rozkoszy w niebo mię przenosząca!
I ksiądz Mouret, szczękając zębami, powalony gorączką, zemdlał, padając na podłogę.




KSIĘGA DRUGA.
I.

Dwa szerokie okna starannie zasunięte firankami z grubego perkalu, oświecały pokój przesianą białością świtu. Pokój ten obszerny a wysokim sufitem, miał meble stare w stylu Ludwika XV, z drzewcem na biało pomalowanem i z czerwonemi kwiatami na tle usianem liśćmi.
Na ścianach pomiędzy oknami, nad drzwiami, po obu stronach alkowy, widniały jeszcze z dawnych malowideł różowe brzuchy i plecy amorków lecących gromadami, bawiących się w jakieś niedostrzegalne już gry a ściany wykładane po brzegach drzewem z pozostawianemi pośrodku owalnemi miejscami na malowidła, podwójne drzwi, zaokrąglony sufit, niegdyś z tłem niebieskiem, obramowany kartuszami, medalionami, kokardami, cielistego koloru, wszystko, zacierając się przybrało ogólny ton szary, bardzo łagodny, tchnący jeszcze rozczuleniem tego zwiędłego raju. Wprost okien duża alkowa otwierająca się pod nagromadzeniem obłoków rozsuniętych przez amorki gipsowe, pochylone, wywrócone, jak gdyby chciały bezczelnie zajrzeć do łoża, była zamknięta, również jak okna, zasłoną z grubego perkalu, szytą wielkiemi ściegami uderzająco niewinnemi wśród tej komnaty, ciepłej jeszcze od jakiegoś oddalonego zapachu zmysłowych rozkoszy.
Siedząc przy konsoli, na której woda grzała się na spirytusie, Albina patrzyła w zasłonę alkowy uważnie. Ubrana była biało, z włosami w chusteczce ze starej koronki, ręce opuściła czuwając z jakąś powagą dorosłej dziewczyny. Wśród wielkiej ciszy słychać było lekkie oddychanie, jakby uśpionego dziecka. Ale po kilku minutach już się zaniepokoiła, nie mogła wytrzymać i pocichutku poszła podnieść trochę zasłonę. Sergiusz na brzegu wielkiego łoża zdawał się spać z ręką podłożoną pod głowę. Podczas choroby urosły mu włosy i broda. Był bardzo biały z sińcami pod oczyma i blademi wargami, miał wdzięk dziewczyny przychodzącej do zdrowia.
Albina, wzruszona, chciała napowrót spuścić zasłonę.
— Ja nie śpię — odezwał się Sergiusz bardzo cicho.
Pozostał tak, z głową leżącą na ręku, ani palcem nie ruszając, jakby opanowany przyjemnem znużeniem. Jego oczy otworzyły się zwolna, usta dmuchały lekko na jedną z rąk nagich, podnosząc puszek na jasnej skórze.
— Słyszałem cię — wyszeptał jeszcze. — Chodziłaś po cichutku.
Ucieszyła się słówkiem ty. Zbliżyła się, przy kucnęła przed łóżkiem, aby twarzą być na poziomie jego twarzy.
— Jak się czujesz? — zapytała.
I z kolei czuła słodycz tego ty, które po raz pierwszy przechodziło przez jej usta.
— O, jużeś zdrów — mówiła. — Czy wiesz, że płakałam przez całą drogę, kiedy wracałam ztamtąd ze złą wieścią. Powiadano mi, że masz malignę, że ta złośliwa gorączka, jeżeli cię nie zabije, to ci zabierze rozum... Jak ja ściskałam twego wuja Paskala, kiedy cię tu przywiózł na rekonwalescencyę.
Obciągała pościel na łóżku z macierzyńską pieczołowitością.
— Widzisz, te tam skały rozpalone, były niedobre dla ciebie. Tobie trzeba drzew, świeżości, spokoju... Doktór nawet nie powiedział, że cię tu schował. To sekret pomiędzy nim i tymi co cię kochają. Miał cię za straconego... Nie bój się, tu nikt nam nie będzie przeszkadzał. Wuj Jeanbernat pali sobie fajkę przy swoich sałatach. Inni będą się o ciebie dowiadywali w sekrecie. I doktór nawet już nie przyjedzie, bo teraz ja będę twoim doktorem... Podobno lekarstwa są ci niepotrzebne. Potrzeba ci miłości, słyszysz?
Zdawał się nierozumieć z pustą jeszcze czaszką. Chociaż głową nie poruszał, oczy jego przetrząsały wszystkie kąty, sądziła więc, że nie pokoi go myśl, gdzie się znajduje.
— To mój pokój — rzekła. — Oddałam go tobie. Ładny jest, prawda? Wzięłam najpiękniejsze meble ze strychu i uszyłam te firanki z perkalu, żeby mię dzienne światło nie raziło. A ty wcale mi nie przeszkadzasz. Będę spała na drugiem piętrze. Są jeszcze trzy czy cztery pokoje puste.
Nie przestawał jednak niepokoić się.
— Sama jesteś? — napytał.
— Tak. Dlaczego mię pytasz o to?
Nie odpowiedział, mrucząc z niechęcią:
— Śniłem, ciągle mi się śni... Słyszę dzwony i to mię właśnie męczy.
Po chwili odezwał się znów:
— Idź, zamknij drzwi, zasuń rygle. Chcę żebyś była sama, zupełnie sama.
Kiedy powróciła, przynosząc krzesło i siadając u jego wezgłowia, ucieszył się jak dziecko, powtarzając:
— Teraz, nikt nie wejdzie. Nie będę już słyszał dzwonów... Ty, kiedy mówisz, sprawiasz mi ulgę.
— Czy chcesz pić? — spytała.
Dał znak, że nie. Patrzył na ręce Albiny z miną tak zdziwioną, taki zachwycony ujrzeniem ich, że uśmiechając się położyła jedną na brzegu poduszki. Zesunął głowę i oparł policzek na tej małej świeżej rączce. Zaśmiał się lekko, mówiąc:
— A, miękie to jak jedwab. Zupełnie, jakby mi powiew od niej szedł we włosy... Nie zabieraj jej proszę cię...
Nastąpiło długie milczenie. Patrzyli na siebie z wielką przyjemnością. Albina przeglądała się ze spokojem w tępo patrzących oczach rekonwalescenta. Sergiusz zdawał się słuchać jakichś nieokreślonych zwierzeń, które mu czyniła malutka świeża rączka.
— Ona jest bardzo dobra twoja ręka — odezwał się znowu. — Nie wyobrażasz sobie, jak mi ona pomaga... Zupełnie jakby wchodziła we mnie, aby mię oswobodzić od bólu, który mam w członkach. To jakby pieszczota całego ciała, wszędzie przynosi mi ulgę, wyleczenie.
Pocierał delikatnie swój policzek, ożywiał się, jakby wskrzeszony.
— Powiedz, nie będziesz mi dawała nic brzydkiego do picia, nie będziesz mię męczyła rozmaitemi lekarstwami?... Twoja ręka, widzisz, wystarczy. Jestem tu dlatego, byś mi ją położyła pod głowę.
— Mój dobry Sergiuszu — rzekła Albina — musiałeś bardzo cierpieć, nieprawdaż?
— Cierpieć? Tak, tak, ale to już dawno... Spałem źle, miałem sny przerażające. Gdybym mógł tobym ci opowiedział wszystko.
Zamknął oczy na chwilę, zrobił wielki wysiłek pamięci.
— Nic nie widzę, wszystko czarne — mówił. — To szczególne, przybywam z dalekiej podróży. Nie wiem już nawet skąd wyjechałem. Miałem gorączką, galopującą mi po żyłach jak zwierzę... Otóż to, przypominam sobie... Wiecznie ta sama zmora czołgania się po nieskończonych podziemiach. Przy pewnym silnym bólu podziemie nagle zamurowywało się. Kupa kamieni spadała ze sklepienia, ściany zacieśniały się, ja zziajany, ogarnięty wściekłością, aby się koniecznie wydostać, wgłębiałem się w przeszkodę, robiłem nogami, pięściami, głową, z rozpaczą czując, że nigdy nie przebędę tych zwalisk coraz to większych... To znów często wystarczało dotknięcie palcem, aby się wszystko rozwiało, szedłem swobodnie chodnikiem rozszerzonym, czując tylko znużenie po ataku.
Albina chciała mu położyć rękę na ustach.
— Nie, mówienie mię nie męczy. Widzisz, ja mówię do ciebie cichutko. Wydaje mi się, że myślę i że ty mię słyszysz... Co najdziwniejsze było w mojem podziemiu, to że mi nawet na myśl nie przyszło cofnąć się, szedłem naprzód zawzięcie, mimo przekonania, że trzeba będzie tysiąców lat, aby uprzątnąć chociaż jedno z rumowisk. Było to zadanie konieczne, które musiałem wypełnić pod karą największych nieszczęść. Ze stunczonemi kolanami, bijąc czołem o skałę, pracowałem z pilnością pełną udręczenia, ze wszystkich sił, aby dojść jak można najprędzej. Dojść — gdzie?... nie wiem, nie wiem...
Zamknął oczy, myśląc, szukając. W końcu skrzywił się lekceważąco i, cisnąc się znów do ręki Albiny, mówił z uśmiechem:
— Ależ to głupstwo, jestem dzieckiem!
Dziewczyna, chcąc się przekonać, że on naprawdę cały należy do niej, wypytywała go, naprowadzając znów do tych niejasnych wspomnień, które on przywoływał. Nie pamiętał nic, był rzeczywiście w szczęśliwem dzieciństwie. Zdawało mu się, iż wczoraj się narodził.
— O, jeszcze nie jestem silny — rzekł. — Widzisz, najdalej jak zapamiętam, to było w łóżku, które mi piekło całe ciało; głowa moja tłukła się po jakichś rozżarzonych węglach; nogi ścierały się, trąc jedna o drugą bez ustanku... Bardzo źle było ze mną! Zdawało mi się, że zmieniają mi ciało, że mi zabierają wszystko, że reparują mnie, jak połamaną maszynę...
Przy tych słowach znów się zaśmiał i mówił:
— Będę więc nowiuteńki. Odnowiło mię to porządnie, żem chorował... Ale o co mię pytałaś? Nie, nikogo tam nie było. Cierpiałem sam w takiej czarnej dziurze. Nikogo, nikogo. I po za tem nic niema, nic nie widzę... Ja jestem twojem dzieckiem, chcesz? Nauczysz mię chodzić. Ja ciebie tylko widzę teraz. Nic mię nie obchodzi, co nie jest tobą. Mówię ci, że już nie pamiętam. Przyszedłem, ty mię wzięłaś i na tem koniec.
I rzekł jeszcze uspokojony, pieszczotliwy:
— Teraz twoja ręka jest ciepła. Taka dobra jak słońce... Nie rozmawiajmy już. Ja się grzeję.
W dużym pokoju, drżąca cisza spływała z niebieskiego sufitu. Spirytusowa maszynka zgasła i para z imbryka wychodziła coraz to węższym paskiem. Albina i Sergiusz oboje głowami oparci na tej samej poduszce, patrzyli na duże firanki perkalowe w oknach. Zwłaszcza oczy Sergiusza zwracały się tam, jak do białego źródła światła. Kąpał się w niem, niby w półmroku zastosowanym do sił rekonwalescenta. Domyślał się słońca za jednym żółciejszym rogiem firanki i to mu wystarczało. Słuchał przeciągłego szumu drzew w oddali, a w prawem oknie, zielonawy cień wysokiej gałęzi zarysowany ostro pogrążał go w niepokojące marzenie o tym borze, który czuł tak blisko.
— Czy chcesz, abym podniosła firanki? — zapytała Albina, oszukana upartym kierunkiem jego wzroku.
— Nie, nie — odpowiedział z pośpiechem.
— Pogoća. Miałbyś słońce. Zobaczyłbyś drzewa.
— Nie, błagam cię... Nic nie chcę. Ta gałęź, którą widać męczy mnie, rusza się, rośnie, jakby żywa... Zostaw twoją rękę, będę spał. Jest zupełnie biało... Tak dobrze...
I zasnął z prostotą dziecka a Albina pilnowała go dmuchając mu na twarz, aby sen jego odświeżyć.




II.

Nazajutrz zasłociło się, deszcz padał. Sergiusz, znowu w gorączce przemęczył się cały dzień z oczyma rozpaczliwie utkwionemi w firanki, skąd padał blask niepewny, piwniczny, szary. Nie domyślał się już słońca, szukał tego cienia, którego się bał poprzednio, owej gałęzi wysokiej, co mu zginęła w deszczowej mgle i zabrała bór ze sobą. Nad wieczór trochę nieprzytomny, bredząc, zawołał z płaczem do Albiny, że słońce umarło, że całe niebo, wszystkie pola opłakiwały śmierć słońca. Musiała go pocieszać jak dzieciaka, obiecując mu słońce, zapewniając że ono wróci, że mu je da. Ale ubolewał także nad roślinami. Nasiona musiały męczyć się pod ziemią w oczekiwaniu światła; miały swoje zmory, śniły, że się czołgają wzdłuż podziemiów zatrzymywane przez rumowiska, walcząc zaciekle, aby wydostać się na słońce. I począł płakać ciszej, mówiąc, że zima to choroba ziemi, że on umrze razem z ziemią, jeżeli wiosna nie wyleczy ich obojga.
Przez trzy dni jeszcze trwała słota. Ulewy spadały na drzewa, hucząc w oddali niby wody wzbierające. Wicher uderzał w okna z zajadłością ogromnych fal. Na żądanie Sergiusza, Albina zamknęła szczelnie okiennice. Przy zapalonej lampie, firanki nie szarzały mu już tak żałobnie, ołowiana barwa nieba nie wciskała się już najmniejszemi szparami płynąc aż ku niema, niby pył zagrzebujący go. Leżał apatyczny z rękami wychudzonemu, z głową bladą, tem słabszą, im bardziej chorą była natura. W pewnych chwilach czarnych chmur, gdy skręcone drzewa trzeszczały, gdy na ziemi pokładały się trawy pod ulewą, niby włosy topielca, on bez tchu, konał prawie, sam zbity przez uragan. A przy najlżejszem wyjaśnieniu się, przy najmniejszym kawałku błękitu między dwoma chmurami, oddychał, napawając się ukojeniem odświeżonych liści, bielejących ścieżek, pól pijących swój ostatni łyk wody.
Teraz Albina z kolei pragnęła słońca; dwadzieścia razy na dzień stawała przy oknie w sieni, badała horyzont, cieszyła się najmniejszą białą plamą, niepokoiła się ciemnemi masami z miedzianym odblaskiem, z groźbą gradu, bojąc się, aby jaka chmura zbyt czarna nie zabiła jej kochanego chorego. Mówiła o sprowadzeniu doktora Paskala, ale Sergiusz nie chciał nikogo, odpowiadając:
— Jutro będzie słońce na firankach, wyzdrowieję.
Raz wieczorem, kiedy mu było bardzo źle, Albina dała mu swą rękę, aby oparł na niej policzek. Ręka nic mu nie pomogła, a ona płakała nad swoją niemocą. Od kiedy popadł znów w odrętwienie zimowe, nie czuła się już dość silną, aby go mogła uwolnić od nękającej go zmory. Potrzebowała współudziału wiosny. Ona sam? nikła, ręce miała lodowate, oddech krótki, nie umiejąc już tchnąć życia w niego. Godzinami błąkała się po dużej posmutniałej komnacie. Gdy przechodziła przed lustrem, widziała siebie poczerniałą, zdawało się jej, że jest brzydką.
Wreszcie pewnego rana, gdy poprawiała poduszki, nie śmiejąc jeszcze probować rozpierzchłego już uroku swych rąk, zdało jej się, iż odnajduje ów uśmiech z pierwszego dnia na ustach Sergiusza, którego szyję musnęła właśnie końcem palców.
— Otwórz okiennice — rzekł.
Pomyślała, że mówi w gorączce, bo przed godziną widziała z okna sieni żałobny horyzont.
— Śpij — odpowiedziała smutnie — obiecałam cię obudzić przy pierwszym promieniu... Śpij jeszcze, słońca niema.
— Jest, ja czuję, słońce jest... otwórz okiennice.




III.

W istocie, słońce było. Kiedy Albina otworzyła okiennice, za wielkiemi firankami przyjemny żółty blask ogrzewał znów jeden róg okna. Ale co podniosło Serginsza tak, że aż usiadł na łóżku, to widok cienia owej gałęzi, różdżki zwiastującej mu powrót do życia. Cała natura zmartwychpowstała, ze swą zielonością, swemi wodami, swojem szerokiem kołem pagórków, była dla niego tu, w tej plamie zielonawej, drgającej za najmniejszym powiewem. Nie sprawiała mu już niepokoju. Śledził chciwie jej kołysanie się, czując potrzebę tych sił żywotnych, które mu objawiała, a tymczasem Albina, uszczęśliwiona, podtrzymując go w objęciu, mówiła:
— Ach, mój dobry Sergiuszu, skończyła się zima... Jesteśmy uratowani.
Położył się napowrót z oczyma już ożywionemi, i głosem wyraźniejszym.
— Jutro — rzekł — będę bardzo silny... Podniesiesz firanki. Chcę wszystko zobaczyć.
Ale nazajutrz zdjął go dziecinny strach. Za nic nie chciał się zgodzić na otworzenie okien. Mruczał: „Zaraz, później“. Ciągle był niespokojny, obawiał się pierwszego wrażenia światła, mającego uderzyć jego oczy. Wieczór nadszedł, a on się nie zdecydował spojrzeć wprost na słońce. Pozostał z twarzą zwróconą ku firankom, śledząc na przezroczystej zasłonie, blady poranek, gorące południe, fioletowy zmrok, wszystkie barwy, wszystkie wzruszenia nieba. Odbijało się tu wszystko, aż do drżenia, którego udziela ciepłemu powietrzu trzepotanie skrzydeł ptaka, aż do radości zapachów tętniących w promieniach. Za tą zasłoną, za tym snem o potędze życia, nasłuchiwał zbliżania się wiosny. I nawet tchu brakowało mu chwilami, kiedy przypływ nowej krwi ziemi, pomimo przeszkody z firanek, podchodził zbyt ostro ku niemu.
Na drugi dzień rano, spał jeszcze, kiedy Albina, posuwając gwałtem kuracyę naprzód, zawołała do niego:
— Sergiuszu, Sergiuszu, słońce!
Podciągnęła żywo firanki, szeroko otworzyła okna. On podniósł się, ukląkł na łóżku, ledwie dysząc, osłabły, cisnąc rękami piersi, aby serce mu nie pękło. Wprost niego było duże niebo, nietylko błękit, nieskończony błękit omywał się w nim z cierpienia, poddawał się jakby lekkiemu kołysaniu, pił słodycz, niewinność, młodość. Jedynie owa gałąź, której cień był widział, przerastała okno, plamiła morze błękitu tęgą zielonością, a i to już było zbyt silnem dla jego chorobliwej wrażliwości, dotkniętej lotem jaskółek brudzących mu horyzont. Rodził się. Wydawał lekkie, mimowolne okrzyki, zalany światłem, bity falami gorącego powietrza, czuł życie wchodzące weń gwałtownym prądem. Ręce jego wyciągnęły się i runął, opadł na poduszki w jakiemś omdleniu.
Co za dzień pełen szczęścia i wzruszeń! Słońce wchodziło z prawej strony, zdala od alkowy. Sergiusz przez cały ranek przypatrywał się jego stopniowemu posuwaniu się. Widział jak idzie ku niemu, żółte jak złoto, mieniące się na starych meblach, zesuwająca się czasem na ziemię, niby kawał materyi rozwiniętej. Był to pochód powolny, pewny, zbliżanie się kochanki, prostującej swe jasne członki, wyciągającej się aż do alkowy ruchem rytmicznym, z rozkoszną powolnością wzbudzającą szalone pragnienie posiadania. Wreszcie koło drugiej, płachta słońca opuściła ostatni fotel, weszła wzdłuż kołdry, rozłożyła się na łóżku, jakby rozpuszczone włosy. Sergiusz poddał swe wychudzone ręce rekonwalescenta tej pieszczocie gorącej, przymykał oczy, czuł biegnące po każdym z jego palców ogniste pocałunki, kąpał się w świetle, w uścisku słońca. I zamykając zupełnie oczy, wyjąkał do Albiny pochylającej się nad nim z uśmiechem:
— Zostaw mnie, nie ściskaj mię już tak mocno... Jakim sposobem ty mnie tak całego trzymasz w swem objęciu?
Potem słońce zeszło z łóżka, odeszło na lewo w swoim zwolnionym pochodzie. A Sergiusz patrzył za niem znowu, jak się obracało, przesiadając się z krzesła na krzesło, i żałował, iż nie zatrzymał go na swej piersi. Albina została przy łóżku. Oboje obejmując się za szyję, widzieli niebo, jak bladło zwolna.
Chwilami, niezmierny dreszcz zdawał się go pobielać jakiemś nagłem wzruszeniem. W osłabieniu swem czuł się tu dobrze, odnajdując odcienia wytworne, których nigdy nie podejrzywał. Nie był to sam błękit, ale błękit różowy, błękit liliowy, błękit żółty, ciało żyjące, obszerna nagość niepokalana, dysząca jak pierś kobiety. Za każdem nowem spojrzeniem w dal, miał niespodzianki, nieznane zakątki powietrza, uśmiechy dyskretne, czarujące zaokrąglenia, gazy kryjące w głębi dostrzeżonych rajów wielkie wspaniałe ciała bogiń. I ulatywał, lekki po chorobie, wśród tych mieniących się jedwabiów, w tym puchu niewinnym błękitu. Jego wrażenia unosiły się po nad jego istotą omdlewającą. Słońce zniżało się, błękit roztapiał się w czystem złocie, żyjące ciało nieba bladło jeszcze zasuwając się zwolna wszystkiemi odcieniami nocy. Ani jednej chmurki, jakby ciche układanie się do snu dziewicy, rozebranie się, które dawało widzieć zaledwie pasek wstydliwości na horyzoncie. Wielkie niebo spało.
— A, drogi dzieciak — powiedziała Albina, patrząc na Sergiusza, który, przytulony do niej, zasnął jednocześnie z niebem.
Położyła go, zamknęła okna. Ale nazajutrz od samego świtu były otwarte. Sergiusz nie mógł już żyć bez słońca. Nabierał sił, przyzwyczajał się do silniejszych powiewów, od których ulatywały firanki alkowy. Nawet błękit, nieśmiertelny błękit począł mu się wydawać mdłym. Nudziło mu się być łabędziem, jakąś białością i pływać bez końca po przejrzystem jeziorze nieba. Dochodził do pożądania jakiego przypływu czarnych chmur, któreby przerwały monotonię tej wielkiej czystości. W miarę jak zdrowie powracało, czuł potrzebę silniejszych wrażeń. Teraz całemi godzinami patrzał na zieloną gałąź. Chciałby ją widzieć rosnącą, rozwijającą się tak, aby mu aż do łóżka zarzuciła odrośle. Już mu nie wystarczała, podrażniała tylko jego pragnienia, mówiąc mu o tych drzewach, których głębokie wołania słyszał, nie mogąc dostrzedz ich wierzchołków. Było to nieskończone szeptanie liści, gawęda biegnących wód, szelest skrzydeł, jeden wielki głos, przeciągły, drgający.
— Kiedy będziesz mógł wstać — mówiła Albina — usiądziesz sobie przed oknem... Zobaczysz, piękny ogród!
Zamykał oczy, mówił z cicha:
— O, ja widzę ogród, słyszę... Wiem gdzie są drzewa, gdzie wody, gdzie rosną fiołki.
I znów zaczynał:
— Ale ja widzę źle, widzę bez światła... Trzeba mieć dużo sił, żeby pójść aż do okna.
Czasami znów kiedy sądziła, że zasnął, Albina znikała na całe godziny a wchodząc zastawała go z oczyma błyszczącemi od ciekawości, trawionego niecierpliwością. Krzyczał do niej:
— Zkąd wracasz?
I brał ją za ramiona, wąchał jej spódnice, stanik, policzki.
— Pachniesz różnemi doskonałemi rzeczami... Co, chodziłaś po trawie?
Ona śmiała się, pokazywała mu buciki mokre od rosy.
— Wracasz z ogrodu! Wracasz z ogrodu! — powtarzał ucieszony. — Ja wiedziałem kiedyś weszła, wyglądałaś jak wielki kwiat... Przynosisz mi cały ogród w swej sukni.
Trzymał ją przy sobie, wdychając jej zapach, jakby zapach bukietu. Powracała czasem z kawałeczkami cierni, liści, drzewa, przyczepionemi do jej ubrania. Wtedy porywał te rzeczy, chował je pod swą poduszkę, niby relikwie. Pewnego dnia przyniosła mu pęk róż. Był tak wzruszony, że się rozpłakał. Całował kwiaty, kładł je ze sobą, w swem objęciu. Ale kiedy zwiędły, doznał takiej przykrości, iż zabronił Albinie zrywania ich na przyszłość. Wolał ją, równie świeżą, równie pachnącą, i ona nie więdła, jej ręce, jej włosy, jej policzki, zawsze jednakowo pachniały. W końcu sam ją posyłał do ogrodu, polecając, aby nie wracała prędzej niż w godzinę.
— Widzisz — mówił — tym sposobem mam słońce, mam powietrze, mam róże aż do jutra.
Często gdy powracała zdyszana, wypytywał ją, którą aleją szła? Czy zapuściła się w cień drzew, czy szła brzegiem łąk? Czy widziała jakie gniazda? Czy siedziała pod krzakiem róży dzikiej, czy pod dębem, czy też w cieniu klombu topoli? A kiedy odpowiadała, kiedy starała się wytłómaczyć mu ogród, kładł rękę na jej ustach.
— Nie, nie, przestań — mówił z cicha. — Źle robię. Nie chcę wiedzieć... Wolę zobaczyć sam.
I zapadał napowrót w ulubione marzenie o tych zielonościach, które czuł blizko siebie, o trzy kroki. Przez kilka dni żył tem marzeniem wyłącznie. W pierwszych czasach mówił, widział ogród wyraźniej. W miarę nabierania sił marzenie mąciło mu się pod napływem krwi rozgrzewającej jego żyły. Doznawał coraz wzrastającej niepewności. Nie umiał już powiedzieć, czy drzewa były z prawej strony, czy wody płynęły w głębi, czy pod oknami nie tłoczyły się wielkie skały. Rozmawiał o tem sam ze sobą bardzo cicho. Najdrobniejsze wskazówki wystarczały mu do budowania planów cudownych, do których zasłyszany śpiew ptaka, skrzypnięcie gałęzi, zapach jakiś kwiatu, wprowadzał zmiany, zasadzając klomb bzów tu, a owdzie zmieniając trawnik na rabaty. Co godzina rysował nowy ogród, ku wielkiej uciesze Albiny, powtarzającej, gdy go na tem złapała:
— To wcale co innego, zapewniam cię. Nie możesz sobie wyobrazić. To jest piękniejsze, niż wszystko, co tylko pięknego widziałeś... Nie łamże sobie głowy. Ogród jest mój, ja ci go dam. Bądź spokojny, nie ucieknie.
Sergiusz, który się już pierwej światła obawiał, doznał niepokoju, gdy się stał dość silnym, aby pójść do okna. Znowu każdego wieczora mówił: „Jutro“. Drżący obracał się do ściany, kiedy Albina, wchodząc, wołała do niego, że pachnie tarniną, że podrapała sobie ręce przedzierając się przez żywopłot, aby mu przynieść woń całą. Pewnego razu musiała go wziąć nagle w objęcia. Poniosła go prawie do okna, podtrzymała go, zmusiła do patrzenia.
— Ależ z ciebie tchórz — mówiła, śmiejąc się swoim głośnym, dźwięcznym śmiechem.
I poruszała jedną ze swych rąk we wszystkich kierunkach horyzontu, powtarzając z miną tryumfującą, pełną słodkich obietnic:
— Paradou, Paradou!...
Sergiusz bez głosu, patrzył.




IV.

Morze zieloności wprost, na prawo, na lewo, wszędzie. Morze toczące swe fale aż na krańce horyzontu bez żadnej przeszkody czy to domu, czy kawałka muru, czy drogi. Morze bezludne, dziewicze, święte, roztaczające swą dziką słodycz w niewinności osamotnienia. Słońce jedynie tu wchodziło, tarzało się złotą płachtą po łąkach, zarzucało aleje rozpędem swych rozbieganych promieni, zawieszało pomiędzy drzewa swe delikatne włosy, piło ze źródeł jasnemi wargami, przejmującemi wodę drżeniem. W tym pyle z płomieni, wielki ogród bujał rozszalały niby szczęśliwe zwierzę, puszczone na koniec świata, zdala od wszystkiego, wolne od wszystkiego. Była tu taka przeobfitość ulistnień, takie wezbranie barw, iż ogród był ukryty z końca w koniec, zalany, zatopiony. Nic tylko stoki zielone, łodygi wybuchające jak fontanny, masy pieniące się, firanki lasów hermetycznie zasunięte, wlokące się po ziemi płaszcze pnących się roślin, gromady gałęzi olbrzymich zwieszające się ze wszystkich stron.
Zaledwie po pewnym czasie można było rozpoznać pod niezmiernem najściem soków, dawny rysunek Paradou. Naprzeciw w ogromnym jakby cyrku, musiał się znajdować kwietnik, a na nim zapadnięte fontanny, połamane poręcze, popaczone schody, zwalone posągi, których białości widniały w głębi czarnej murawy. Dalej za niebieską linią jakiejś wody, rozpościerała się gęstwina drzew owocowych; jeszcze dalej widać było fioletowate głębie wysokiego starodrzewu, poprzecinane światłem, las, który stał się napowrót dziewiczym, którego wierzchołki okrywały się bez końca pączkami, poplamione zielonością żółtą, zielonością bladą, zielonością potężną wszelkich odcieni. Na prawo bór wdzierał się po wysokościach zasadzał małe lasy sosen, ginął w nędznych zaroślach, podczas gdy nagie skały tłoczyły się niby rumowiska po zawaleniu się góry, zakrywając horyzont; roślinność gorąca rozrywała tam ziemię, rośliny potworne, nieruchome w spiekocie, jakby gady uśpione; sitka srebrna, bryzgi wyglądające z daleka na kurzawę z pereł, wskazywały tam wodospad, źródło owych wód spokojnych płynących tak leniwie wzdłuż kwietnika. Na lewo wreszcie rzeka płynęła wpośród rozległej łąki rozdzielającej się na cztery strumyki, których kapryśne zakręty popod trzciny, wśród wierzb, widać było za wielkiemi drzewami; jak okiem dojrzeć ciągnęły się pastwiska, pejzaż skąpany w niebieskawym oparze, szmat światła tonącego zwolna w zazielenionym błękicie zachodu. Paradou, trawnik, las, skały, wody, łąki, zajmowały całą szerokość nieba.
— Paradou — wybełkotał Sergiusz, wyciągając ramiona, jakby chciał cały ogród do swej piersi przycisnąć.
Chwiał się, Albina musiała go posadzić na fotelu. Tu pozostał dwie godziny nic nie mówiąc. Z brodą na ręku patrzył. Chwilami powieki jego mrugały, czerwoność zalegała mu policzki. Patrzył zwolna z głębokiem zdziwieniem. Było to zbyt rozległe, zbyt złożone, zbyt silne.
— Ja nie widzę, ja nie rozumiem — zawołał, wyciągając ręce do Albiny ruchem najwyższego zmęczenia.
Dziewczyna wtedy oparła się o poręcz fotela. Obróciła jego głowę, zmusiła, aby patrzył znowu. Mówiła mu półgłosem:
— To nasze. Nikt nie przyjdzie. Jak wyzdrowiejesz, będziemy się przechadzali. Będziemy mieli chodzenia na całe nasze życie. Pójdziemy, gdzie ty zechcesz... Gdzie ty chcesz iść?
Uśmiechał się, odpowiadał:
— O, niedaleko. Pierwszego dnia o dwa kroki odedrzwi. Bo widzisz, jabym upadł... Ot, pójdę tam, pod to drzewo, przy oknie.
Ona zaczęła znów łagodnie:
— Czy chcesz pójść na kwietnik? Zobaczysz krzaki róż, wielkich kwiatów, które wszj3tko zjadły, aż do alei dawniejszych, zasadzając je swemi bukietami. A może wolisz sad, gdzie nie mogę wejść inaczej, jak czołgając się, tak trzeszczą gałęzie pod owocami... Pójdziemy jeszcze dalej, jeśli będziesz się czuł na siłach. Pójdziemy aż w bór, w cień głęboki, bardzo daleko, tak daleko, że będziemy nocowali na dworze, jeśli nas noc zaskoczy. Albo też którego rana wdrapiemy się tam wysoko, na te skały, Zobaczysz rośliny, których ja się boję. Zobaczysz źródła, deszcz wody, pod który będziemy nastawiali twarz dla zabawy... Ale jeżeli wolisz chodzić wzdłuż żywopłotów, nad brzegiem którego strumyka, to trzeba będzie pójść przez łąki. Bardzo dobrze jest pod wierzbami, wieczorem przy zachodzie słońca. Można się położyć na trawie i patrzeć na zielone żabki skaczące po źdźbłach sitowia.
— Nie, nie — rzekł Sergiusz — męczysz mię, ja nie chcę widzieć tak daleko... Zrobię dwa kroki. To będzie dużo.
— Ja sama nawet — ciągnęła dalej — nie mogłam być jeszcze wszędzie. Dużo jest takich zakątków, których nie znam. Od tylu tu już lat chodzę a zawsze czuję w koło siebie jakieś dziury nieznane, miejsca, gdzie cień musi być świeższy, trawa miększa... Słuchaj, zawsze sobie wyobrażałam, że jest tu jedno zwłaszcza takie miejsce, gdziebym chciała żyć na zawsze. Jest ono gdzieś z pewnością, musiałam je minąć, albo może ukrywa się tak daleko, że nie doszłam jeszcze do niego w czasie moich ciągłych wycieczek... Prawda, Sergiuszu, poszukamy go razem, będziemy w niem żyli?
— Nie, nie, przestań — wyjąkał młodzieniec. — Nie rozumiem tego, co mówisz. Zabijasz mię.
Pozwoliła mu płakać chwilę w swem objęciu, niespokojna, zmartwiona, iż nie może znaleźć słów któreby go uspokoiły.
— Więc Paradou nie jest tak piękne, jak ty śniłeś? — zapytała jeszcze.
Podniósł głowę, odpowiedział:
— Sam nie wiem. To było malutkie a tymczasem coraz to rośnie... Zabierz mnie, schowaj mnie.
Odprowadziła go do łóżka, uspakajając jak dziecko, kojąc go kłamstwem.
— A więc nie, to nieprawda, niema żadnego ogrodu. To bajka taka, którą ci opowiedziałam. Śpij spokojnie.




V.

Przyprowadzała go tak codziennie do okna w godzinach mniej upalnych. Próbował już chodzić sam po parę kroków, opierając się na meblach. Jego policzki miewały różowe przebłyski, ręce traciły woskową przezroczystość. Ale wśród tego powrotu do zdrowia, ogarnięty był jakiemś osłupieniem zmysłów, sprowadzającem go do życia roślinnego, niedołężnej, wczoraj narodzonej istoty. Był rośliną tylko, czując jedynie, powietrze, w którem się nurzał. Zamykał się w sobie, zbyt ubogi jeszcze w krew, aby rozlewać się na zewnątrz, trzymał się ziemi, pijąc całem ciałem wszystkie jej soki. Było to drugie poczęcie się, powolne kłucie się w gorącem, wiosennem jaju. Albina, pamiętająca pewne słowa doktora Paskala, doznawała wielkiej trwogi, widząc go ciągle takiem dzieciątkiem, takim naiwnym, głupowatym. Słyszała była o tem, iż pewne choroby zostawiają po sobie pomięszanie zmysłów. I godzinami zapominała się, patrząc na niego, wysilając się jak matka na uśmiechy, któreby jego uśmiech wywołały. Nie śmiał się jeszcze. Kiedy mu przesuwała rękę przed oczyma, nie wiwidział, nie śledził tego cienia. Kiedy mówiła do niego, ledwie że obracał z lekka głowę w stronę głosu. Miała tylko jedną pociechę: rósł wspaniale, był pięknem dzieckiem.
Przez cały tydzień otaczała go delikatnemi staraniami. Czekała, aby dorósł. W miarę jak dostrzegała pewne przebudzenia, nabierała otuchy, że czas zrobi z niego człowieka. Były to lekkie wstrząśnienia, gdy go dotykała. Wreszcie jednego wieczora zaśmiał się słabo. Nazajutrz, posadziwszy go przy oknie, zeszła do ogrodu i zaczęła biegać i wołać go. Znikała pod drzewami, przebiegała po słońcu, wracała zdyszana, klaszcząc w ręce. On z zamglonemi oczyma nie widział jej zrazu wcale. Ale gdy rozpoczynała znów bieganie, chowając się to wyskakując z za każdego krzaka, krzycząc do niego, zwrócił w końcu oczy na białą plamę jej spódnicy. A kiedy zatrzymała się nagle przed oknem, z twarzą podniesioną, wyciągnął ręce, jakby chciał iść ku niej. Powróciła i uściskała go pełna dumy.
— Ach, zobaczyłeś mię, zobaczyłeś! — wołała. — Pójdziesz do ogrodu zemną, prawda?... Ach, żebyś wiedział, jak mnie martwisz od kilku dni tem udawaniem głupiego, co ani mię widzi, ani słyszy!
Zdawał się słuchać jej z pewną przykrością i pochylił głowę lękliwym ruchem.
— A lepiej ci jednak — mówiła dalej. — Jesteś już taki silny, że możesz zejść kiedy zechcesz... Czemu już nic do mnie nie mówisz? Czy zgubiłeś język? A tu niemowlę! Pokazuje się, że muszę go uczyć mówić!
I w istocie bawiła się nazywaniem mu przedmiotów, których on się dotknął. Bełkotał, podwajał sylaby, nie wymawiając czysto ani jednego wyrazu. Skłaniała go do przechadzek po pokoju. Gdy pod trzymując prowadziła go od łóżka ku oknu, była to wielka podróż. Dwa czy trzy razy w drodze omało nie upadł, z czego śmiała się serdecznie. Raz usiadł sobie na ziemi i namęczyła się niemało, zanim się jej udało go podnieść. Potem przedsiębrała z nim wycieczkę w koło pokoju, sadzając go na kanapie, na fotelach, na krzesłach. Wycieczka w koło tego małego światka, zabrała im dobrą godzinę czasu. Wreszcie mógł się już puścić sam o kilka kroków. Wtedy stawała przednim z otwartemi rękami i cofała się, wołając go, tak aby musiał przejść cały pokój, chcąc się znów dostać do oparcia na jej ręku. Kiedy, nadąsany, nie chciał chodzić, wyjmowała swój grzebień, pokazując mu go jak cacko. Wtedy przychodził go wziąć i siedział godzinami spokojnie w kącie, bawiąc się grzebieniem, którym sobie delikatnie pocierał ręce.
Raz zrana, Albina zastała Sergiusza na nogach. Potrafił już otworzyć jedną okiennicę. Próbował chodzić bez opierania się na meblach.
— Patrzcie, jaki zuch! — zawołała wesoło. — Jutro gotów wyskoczyć przez okno, jak mu się da swobodę... Więc już naprawdę silny z nas człowiek teraz?
Sergiusz, w odpowiedzi, zaśmiał się dziecinnie. Członki jego odzyskały zdrowie młodzieńcze, ale nie obudziła się przytem świadomość wrażeń. Całe popołudnia spędzał naprzeciw Paradou, z miną dziecka, które widzi tylko białość a słyszy zaledwie drżenie hałasów. Miał nieświadomość małego chłopca, z dotykaniem tak naiwnem jeszcze, iż nie dozwalało mu ono rozróżnić sukni Albiny od materyału na starych fotelach. I ciągle zjawiał się ten sam podziw wielkich otwartych oczów, które nie rozumieją, niepewność ruchów nieumiejących się skierować tam gdzie chcą, początek bytu, czysto instynktowny, bez znajomości otoczenia. Człowiek się nie narodził.
— Dobrze, dobrze, udawaj głupiego — mruknęła Albina. — Zobaczymy.
Zdjęła grzebień i pokazała mu.
— Chcesz mego grzebienia — rzekła. — Chodź go wziąć.
A gdy go, cofając się, wyprowadziła z pokoju, otoczyła go ramieniem, podtrzymując za każdym schodem. Założyła sobie, napowrót grzebień, nie przestając go przytem zabawiać, łaskotała mu szyję końcem swych włosów, aby tym sposobem nie dać mu poznać, że schodzi. Ale na dole, zanim otworzyła drzwi, przestraszył się ciemności korytarza.
— Patrzże! — zawołała.
I popchnęła drzwi, które się otworzyły na oścież. Był to nagły wschód słońca, zasłona nocy gwałtownie pociągnięta, odsłaniająca dzień w jego porannem weselu. Park otwierał się, rozpościerał, kryształowo zielony, świeży i głęboki jak krynica. Sergiusz, oczarowany, stał na progu, pragnąc i wahając się dotknąć stopą tego morza światła.
— Zdawałoby się, że boisz się zamoczyć — rzekła Albina — przecież ziemia jest twarda.
Zdecydował się na jeden krok, zdumiony łagodnym oporem piasku. Przy tem pierwszem dotknięciu ziemi doznał jakiegoś wstrząśnienia, zadrgał życiem, na chwilę wyprostowując się, oddychając jakby wyrósł.
— Dalejże, odwagi — powtórzyła Albina. — Wiesz, żeś mi obiecał zrobić pięć kroków. Idziemy do tego drzewa morwowego, co jest pod oknem... Tam odpoczniesz sobie.
Te pięć kroków zabrały kwadrans czasu. Za każdym wysiłkiem stawał, jakby musiał wyrywać korzenie trzymającego przyziemi. Młoda dziewczyna, popychając go, powiedziała ze śmiechem:
— Wyglądasz jak drzewo, które chodzi.
I oparła go plecami o drzewo morwowe w deszczu słońca padającym z gałęzi. Potem zostawiła go, odbiegła jednym susem, wołając do niego, aby się nie ruszał. Sergiusz ze zwieszonemi rękami, obracał zwolna głowę do parku.
Wiosna się poczynała. Blada zieleń pławiła się w mleku młodości, tonęła w jakiemś łagodnem świetle. Drzewa pozostawały młodociane, kwiaty miały niemowlęce ciała, wody były błękitne, jak błękit naiwny pięknych szeroko otwartych oczu. W każdym listeczku nawet widać było zachwycające przebudzenie się. Sergiusz zatrzymał się na wielkiem żółtem otworzysku, które czyniła przed nim szeroka aleja, wśród gęstej, zielonej masy; przy samym końcu na wschodzie, łąki zroszone złotem zdawały się stanowić owo pole światła, na które schodziło słońce. On czekał, aby poranek wszedł na tę aleję i przypłynął aż do niego. Czuł jego ciepły powiew, zrazu zaledwie muskający go po skórze, potem zwiększający się i tak ostry, że wstrząsał się cały. Rozsmakowywał się w nim coraz wyraźniej, pijąc zdrową gorycz świeżego powietrza, mając w ustach słodkie aromaty, owoce kwaśne, drzewa mleczne. Wdychał ten poranek wraz z zapachami, które przynosił ze swej podróży, zapachy ziemi, lasu cienistego, roślin gorących, zwierząt żywych, cały bukiet zapachów, których moc gwałtowna przyprawiała o zawrót głowy. Słyszał jak idzie cichym lotem ptaka tuż nad trawami, jak wyprowadza z milczenia cały ogród, obdarzając głosem wszystko, czego dotknął i jak mu dźwięczy w uszach muzyką istot i rzeczy. Widział jak idzie z głębi alei, z łąk zroszonych złotem, taki różowy, taki radosny, że rozświecał swą drogę uśmiechem, w dali niby jakaś plama światła, a o kilka kroków już sam blask słońca. I poranek przyszedł uderzyć o drzewo, o które wsparty był Sergiusz. I Sergiusz urodził się w tym początku poranka.
— Sergiuszu, Sergiuszu — zawołał głos Albiny niewidzialnej za wysokiemi krzakami kwietnika. — Nie bój się, ja tu jestem.
Ale Sergiusz już się nie bał. Rodził się w słońcu, w tej kąpieli przeczystej światła, które go zalewało. Rodził się, mając dwadzieścia pięć lat, ze zmysłami nagle otwartemi, ucieszony wielkiem niebem, ziemią szczęśliwą, nadzwyczajnem zjawiskiem tego horyzontu rozpościerającego się dokoła niego. Ten ogród wczoraj mu nieznany, był przedziwną rozkoszą. Wszystko przepełniało go zachwytem, nawet źdźbła traw, nawet kamyki w alejach, nawet tchnienia, których nie widział a które przechodziły mu po policzkach. Całem ciałem brał w posiadanie ten kawałek natury, całował go swemi członkami; usta jego piły, nozdrza wdychały, miał go w uszach, miał go w oczach. Ta natura była jego. Róże na kwietniku, wysokie gałęzie starodrzewu, skały rozbrzmiewające wodospadami, łąki gdzie słońce zasadzało kłosy swego światła, wszystko było jego. I zamknął oczy, rozkoszując się powolnem otwieraniem, aby doznać drugiego przebudzenia.
— Ptaki wyjadły zupełnie poziomki — rzekła Albina, przybiegając zasmucona. — Widzisz, znalazłam tylko te dwie.
Ale zatrzymała się o kilka kroków, patrząc na Sergiusza ze zdziwieniem, zachwycona, wstrząśnięta do głębi.
— Jakiś ty piękny! — zawołała.
I zbliżywszy się jeszcze, stanęła zatopiona w nim, szepcząc:
— Nigdy nie widziałam cię takim.
Musiał z pewnością wyróść. Odziany w ubranie swobodne, stał prosto, trochę szczupły jeszcze, z członkami delikatnemi, szeroką piersią i okrągłemi ramionami. Poruszał swobodnie białą szyją, brunatną na karku, odchylając nieco w tył głowę. Zdrowie, moc były na jego twarzy. Nie uśmiechał się, pozostawał w spoczynku, usta miał słodkie a poważne, policzki jędrne, duży nos, oczy szare, bardzo jasne, wszechwładne. Długie włosy okrywające całą jego czaszkę, spadały mu na ramiona w czarnych zwojach a lekki zarost wił mu się przy ustach i na brodzie, dozwalając widzieć białą skórę.
— Piękny jesteś, piękny jesteś — powtarzała Albina, która powoli przykucnęła przed nim, spoglądając pieszczotliwie. — Ale za co gniewasz się teraz na mnie? Dlaczego nic mi nie mówisz?
On stał, nie odpowiadając. Z oczyma gdzieś daleko, nie widział tego dziecka u swych stóp. Odezwał się sam. Rzekł w słońce:
— Jakie światło jest dobre!
I możnaby rzec, że słowa te były właśnie jakąś wibracyą słońca. Ozwały się ledwie wyszemrane, niby tchnienie muzyczne, niby dreszcz życia i ciepła. Od kilku już dni Albina nie słyszała była głosu Sergiusza. I wydał się jej zmieniony tak, jak i Sergiusz. Rozchodził się po parku słodszy od śpiewu ptaków a władzę miał w sobie większą, niż wiatr pochylający gałęzie. Królem był ten głos, rozkazywał. Cały ogród słyszał go, chociaż przeszedł jak jedno tchnienie i cały ogród zadrżał radością, którą on przynosił.
— Mów do mnie — błagała Albina. — Ty do mnie nigdy tak nie mówiłeś. Na górze, w pokoju, kiedy nie byłeś jeszcze niemy, rozmawiałeś z jakimś dziecinnym szczebiotem... Cóż się to stało, że nie poznaję już twego głosu. Przed chwilą myślałam, że głos twój schodzi z drzew, że płynie ku mnie z całego ogrodu, że jest jednem z owych głębokich westchnień, które mię niepokoiły nocami przed twojem przybyciem... Słuchaj, wszystko milczy, aby jeszcze posłyszeć, jak ty mówisz.
Ale on i teraz nie wiedział o jej obecności. A ona przemawiała tkliwiej:
— Nie, nie mów, jeżeli cię to męczy. Usiądź przy mnie. Zostaniemy tu na trawie, dopóki słońce się nie obróci... I popatrz, znalazłam dwie poziomki. O, namęczyłam się niemało. Ptaki wszystko wyjadają. Jedna będzie dla ciebie, obie jeśli chcesz; albo podzielimy je, aby każdej pokosztować... Powiesz mi dziękuję i posłyszę cię.
Nie chciał usiąść, nie chciał poziomek, które Albina wyrzuciła rozżalona. I ona ust już nie otworzyła. Wolałaby go już chorego, jak w pierwszych dniach, kiedy dawała mu swą rękę pod głowę, i kiedy ciuła jak się odradza pod tchnieniem, którem mu odświeżała twarz. Przeklinała zdrowie, które go stawiało w świetle podobnego do młodego, obojętnego boga. Czyż on już innym nie będzie? Czy nie wyzdrowieje aż do tego stopnia, aby ją widzieć i kochać?
Marzeniem jej było stać się napowrót jego uzdrowicielką, dokończyć jedynie mocą swych małych rączek tej kuracyi drugiej młodości. Widziała dobrze, że brakowało jakiegoś światła w głębi jego szarych oczu, że piękność jego była blada, jak tych posągów leżących w pokrzywach kwietnika. Wstała i objęła go w pasie, dmuchając mu na szyję, aby go ożywić. Ale owego dnia Sergiusz nie poczuł wcale tego tchnienia podnoszącego jego jedwabisty zarost. Słońce się obróciło, trzeba było wracać. W pokoju Albina zapłakała.
Odtąd rekonwalescent odbywał codziennie krótki spacer w ogrodzie. Przekroczył drzewo morwowe, doszedł aż do brzegu tarasu, do szerokich schodów, których połamane stopnie prowadziły na kwietnik. Przyzwyczajał się do powietrza, rozkwitał, kąpiąc się w słońcu. Młody kasztan co wyrósł z nasienia zapadłego pomiędzy dwa kamienie balustrady rozdzierał żywicę swych pączków, rozwijał swe liściaste wachlarze z mniejszą niż one mocą. Jednego dnia chciał nawet zejść ze schodów, ale siły go zawiodły, usiadł na jednym stopniu wśród pomurników rosnących między płytami. Na dole, na lewo spostrzegał lasek róż. Tam właśnie marzył, aby się dostać.
— Poczekaj jeszcze — mówiła Albina. — Zapach róż zbyt silny jest dla ciebie. Wiele razy usiadłam pod różami, czułam ociężałość, zawrót głowy i ochotę do cichego, łagodnego płaczu. Poczekaj, zawiodę cię pod róże i będę płakała, bo dużo sprawiasz mi zmartwienia.




VI.

Pewnego poranka wreszcie mogła go, podtrzymując, sprowadzić aż na dół, usuwając trawę przed nim, torując mu przejście wśród dzikich róż zagradzających ostatnie stopnie swemi giętkiemi ramionami. I zwolna poszli w las róż. Był to las, ze starodrzewem z wysokich pni różanych rozszerzających bukiety liściaste wielkie jak u drzew, z krzakami róż ogromnemi, podobnemu do nieprzebytych gąszczów młodych dębów. Niegdyś była tam najpiękniejsza kolekcya róż, jaką kiedy widzieć można. Ale od czasu zaniedbania kwietnika, wszystko rosło jak się zdarzyło, utworzył się las dziewiczy, las róż zarastający ścieżki, tonący w dzikich pędach, z odmianami pomieszanemi do tego stopnia, że róże wszelkich zapachów i wszelkich blasków, zdawały się rozkwitać na jednym krzaku. Róże ścielące się tworzyły na ziemi mchowy dywan a róże pnące, chwytały się innych róż; jak pochłaniające bluszcze, pięły się one niby race zieleni, spuszczając za najlżejszym powiewem deszcz płatków ze swych kwiatów. I aleje naturalne potworzyły się wśród lasu, wązkie ścieżyny, szerokie ulice, zachwycające drogi kryte, gdzie chodziło się w cienia w zapachu. Trafiało się tam na drogi rozstajne, na polanki, na altany z różyczek czerwonych, między ściany wystane różyczkami żółtemi.
Pewne zakątki słoneczne lśniły się jak zielona, jedwabna materya, przetykana jaskrawemi plamami; pewne zakątki cieniste miały w sobie skupienie alkowy, jakiś zapach miłości, ciepło bukietu zwiędłego na kobiecem łonie. Wśród róż odzywały się głosy szepczące. Wśród róż pełno było gniazd, które śpiewały.
— Uważajmy, abyśmy nie zbłądzili — rzekła Albina wchodząc do lasu. — Ja zbłądziłam raz. Słońce było zaszło, kiedy się wreszcie wyrwałam z pomiędzy róż, przytrzymujących mnie co krok za suknię.
Ale szli zaledwie od kilku minut, kiedy Sergiusz, upadający ze zmęczenia, zapragnął usiąść. Położył się, zasnął snem głębokim. Albina siedziała obok niego zamyślona. Było to przy wejściu do ścieżki, na brzegu polanki. Ścieżka ciągnęła się bardzo daleko w głąb, poprzerzynana pasami słońca, otwierając się przy drugim końcu na niebo ciasnym otworem, okrągłym i błękitnym. Inne ścieżki zagłębiały się w zieloność bez wyjścia. Polankę otaczały drzewa różane piętrzące się wśród obfitości gałęzi, takiego bezładnego skłębienia kolczastych lianów, iż gęste płachty liści zczepiały się w powietrzu, wisiały, rozciągając od jednego krzaka do drugiego ściany ruchomego namiotu.
Wśród tych płatów powycinanych jak koronka, widać było tylko przebłyski dnia, przetak lazurowy przesiewający światło w delikatną kurzawę słoneczną. A ze sklepienia, niby żyrandole, zwieszały się gałęzie wielkiemi pękami trzymającemi się na zielonej nici łodygi, zwieszały się masy kwiatów, spływające aż do ziemi wzdłuż jakiegoś rozdarcia sufitu, wlokącego się niby oderwany kawał firanki.
Albina patrzyła na śpiącego Surgiusza. Nie widziała go jeszcze nigdy w takiej bezwładności, z rękoma rozłożonemi w trawie, z twarzą umarłą. Takim umarłym był on dla niej, myślała, że mogłaby pocałować go w twarz a on aniby poczuł jej pocałunku. I smutna, roztargniona, zajmowała swe bezczynne ręce obrywaniem płatków z najbliższych róż. Nad jej głową opadał ogromny snop dotykając jej włosów, kładąc róże na jej splotach, na uszach, na karku, zarzucając na jej ramiona płaszcz róż. Z pod jej palców róże spadały deszczem, szerokie, miękie płatki, mające wytworną okrągłość, lekko zaróżowioną białość dziewiczego łona. Róże, niby opad żywego śniegu okrywały już jej nogi zgięte w trawie. Róże podchodziły do jej kolan, zasłaniały spódnicę, tonęła w nich aż po pas a trzy listki róży zabłąkane zaleciały na jej stanik, zdając się stanowić część jej czarującej nagości.
— O, leniuch — szepnęła znudzona, podnosząc dwie garści róż i rzucając je na twarz Sergiusza, aby go zbudzić.
Leżał ociężały z różami, które mu zatykały oczy i usta. To rozśmieszyło Albinę. Pochyliła się. Ucałowała z całego serca obadwa jego oczy, ucałowała usta, starając się wśród pocałunków zdmuchnąć róże, ale róże zostawały na wargach i śmiała się głośniej rozbawiona tą pieszczotą w kwiatach.
Sergiusz podniósł się był zwolna. Patrzył na nią pełen zdumienia, jakby przestraszony, że ją tu zastaje. Zapytał ją:
— Kto ty jesteś, zkąd się wzięłaś, co robisz tu przy mnie?
Ona uśmiechała się ciągle, ucieszona takiem jego budzeniem się.
Wtedy jakby sobie przypomniał, zaczął znów, z ruchem pełnym radosnej ufności.
— Ja wiem, ty jesteś moją miłością, pochodzisz z mego ciała, czekasz, bym cię wziął w moje ramiona, byśmy stanowili już tylko jedno... Śniłem o tobie. Byłaś w mej piersi i dawałem ci krew moją, mięśnie moje, kości moje. Nie cierpiałem. Zabierałaś mi połowę mego serca tak łagodnie, że rozkoszą mi było tak siebie dzielić. Szukałem co miałem najlepszego, co miałem najpiękniejszego, aby ci to oddać. Zabrałabyś wszystko a ja rzekłbym ci był: dziękuję... I zbudziłem się, kiedyś ze mnie wyszła. Wyszłaś przez moje oczy i przez moje usta, czułem to dobrze. Cała byłaś ciepła, cała pachnąca, tak pieszczotliwa, iż właśnie drżenie twego ciała zbudziło mię.
Albina słuchała w zachwycie słów jego. Nareszcie widział ją, nareszcie dokonywał swoich urodzin, zdrowiał. Wyciągając ręce ku niemu, błagała, aby mówił jeszcze.
— Jakim sposobem ja żyłem bez ciebie? — szepnął. — Ależ ja nie żyłem, byłem podobny do uśpionego zwierzęcia... A oto teraz jesteś moja i nie jesteś nikim tylko mną samymi Słuchaj, nie opuszczaj mnie nigdy, bo ty jesteś mojem tchnieniem, zabrałabyś moje życie. Pozostaniemy w sobie. Ty będziesz w mojem ciele tak, jak ja będę w twojem. Gdybym cię kiedy opuścił, niech będę przeklęty, niech ciało moje się zeschnie jak zielsko niepotrzebne i złe.
Wziął jej ręce, powtarzając głosem drżącym z zachwytu:
— Jakaś ty piękna!
Albina w pyle słonecznym miała ciało jak mleko lekko ozłocone odblaskiem światła. Deszcz róż w koło niej, na niej, topił ją w różowej barwie. Jej blond włosy źle przytwierdzone grzebieniem, ubierały ją jakby słońce zachodzące, okrywając jej kark nieładem ostatnich płomieniejących kosmyków. Miała białą suknię, w której chodziła jakby naga, tak żywą była na niej, tak odkrywała jej ramiona, jej łono, jej kolana. Pokazywała swe ciało niewinne, rozkwitłe bez wstydu, niby kwiat, woniejące osobnym zapachem sobie właściwym: Była nieduża, giętka jak wąż, z miękiemi okrągłościami, z rozkosznie rozszerzającemi się liniami, z całym wdziękiem młodego ciała, dziecinnego jeszcze, a już wzbierającego dojrzałością. Jej twarz długa, o czole niskiem, z ustami nieco dużemi, śmiała się całem, słodkiem życiem swoich błękitnych oczów. A jednak była poważna, ze swojemi gładkiemi policzkami, z tłustym podbródkiem, tak naturalnie piękna, jak piękne są drzewa.
— Jak ja cię kocham! — rzekł Sergiusz, przyciągając ją do siebie.
Zostali przy sobie, w swych objęciach. Nie całowali się wcale, obejmując się, cisnęli policzek do policzka, połączeni, niemi, uradowani, iż razem stanowią już tylko jedno. W koło nich róże kwitły. Było to kwitnienie szalone, rozkochane, pełne śmiechów czerwonych, śmiechów różowych, śmiechów białych. Żyjące kwiaty otwierały się jakby nagości, jakby staniki pozwalające widzieć, jakby skarby łona. Były tam róże żółte z płatkami złotawej skóry dziewek barbarzyńców, róże paliowe, róże cytrynowe, róże koloru słońca, wszystkie odcienie bursztynowe mieniących się karków z pod nieb gorących. Potem ciała łagodniały, róże herbaciane przybierały matowość czarującą, rozpościerały wstydliwości skrywane, takie zakątki ciała których się niepokazuje, delikatne jak jedwab, lekko niebieskawe od siatki żyłek. Następnie zakwitało roześmiane życie barwy różowej: białość różowa, lekko ledwie zarumieniona; śnieżna, dziewiczej stopy, co probóje wody w źródle; blado-różowa, delikatniejsza, od gorącej białości dostrzeżonego chwilowo kolana, od blasku, którym młode ramię rozświeca rękaw i czysto różowa krew pod atłasem, ramiona nagie, biodra nagie, cała nagość kobiety głaskana światłem; mocno-różowa, kwiaty w pączkach piersi; kwiaty na wpół otwarte ust, tchnące zapachem ciepłego oddechu. A krzaki róż pnących, wielkie krzaki a deszczem białych kwiatów, ubierały te róże, wszystkie te ciała, koronką swoich gron, niewinnością swego lekkiego muślinu, podczas gdy tu i owdzie róże ciemnoczerwone, prawie czarne, krwawe, plamiły czystość oblubienicy rozdarciem namiętności. Gody lasu pachnącego, wiodące dziewictwa ku płodności lipca i sierpnia; pierwszy pocałunek nieświadomy, zerwany jak bukiet w poranku małżeństwa.
Nawet w trawie, róże mchowe w swych zabudowanych sukniach z zielonej wełny, pragnęły miłości. Wzdłuż ścieżki poprzerzynanej pasami słońca, błądziły kwiaty, nastawiały się twarze wołając wietrzyki w przelocie. Pod namiotem rozpiętym na polance, wszystkie uśmiechy błyszczały. Żaden rozkwit nie był podobny do drugiego. Róże miały swoje sposoby kochania. Jedne ledwie się zgadzały na rozchylenie swego pączka, bardzo nieśmiałe, z sercem czerwieniącem się, podczas gdy inne, z gorsetem rozpiętym, drgające, całe otwarte, zdawały się zmięte, rozkochane w sobie do szaleństwa.
Były tam małe, żwawe, wesołe, idące sobie szeregiem z kokardą przy czepku, ogromne, pełne ponęt z zaokrągleniami pełnych sułtanek; bezczelne, z rozpustną miną, zalotnie zaniedbane, rozkładające płatki ryżowym pudrem pobielone, uczciwe, wygorsowane w miarę; arystokratyczne z elegancyą swobodną, z oryginalnością dozwoloną, obmyślające swe poranne stroje. Róże, co się rozwinęły w puhar, podawały swój zapach niby w drogim krysztale; z róż wywróconych w kształcie urny, spływał zapach kropla po kropli, z róż okrągłych, podobnych do kapusty, wiał tchnieniem spokojnie uśpionych kwiatów; róże w pączkach ściskały swe liście, nie dając nic, prócz nieokreślonego westchnienia swego dziewictwa.
— Kocham cię, kocham cię — powtarzał Sergiusz po cichu.
I Albina była wielką różą, jedną z róż bladych, rozkwitłych rano. Miała nogi białe, kolana i ramiona różowe, jasną szyję, piersi cudnie żyłkowane, wytwornie matowe. Pachniała pięknie, wyciągała usta, które w czarze koralowej podawały swój zapach słaby jeszcze. A Sergiusz wdychał ją, przykładał ją do swej piersi.
— O — rzekła śmiejąc się — nic mi złego nie robisz, możesz wziąć mnie całą.
Sergiusz był uradowany jej śmiechem, podobnym do skandowanego frazesu ptaka.
— Ach, to ty tak śpiewasz — rzekł — nie słyszałem nic, tak słodkiego... Ty jesteś moją radością.
A ona śmiała się głośniej, perlistemi gamami drobnych tonów fletu, bardzo ostrych, gubiących się w zwolnienia dźwięków niskich. Śmiech ten był nieskończony, była to muzyka dzwoniąca, tryumfalna, święcąca rozkosz przebudzenia. Wszystko się śmiało w tym śmiechu kobiety, narodzonej dziś weselu i miłości; róże, wonny las, całe Paradou.
Do tej chwili brakło jednego uroku wielkiemu ogrodowi, wdzięcznego płotu, któryby wyrażał żywą wesołość drzew, wód, słońca. Teraz wielki ogród został obdarzony tym czarem śmiechu.
— Wiele masz lat? — zapytała Albina, zakończywszy śmiech swój przeciągłą, zamierającą nutą.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedział Sergiusz.
Ździwiła się. Jakto, on miał dwadzieścia sześć lat. On sam był ździwiony, że wypowiedział to tak łatwo. Zdawało mu się, że nie miał jednego dnia, jednej godziny.
— A ty wiele masz lat? — z kolei zapytał.
— Ja, mam szesnaście.
I roześmiała się znów, cała wibrująca, powtarzając swój wiek, wyśpiewując swój wiek. Śmiała się, że ma szesnaście lat śmiechem bardzo świeżym, który płynął jak strumień w jakimś drżącym rytmie głosu. Sergiusz patrzył na nią, oczarowany tem życiem śmiechu rozświecającem twarz dziecka. Zaledwie mógł ją poznać, z temi dołkami na policzkach, z podniesionymi kątami warg ukazującemi różową wilgoć ust, z temi oczami podobnemi do kawałków błękitnego nieba, jaśniejących w słońcu. Opierając się o jego ramię, grzała go swą szyją nabrzmiałą od śmiechu.
Wyciągnął rękę, dotknął jej karku ruchem machinalnym.
— Czego chcesz? — zapytała.
I, przypominając sobie, zawołała:
— Chcesz mego grzebienia? Chcesz mego grzebienia?
Dała mu grzebień a ciężkie zwoje włosów opadły, jakby się rozwinęła złota materya. Włosy odziały ją aż po krzyże. Kosmyki spływające na piersi, dopełniły królewskiego stroju. Sergiusz przy tym wybuchu płomieni, wydał lekki okrzyk. Całował każdy włosek, paląc sobie usta temi promieniami zachodzącego słońca.
Ale Albina wynagradzała sobie teraz swoje długie milczenie. Rozmawiała, pytała, nie zatrzymywała się wcale.
— Ach, jakeś ty mnie namęczył! Byłam już niczem dla ciebie. Dzień po dniu spędzałam taka niepotrzebna, taka niezaradna, że martwiłam się jak jaka niedołęga... A jednak w pierwszych dniach przyniosłam ci ulgę. Widziałeś mię, mówiłeś do mnie... Pamiętasz jak leżałeś w łóżku i zasypiałeś oparty o moje ramię, szepcząc, że ci ulgę przynoszę.
— Nie — rzekł Sergiusz — nie, nie pamiętam. Nigdy cię nie widziałem. Ujrzałem cię przed chwilą poraź pierwszy, piękną, promienną, niezapomnianą.
Klasnęła w ręce, zniecierpliwiona.
— A mój grzebień? .Przypominasz sobie przecież, że ci dawałam mój grzebień do zabawy, gdy stałeś się napowrót dzieckiem. Przed chwilą jeszcze szukałeś go znowu.
— Nie, nie przypominam sobie... Twoje włosy, to najcieńszy jedwab. Nigdy nie całowałem twoich włosów.
Rozgniewała się. przywiodła niektóre szczegóły, opowiedziała mu jego stopniowe wyzdrawianie w pokoju z niebieskim sufitem. Ale on, śmiejąc się ciągle, położył jej w końcu rękę na ustach, mówiąc z jakiemś znużeniem i niepokojem:
— Nie, cicho bądź, ja już nie wiem, nie chcę już wiedzieć... Przed chwilą zbudziłem się i zastałem cię tu pełną róż. To dosyć.
I znów ją objął uściskiem długim, marząc głośno, szepcząc:
— Może ja już żyłem. Musiało to być dawno... Kochałem cię, jakby w jakimś bolesnym śnie. Miałaś te twoje oczy błękitne, twoją długą twarz, twój wyraz dziecinny. Ale skrywałaś twe włosy starannie pod jakąś zasłoną a ja nie śmiałem zasłony odchylić, bo twoje włosy były straszne i byłyby mnie przyprawiły o śmierć... Dziś te włosy, to słodycz twojej osoby. To w nich jest twój zapach, w nich twoja piękność uległa, cała w mojem ręku. Kiedy je całuję, kiedy zanurzam tak moją twarz, piję twe życie.
Zwijał w palcach długie pierścienie, przyciskając je do swych ust, jakby chciał z nich wycisnąć wszystką krew Albiny. Po krótkiem milczeniu mówił znowu:
— To osobliwe, zanim się człowiek narodzi, śni o narodzeniu się... Byłem gdzieś pogrzebany. Zimno mi było. Słyszałem nad sobą gwar życia z zewnątrz. Ale zatykałem uszy, zrozpaczony, przywykły do mojej ciemnej nory, doznając w niej jakichś strasznych radości, nie starając się już nawet uwolnić od tej kupy ziemi, co mi na piersiach ciężyła... Gdzież ja byłem? Ktoż mię nareszcie wydobył na światło?
Wysilał swą pamięć a Albina, zaniepokojona, bała się teraz, aby sobie nie przypomniał. Wzięła, uśmiechając się, garść swoich włosów, otoczyła niemi szyję młodzieńca, przywiązując go do siebie. Ta gra wyrwała go z owych marzeń.
— Masz słuszność — rzekł — jestem twój, co mnie reszta obchodzi!... Prawda, że to ty wyciągnęłaś mnie z ziemi? Musiałem być pod tym ogrodem. To co słyszałem, to były twoje kroki poruszające żwir na ścieżce. Ty szukałaś mię, przynosiłaś mi śpiew ptaków, zapach gwoździków, gorąco słońca... I czułem dobrze, że w końcu mnie odnajdziesz. Ja, widzisz, czekałem na ciebie oddawna. Ale nie spodziewałem się, że oddasz mi się bez twej zasłony, z włosami rozpuszczonemi, temi włosami strasznemi, które stały się tak słodkie.
Wziął ją na kolana, przechylił, kładąc twarz przy jej twarzy.
— Nie mówmy już. Jesteśmy sami na zawsze. Kochamy się.
Pozostali niewinnie w swych objęciach.
Zapomnieli się tam jeszcze długo. Słońce było coraz wyżej, pyły światła gorętsze spadały z wysokich gałęzi. Róże żółte, róże białe, róże czerwone były już tylko promieniowaniem ich szczęścia, jednym z ich sposobów uśmiechania się do siebie. Napewno musieli sprowadzić rozkwit pączków dokoła siebie.
Róże wieńczyły ich, zarzucały na nich girlandy. A zapach stawał się tak przenikający, taki przepełniony jakąś miłosną słodyczą, iż zdawał się być samemże ich tchnieniem.
Sergiusz układał sam włosy Albiny z niezręcznością, zachwycającą i zatknął krzywo grzebień. I stało się, że była przecudnie uczesana. Podniósł się, podał jej rękę, podtrzymał, aby wstała. Oboje uśmiechali się ciągle, nic nie mówiąc. Zwolna poszli ścieżyną.




VII.

Albina i Sergiusz weszli na kwietnik. Ona spoglądała na niego z troskliwością niespokojną, bojąc się, aby się nie zmęczył. On uspokoił ją lekkim śmiechem. Czuł się tak silnym, że mógłby ją zanieść wszędzie, gdzieby zapragnęła. Kiedy się znów znalazł w pełnem świetle słońca odetchnął z radością. Nareszcie żył; nie był już ową rośliną podległą zimowemu konaniu. To też co za wdzięczność rozrzewniona! Chciałby oszczędzić małym nóżkom Albiny chropowatości ulic; marzył, aby ją nieść w objęciu jak dziecko usypiane przez matkę. Już pilnował jej, jak zazdrosny opiekun, usuwał kamienie i ciernie, czuwał, aby wiatr nie skradł uwielbianym włosom pieszczot, należących wyłącznie do niego. Przytuliła się do jego ramienia rozpromieniona powierzając mu się zupełnie.
W taki to sposób Albina i Sergiusz chodzili w słońcu po raz pierwszy. Para ta zostawiała po sobie piękną woń. Przejmowała drżeniem ścieżkę, a słońce słało jej złoty dywan pod nogi. Posuwała się naprzód, podobna cudnemu zjawisku pomiędzy wielkiemi krzewami, tak ponętna, iż boczne aleje przywoływały ją, witały szmerem uwielbienia, tak jak tłum wita królów dawno oczekiwanych. Stanowili już tylko jedną istotę najdoskonalej piękną. Biała cera Albiny była poprostu białością brunatnej cery Sergiusza. Przechodzili zwolna, odziani w słońce, sami słońcem byli. Kwiaty pochylone cześć im oddawały.
Kwietnik zadrżał. Stary kwietnik dotrzymywał im towarzystwa. Pole szerokie zarastające swobodnie od stu lat, zakątek raju, gdzie wiatr zasiewał najrzadsze kwiaty. Szczęśliwa cisza w Paradou, śpiącem na słońcu, przeszkadzała zwyrodnieniu gatunków. Była tam temperatura równa, ziemia, którą każda roślina ulepszała długo, aby w niej żyć, w spokoju swej siły. Roślinność była tam ogromna, potężna, wspaniale zdziczała, pełna przypadków, które powodowały rozkwity potworne, nieznające łopaty i konewki ogrodników. Zostawiona sama sobie, mogąc bujać bez wstydu w głębi tego ustronia, zabezpieczonego naturalnemi osłonami, przyroda z każdą wiosną wyzwalała się bardziej w potężnem rozpasaniu, zabawiając się w każdej porze roku stwarzaniem bukietów dziwacznych, których żadna ręka zerwać nie miała.
Natura tu zdawała się przykładać z wściekłością jakąś do burzenia tego, co był uczynił wysiłek człowieka; buntowała się, zarzucała kwiatami środek alei, podrywała groty i skały nasadzane muszlami i kamykami, wzbierającą falą swoich mchów, opląty wała za szyję marmury, powalając je za pomocą giętkiego powroza swych roślin pnących, kruszyła płyty basenów, schodów, tarasów, zasadzając w nich krzewy; czołgała się dopóki nie posiadła najmniejszych zakątków uprawnych, przerabiając je po swojemu, zatykała tam niby sztandar buntu, jakiekolwiek ziarno podniesione w drodze, zieloność skromną, z której stwarzała zieloność olbrzymią.
Niegdyś, kwietnik utrzymywany dla pana namiętnie zamiłowanego w kwiatach, przedstawiał w klombach, w rabatach, przedziwny wybór roślin. Dziś odnajdowało się te same rośliny, ale uwiecznione, rozszerzone w rodziny tak liczne, takie rozbiegane na wszystkie cztery strony ogrodu, że ogród był to już tylko zgiełk, tylko swawola niesforna, miejsce podejrzane, gdzie natura pijana miała czkawkę z werben i gwoździków.
Albina właściwie kierowała Sergiuszem, chociaż wątła, oparta na jego ramieniu, wyglądała jakby powierzyła się jemu zupełnie.
Zaprowadziła go naprzód do groty. Wśród klombu z wierzb i topoli była sztuczna grota, zwalona, odłamy skał osunięte w ziemię, strugi wód spływające pomiędzy kamieniami. Grota znikała w gęstwinie liści. W dole, szereg malw zdawał się zasłaniać wejście, kratą z kwiatów czerwonych, żółtych, różowych, białych, których łodygi ginęły w olbrzymich pokrzywach brązowo-zielonych, pocących się spokojnie ogniem swojej palącej trucizny. A po nad tem wybuch nadzwyczajny, wspinający się w kilku rzutach: jaśminy z gwiazdami wdzięcznych kwiatów; glicynie z jasnami, koronkowemi liśćmi; grube bluszcze wycięte jakby z blachy lakierowanej; giętkie kaprifolia usiane źdźbłami bladych korali, miłosne powojniki wyciągające strojne ramiona w białe kity. Zaś inne, wątlejsze rośliny, owijały się w koło tamtych, łącząc je ściślej, zasnuwając je pachnącym wątkiem. Nasturcye mięsiste i zielonawe otwierały złoto-czerwone usta; fasole czerwone mocne jak cienki szpagat zapalały miejscami ognie swoich żywych iskier. Volubilis rozpościerały swe liście wycięte w serca tysiącem swoich dzwoneczków grały cichego kuranta wytwornych kolorów. Groszki pachnące podobne do spoczywających motyli, zwijały swe skrzydełka płowe, swe skrzydełka różowe, jakby w gotowości do odlotu za najpierwszym podmuchem wiatru. Olbrzymia czupryna zieloności, poprzetykana deszczem kwiatów, z obfitością rozsypujących się na wsze strony kosmyków w szalonem rozczochraniu, nasuwała myśl o jakiejś dziewczynie olbrzymiej, omdlałej na wznak gdzieś w oddali, z głową w tył odrzuconą namiętnym ruchem i rozlaniem się wspaniałych włosów, niby sadzawki zapachów.
— Nie śmiałam nigdy wejść w ten cień — rzekła Albina do uchę Sergiusza.
Dodał jej odwagi, przeniósł ją po nad pokrzywami a ponieważ próg zawalony był odłamem skały, potrzymał ją przez chwilę do góry, aby mogła zajrzeć do otworu rozwartego o kilka stóp nad ziemią.
— Jest — szepnęła — marmurowa kobieta, leży jak długa w wodzie, co tam płynie. Woda zniszczyła jej twarz.
I on chciał również zobaczyć. Podniósł się na rękach. Świeży powiew uderzył jego policzki. W pośród trzcin i migocącej wody, w promieniach światła wpadających przez otwór, kobieta leżała na wznak, naga aż do pasa, z draperyą, która kryła jej uda. Była to zapewne topielica jaka z przed stu laty, powolne samobójstwo marmuru, który zapewne jakieś nieszczęścia strąciły na dno tego źródła. Przejrzysta wstęga płynąca po niej uczyniła z jej lic gładki kamień, białość bez twarzy. Obie zaś piersi jakby podniesione nad wodą wysiłkiem karku, pozostały nienaruszone, żyjące jeszcze, wezbrane jakąś dawną zmysłowością.
— Ona nie umarła! — rzekł Sergiusz, zesuwając się napowrót. — Kiedyś trzeba będzie przyjść i ją ztąd wydobyć.
Ale Albina, drżąc, uprowadziła go. Powrócili na słońce, pomiędzy rozpasanie rabat i koszów kwiatowych. Szli przez łąkę kwiatów, gdzie sami chcieli, bez żadnej drogi wytkniętej. Pod stopami mieli dywan z roślin czarujących, roślin karłowatych, stanowiących niegdyś obramowanie ulic, dziś rozpościerające się w nieskończone kobierce. Chwilami tonęli po kostki w jedwabiu nakrapianym gwoździków chińskich, w atłasowych kitach gwoździków holenderskich, w niebieskim aksamicie niezapominajek usianych małemi melancholijnemi oczyma.
Dalej przechodzili przez olbrzymie rezedy, sięgające im do kolan, niby kąpiel zapachów; przez całe pole konwalij, aby nie niszczyć sąsiedniego pola fiołków, tak wdzięcznych, że drżeli z obawy urażenia najmniejszej ich kępki. Potem ściśnięci ze wszystkich stron, mając już tylko fiołki wkoło siebie, musieli stąpać ostrożnemi krokami po tej wonnej świeżości wpośród tchnień samejże wiosny. Po za fiołkami roztaczała się zielona wełna lobelii, nieco ostra, przetykana jasnem lila; wdzięczne, listeczki selaginelli, niebieskie kielichy różnielicy, żółte krzyżyki mydliku, różowe i białe machonii rysowały deseń bogatego kobierca, roztaczając królewski przepych w nieskończoność przed tą parą, aby mogła iść bez znużenia w radości swej pierwszej przechadzki. A fiołki powracały ciągle, morze fiołków płynących wszędzie, wylewających drogocenne wonie na ich stypy, towarzyszące im tchnieniem swych kwiatów ukrytych wśród liści.
Albina i Sergiusz błądzili. Tysiące roślin wysokich wznosiło ściany, tworząc wązkie ścieżki, w które cni chętnie się zapuszczali. Ścieżki biegły w głąb z nagłemi zawrotami, gmatwały się, plącząc się wśród nieprzebitych szpalerów: ageratum o niebieskich kutasikach, asperule z lekkim zapachem piżma, figlarze, ukazujące łona barwy miedzianej kropkowane cynobrem; floksy szkarłatne, floksy fioletowe, wspaniałe, wznoszące kądziele kwiatów, które prządł wiatr; lny czerwone z cienkiemi jak włosy źdźbłami; chryzantemy podobne do księżyców w pełni, księżyców złotych z krótkiemi, przygaszonemi promieniami, białawemi, fioletowemi, różowawemi. Para omijała przeszkody posuwając się dalej w swoim szczęśliwym pochodzie pomiędzy dwoma ścianami zieleni. Na prawe pięły się leciutkie jesionki, centrautusy spadające niby śnieg niepokalany, psie języki szarawe z kropią rosy w drobniutkich kieliszkach swoich kwiatów, Na lewo była długa ulica orlików, wszystkie odmiany orlików, białe, blado-różowe, ciemno-fioletowe, te ostatnie prawie czarne, żałobnie smutne, zwieszające swe płatki sfałdowane niby krepa.
A dalej, w miarę jak szli naprzód, ściany się zmieniały, wyciągały się szeregi ogromnych tojadów zatopionych w nastrzępieniu liści, wyglądały otwarte paszcze lwich pyszczków, wznosiły się wątłe ulistnienia jaskółczych ziół umotylkowanych kwiatami o skrzydełkach koloru siarki, nakrapianych jasnym ponsem. Dzwonki niebieskie przebiegały, rozdzwonione, aż na szczyt złotych łodyg rośliny złotogłów, służącej im za dzwonnicę. W jednym kącie olbrzymi jakiś koper podobny był do damy w koronkach, odwracającej swą parasolkę z zielonawego atłasu. Potem naraz niemieli przed sobą wyjścia, nie mogli iść dalej, tłum kwiatów zamykał ścieżkę, wybuch roślin taki, że tworzył tam jakby stóg z kitą tryumfalną. W dole barszcze budowały podstawę, z której wybijały się do góry szkarłatne benedykty, klarkie z wielkierai, białemi krzyżykami, ozdobnemi niby krzyże jakiegoś barbarzyńskiego orderu. Jeszcze wyżej naparstniki czerwone, łubiny niebieskie, wznosiły się cienkiemi kolumienkami, zawieszając rotundę bizantyńską, wymalowaną jaskrawo purpurą i lazurem; a na samej górze kolosalny rycinus z krwawemi liśćmi zdawał się roztaczać kopułę ze ściemniałej miedzi.
Sergiusz wyciągał już ręce, chcąc przejść, kiedy Albina zaczęła go prosić, aby nic złego nie czynił kwiatom.
— Połamałbyś gałęzie, pogniótłbyś liście — rzekła. — Ja, żyjąc tu od tylu lat, uważam zawsze, aby nikogo nie zabić... Chodź, pokażę ci bratki.
Skłoniła go do zawrócenia się i wywiodła z wąskich ścieżek na środek kwietnika, gdzie niegdyś znajdowały się duże baseny. Zapełnione obecnie, stały się obszernemi koszami kwiatów, z obwódką marmurową, poszczerbioną i popękaną. W jednym z najszerszych wiatr był nasiał przecudny klomb bratków. Aksamitne kwiaty wyglądały jak żyjące ze swemi czuprynami fioletowemi, żółtemi oczyma, ustami bledszemi nieco i delikatniejszemi podbródkami koloru ciała.
— Kiedy byłam młodsza, bałam się ich — szepnęła Albina. — Popatrz tylko. Czyż nie wygląda to, jak tysiąc twarzyczek, które z ziemi patrzą na ciebie. I obracają się wszystkie razem. Możnaby rzec lalki pogrzebione, wychylające głowy.
Pociągnęła go dalej. Obeszli resztę basenów. W sąsiednim basenie wyrosły amaranty, najeżone potwornemi grzebieniami, których Albina nie śmiała ruszyć, gdyż robiły na niej wrażenie olbrzymich krwawych gąsienic. Balsaminy żółte paliowe, koloru kwiatu brzoskwini, szaro-niebieskie jak kwiatki lilii, białe nieco zaróżowione, wypełniały inny basen, a sprężynki ich nasienników pękały z lekkim trzaskiem.
Pośród szczątków wodotrysku był znowu zbiór przepysznych gwoździków: gwoździki białe przepełniały kamienną, osuszoną rynnę; gwoździki strzępiaste zatykały w szparach pomiędzy kamieniami swoje pstre falbanki z powycinanego muślinu. A w głębi lwiej paszczy, która niegdyś wyrzucała wodę, zakwitał wielki gwoździk ponsowy w tak mocnych pędach, iż stary, pokaleczony lew zdawał się teraz pluć bryzgami krwi. Obok zaś, główna niegdyś woda, sadzawka gdzie pływały łabędzie, zamieniła się teraz na las bzów, w których cieniu werbeny i liliowce kryły swą płeć delikatną, na wpół śpiące, wilgotne całe od woni.
— A nie przeszliśmy i połowy kwietnika! — rzekła Albina z dumą. — Tam dalej są kwiaty wielkie, pola, gdzie ja się chowam cała, jak przepiórka w zbożu.
Poszli tam. Zeszli ze schodów, których urny powywracane płonęły jeszcze wysokiemi fioletowemi płomykami irysów. Wzdłuż schodów spływały strumieniami laki, niby złoto w płynie. Po obu stronach osty zasadzały kandelabry z zielonego bronzu, wątłe, najeżone, zakrzywione w ptasie fantastyczne dzioby, dziwacznie piękne, mające w sobie coś z wdzięku chińskich kadzielniczek. Rozchodniki pomiędzy połamanemi balustradami zwieszały jasne sploty, czupryny zielonawe rzek, całe poplamione pleśnią.
W dole rozciągał się drugi kwietnik, który przecinały bukszpany, potężne niby dęby, dawne bukszpany strzyżone niegdyś starannie w kule, w piramidy, w ośmiokątne wieże, dziś zaniedbane przepysznie z wielkiemi łachmanami ciemnej zieloności, przez którą widać było kawałki błękitnego nieba.
I Albina zaprowadziła Sergiusza na prawo, na pole będące jakby cmentarzem kwietnika. Skabiozy ubierały go w swoją żałobę. Orszaki maków szły szeregiem, cuchnąc śmiercią, rozwijając swe ciężkie kwiaty z gorączkowemi blaskami. Tragiczne kawilce tworzyły przygnębiona tłumy, z wywiędłą cerą, ziemistą od podmuchu jakiejś epidemii. Przysadkowate dziędzierzawy rozszerzały swe białe kornety, gdzie owady znużone życiem, przybywały pić truciznę samobójczą. Majówki pod swemi zagęszczonemi liśćmi grzebały kwiaty swe, gromady gwiazd konające, ziejące już zapowietrzeniem rozkładu. I były tam jeszcze inne smutki: jaskry mięsiste, głuchej barwy zardzewiałego metalu, hiacynty i tuberozy wiejące dusznością, zamierające w swej woni. A zwłaszcza przeważały popielniki, mnóstwo popielników, wprowadzających po żałobę swych sukni fioletowych i białych, suknie aksamitne w paski, suknie aksamitne gładkie, surowe a bogate.
W środku melancholijnego pola stał Amorek marmurowy, uszkodzony, bo ręka trzymająca łuk odpadła w pokrzywy, uśmiechający się jeszcze pod mchami, od których drżała jego nagość dziecięca.
Albina i Sergiusz weszli po pas w piwonie. Kwiaty białe rozsypywały się deszczem szerokich płatków, odświeżających im ręce, podobnych do wielkich kropli deszczu podczas burzy. Kwiaty czerwone, miały apoplektyczne twarze, których ogromny śmiech niepokoił ich. Weszli na lewo, na pole ułanków, gąszcz giętkich, smukłych krzewów, zachwycających niby cacka japońskie, opatrzone milionem dzwoneczków.
Przechodzili następnie przez łany przetaczników z gronami fioletowemi, łany przepyszlinów i pelargonij, po których zdawały się przebiegać ognie, czerwone, różowe, białe, białością rozpaloną żaru, a podsycane nieustannie najlżejszemi podmuchami wiatru. Musieli okrążać firanki z gladyolusów, wielkich jak trzciny, wznoszących łodygi kwiatów, płonących w jasności z bogactwem płomieni zapalonych pochodni. Zabłądzili w lesie słoneczników, w lesie z pniami drzewnemi tej grubości, co kibić Albiny, zaciemnionym liśćmi szorstkiemi a tak szerokiemi, że możnaby na jednym położyć dziecko; zaludnionym twarzami olbrzymów, twarzami gwiazd, błyszczącemi jak tyleż słońc. Aż doszli do innego lasu, lasu różańców, kwitnących tak gęsto, że nie było widać ani liści, ani gałęzi. Rozpościerały one bukiety potworne, pełne kosze kielichów delikatnych, pieniących się aż po krańce horyzontu.
— To jeszcze nie koniec! — zawołała Albina. — Idźmy, idźmy dalej.
Sergiusz zatrzymał ją. Znajdowali się w środku starej kolumnady w ruinach. Słupy od kolumn stanowiły ławki wśród pierwiosnków i barwników. W oddali pomiędzy stojącemi jeszcze kolumnami rozciągały się łany innych kwiatów: tulipany w barwne paski, niby fajanse malowane; zinie, podobne do wielkich, sierdzistych stokrotek; petunie o płatkach, miękich jak batyst niewieści, powalający widzieć różowość ciała i jeszcze łany, łado nieskończoności, których kwiaty już się nie dawały rozróżnić, których dywany roztaczały się w słońcu z bezładną pstrocizną kęp jaskrawych, ginącą w łagodnej zieleni traw.
— Nigdy nie będziemy mogli zobaczyć wszystkiego — rzekł Sergiusz, wyciągając rękę z uśmiechem. — Tu dopiero przyjemnie być musi usiąść wśród tego zapachu.
Obok nich było pole heliotropów tchnące wanilią, tak słodką, iż wiatr stawał się aksamitny. Usiedli na jednej z wywróconych kolumn, w pośród klombu wspaniałych lilij, które tu wyrosły. Szli już więcej, niż godzinę. Od róż doszli do lilij poprzez wszystkie kwiaty. Lilie dawały im schronienie niewinne, po ich miłosnej przechadzce wśród gorących podszeptów wdzięcznych powojów, i wonnych fiołków i werben tchnących świeżym zapachem pocałunku i tuberozów dyszących omdleniem zabójczej rozkoszy. Lilie na wysokich łodygach tworzyły pawilon biały pod dachem śnieżnym kielichów ożywionych jedynie drobnemi kroplami złota na słupkach.
I pozostali tak, niby dzieci zaręczone, wysoce wstydliwi, jakby wewnątrz wieży czystości, wieży z kości słoniowej, nienaruszalnej, gdzie kochaniem był jeszcze tylko czar ich niewinności.
Aż do wieczora Albina i Sergiusz pozostali w liliach. Dobrze im było; Sergiusz pozbywał się tu resztek gorączki swoich rąk. Albina stawała się tu biała białością mleka, niezarumienionego żadną czerwonością. Nie widzieli już swoich nagich rąk, nagiej szyi, nagich ramion. Włosy nie wprawiały ich już w pomieszanie, jakby nagość odsłoniona. Przyciśnięci jedno do drogiego, śmieli się śmiechem szczerym, doznając wrażenia świeżości przy uściskach. W oczach mieli spokój przejrzystej wody źródlanej, a w ciele ich nie odzywało się nic nieczystego, coby kryształ ten zaćmiło. Policzki ich były to owoce puszyste, zaledwie dojrzałe, o kosztowaniu których nie myśleli wcale. Kiedy opuścili lilie, nie mieli dziesięciu lat; zdawało im się, że dopiero co spotkali się sami w głębi wielkiego ogrodu, aby tam żyć w wiecznej przyjaźni i zabawie.
Kiedy wracając przechodzili napowrót kwietnik o zmroku, kwiaty zdawały się przybierać ostrożności, szczęśliwe, że oni są tacy młodzi, nie chcąc psuć tych dzieci. Lasy piwonij, kosze gwoździków, dywany niezapominajek, kotary powojników nie rozsuwały już przed nimi miłosnej alkowy, zamglone o tej porze wieczornej, uśpionej w dzieciństwie równie czystem. Bratki patrzyły na nich po koleżeńsku swemi niewinnemi twarzyczkami. Rezedy, omdlałe, muśnięte białą spódnicą Albiny, zdawały się przejęte współczuciem, unikając przyśpieszenia ich gorączki, chociażby jednem tchnieniem.




VIII.

Nazajutrz o świcie Sergiusz pierwszy wołał na Albinę. Spała ona na górze, o piętro wyżej, ale nie przyszło mu na myśl pójść tam. Wychylił się przez okno, ujrzał ją, jak tylko co wstawszy otwierała żaluzje. I oboje bardzo się śmieli z takiego spotkania.
— Dzisiaj nie wyjdziesz — rzekła Albina, kiedy zeszła na dół. — Trzeba odpocząć... Jutro chcę cię zaprowadzić daleko, bardzo daleko. Tam dopiero będzie nam przepysznie.
— Ale będziemy się nudzili — szepnął Sergiusz.
— O, cóż znowu!... będę ci opowiadała historye.
Spędzili dzień czarujący. Okna były otwarte na oścież, Paradou wchodziło, śmiało się wraz z nimi w pokoju. Sergiusz wziął nareszcie w posiadanie ten pokój szczęśliwy, w którym zdawało mu się, że na świat przyszedł. Chciał wszystko zobaczyć, o wszystkiem posłyszeć objaśnienia. Amorki gipsowe przewracające się na brzegu alkowy rozweseliły go do tego stopnia, że wlazł na krzesło, aby przewiązać paskiem Albiny szyję najmniejszego z nich, taki kawałek człowieka, który swawolił z nogami w powietrzu, z głową ca dół. Albina klaskała w ręce, wołała, że podobny jest do chrabąszcza zawieszonego na nitce. Potem, jakby litością zdjęta:
— Nie, nie, odwiąż go... Tak, nie może lecieć.
Zwłaszcza amorki wymalowane nade drzwiami, żywo zajęły Sergiusza. Gniewało go, że nie może rozpoznać, w jakie gry się bawią, tak bardzo zblakło malowanie. Przy pomocy Albiny przysunął stół, na który weszli oboje. Albina objaśniała.
— Patrz, tamci rzucają kwiaty. Pod kwiatami widać już tylko trzy nogi. Zdaje mi się, że jak tu przyjechałam, to można było jeszcze odróżnić leżącą damę. Ale z czasem znikła.
Obeszli wszystko a nic bezwstydnego na myśl im nie przychodziło wobec tych ładnych, buduarowych nieprzyzwoitości. Malowidła wykruszające się jak wytynkowana twarz z XVIII wieku, były tak zniszczone, że zaledwie dawały się dostrzedz kolana i łokcie ciał omdlałych w miłej lubieżności. Zbyt nieprzystojne szczegóły, w których zdawała się mieć upodobanie dawna miłość, pachnąca jeszcze dotąd w alkowie, znikły, starte przez swobodnie tu wchodzące powietrze. Pokój podobnie jak i park powrócił do naturalnej dziewiczości w spokojnym przepychu słońca.
— Eh! To są bawiące się łobuzy — rzekł Sergiusz, schodząc ze stołu. — A ty, czy umiesz grać w zgadywanego?
Albina umiała wszystkie gry, tylko do tej trzeba było najmniej trzech osób. Pobudziło to ich do śmiechu. Sergiusz zawołał, że wystarczy aż nadto dwojga i przysięgli, że zawsze będą tylko we dwoje.
— Jest się u siebie w domu, nic się nie słyszy, mówił znów młodzieniec, wyciągając się na kanapie. A meble pachną tak przyjemnie czemś z przeszłości... Dobrze tu, jakby w gniazdku. Pełno szczęścia w tym pokoju.
Dziewczyna spuściła oczy poważnie.
— Gdybym była bojaźliwa — szepnęła — toby mię strach nie opuszczał w pierwszych czasach. Tę właśnie historyę chcę ci opowiedzieć. Słyszałam ją w okolicy. Może kłamią. W każdym razie zabawi to nas.
I usiadła obok Sergiusza.
— Dawno już, bardzo dawno temu... Paradou należało do bogatego pana, który przybył i zamknął się tu z panią bardzo piękną. Bramy pałacu były tak szczelnie zamknięte, mury ogrodu były tak wysokie, iż nikt nigdy nie dostrzegł najmniejszego rąbka sukni pani.
— Wiem — przerwał Sergiusz — pani ta nigdy się jut nie pojawiła.
A kiedy Albina patrzyła na niego zdziwiona, widząc z przykrością, że jej baśń jest znana, on mówił półgłosem dalej zdziwiony:
— Ty mi opowiadałaś już tę historyę.
Zaprzeczyła. Potem, jakby się spostrzegła, dała się przekonać. Niemniej dokończyła swego opowiadania w tych słowach.
— Skoro pan odjeżdżał włosy miał białe. Kazał zamurować wszystkie szczeliny, aby nikt się nie mógł dostać i zamącić spokoju pani... Pani umarła w tym pokoju.
— W tym pokoju! — zawołał Sergiusz. — Tego mi nie mówiłaś... Czy jesteś pewna, że ona umarła w tym pokoju?
Albina rozgniewała się. Powtarzała to, o czem wiedzieli wszyscy. Pan ów kazał był zbudować ten pawilon, aby umieścić w nim ową nieznajomą, która wyglądała na księżniczkę. Ludzie pałacowi zapewniali później, że on tu spędzał dnie i noce. Często również widywali go w alei, wiodącego drobne nóżki nieznajomej w głąb najczarniejszych gąszczów. Ale za nic w świecie nie byliby się odważyli śledzić tę parę, przebiegającą park w różnych kierunkach całemi tygodniami.
— I ona właśnie tu umarła — powtórzył Sergiusz — na którym to zrobiło wrażenie. Ty zajęłaś jej pokój, używasz jej mebli, sypiasz w jej łóżku.
Albina uśmiechała się.
— Wiesz dobrze, że nie jestem bojaźliwa — rzekła. — Zresztą te wszystkie rzeczy, to takie dawne... Pokój ten wydawał ci się pełnym szczęścia.
Umilkli, patrzyli przez chwilę na alkowę, na wysoki sufit, na szare cienie po kątach. W spłowiałych barwach mebli było jakby rozczulenie jakieś miłosne, westchnienie delikatne przeszłości pełne rezygnacyi, podobne do niedbałej podzięki wielbionej kobiety.
— Tak — szepnął Sergiusz — niepodobna się bać. Tu jest zbyt spokojnie.
A Albina znowu zaczęła, zbliżając się do niego:
— O czem mało kto wie, to że odkryli byli oni w ogrodzie miejsce doskonałej szczęśliwości, gdzie w końcu spędzali wszystkie swoje godziny. Ja wiem o tem z bardzo pewnego źródła... Miejsce cieniste, pełne świeżości, ukryte w głębi nieprzebytych zarośli, tak cudnie piękne, że się tam o całym świecie zapomina. Owa pani musi być tam zapewne pochowana.
— Czy to w kwietniku? — zapytał Sergiusz z ciekawością.
— A, ja nie wiem, ja nie wiem! — rzekła młoda dziewczyna z giestem zniechęcenia. — Szukałam wszędzie, nie mogłam znaleźć nigdzie tej szczęśliwej polanki... Nie jest to tam gdzie róże, ani tam gdzie lilie, ani na dywanie fiołków.
— Może to ten zakątek z kwiatami smutnemi, gdzie mi pokazywałaś dziecko ze złamaną ręką?
— Nie, nie.
— A może to w głębi groty, koło tej wody przejrzystej, gdzie się utopiła ta marmurowa kobieta, co już niema twarzy.
— Nie, nie.
Albina zamyśliła się na chwilę. Poczem ciągnęła dalej, jakby do siebie:
— Zaraz w pierwszych dniach wzięłam się do poszukiwań. Spędzałam całe dnie w Paradou, przetrząsałam każdy najmniejszy nawet kąt zieloności, dlatego jedynie, aby się znaleźć na jaką godzinę na tej polance. Ileż to poranków straciłam napróżno, wślizgując się między ciernie, zwiedzając najdalsze kąty parku!... O, jabym je poznała odrazu, to zaczarowane schronienie, po ogromnem drzewie, które ma je okrywać dachem z liści, po trawie miękiej, jak plusz jedwabny, po ścianach zielonych krzewów, których nawet ptaki przebić nie mogą!
Objęła jedną ręką Sergiusza za szyję, podnosząc głos prosząco:
— Powiedz! Teraz jest nas dwoje, będziemy szukali, znajdziemy... Ty, że jesteś taki silny, będziesz rozchylał przedemną duże gałęzie, abym się mogła dostać, aż do środka leśnych gąszczów. Kiedy się zmęczę, będziesz mię nosił, pomożesz mi przeskakiwać strumienie, a jeżeli nam się zdarzy zabłąkać, będziesz się wdrapywał na drzewa... Ale co za radość, gdy będziemy mogli usiąść przy sobie pod dachem z liści w środku polanki! Opowiadano mi, że tam jedna minuta warto tyle, co całe życie... Powiedz, Sergiuszu, mój dobry, zaraz od jutra zabierzemy się, będziemy przeszukiwali park wszak za krzakiem, aż dopóki nie zadowolnimy naszego pragnienia.
Sergiusz ruszał ramionami, uśmiechając się.
— Na co to? — rzekł. — Czyż nie jest dobrze w kwietniku. Trzeba będzie zostać z kwiatami widzisz, a nie szukać tak daleko większego szczęścia.
— Tam pochowana jest ta umarła — szepnęła Albina, ulegając swemu rozmarzeniu. — To radość, której tam doznała, zabiła ją. Drzewo to daje cień, którego czar zabija... Ja chętniebym tak umarła. Położylibyśmy się przy sobie, obejmując się, umarlibyśmy, niktby nas już nigdy nie znalazł.
— Nie, dosyć, zasmucasz mię — przerwał Sergiusz niespokojnie. — Ja chcę, abyśmy żyli w słońcu, daleko od tego zabójczego cienia. Twe słowa dręczą mnie, jakby nas parły do jakiegoś niepowetowanego nieszczęścia. Musi to być zakazane, siadanie pod drzewem, którego cień przejmuje takim dreszczem.
— Tak, to jest zakazane — oświadczyła Albina z powagą. — Wszyscy w okolicy mówili mi, że to jest zakazane.
Nastało milczenie. Sergiusz podniósł się z kanapy, na której leżał. Śmiał się, utrzymywał, że historye go nie bawią. Słońce zniżało się, kiedy Albina zgodziła się wreszcie, aby na chwilę zejść do ogrodu. Poprowadziła go na lewo wzdłuż muru obwodowego, aż na pole gruzów najeżone całe cierniami. Był tu niegdyś pałac na tem miejscu czarnem jeszcze od pożaru, który zwalił mury. Pod cierniami pękały kamienie, opalone belki gniły na ziemi. Rzekłby kto, że to skały z wąwozami, garbami, pokryte ostrą trawą, czołgającemi się lianami, które wciskały się w każdą szczelinę niby węże. I rozbawili się na tem rumowiska, schodząc w głąb jam, wyszukując różnych szczątków, starając się dojść czegoś z tej spopielonej przeszłości. Nie przyznawali się do swej ciekawości, gonili się pośród kawałków podłóg i zwalonych ścian; ale naprawdę ciągle mieli na myśli tylko legendę tych ruin, tę panią piękną, niby dzień, stąpającą niegdyś w swej jedwabnej sukni po tych schodach, po których dziś jaszczurki przechadzały się leniwie.
Sergiusz stanął w końcu na najwyższej kupie gruzów, patrząc na park roztaczający swoje olbrzymie zielone przestrzenie, szukając pomiędzy drzewami szare plamy pawilonu. Albina, stojąc obok niego, milczała zamyślona.
— Pawilon jest tam, na prawo — rzekła, nie czekając zapytania. — Nic więcej z budynków nie zostało. Czy widzisz, tam, przy końcu tej alei lipowej?
Umilkli znowu, I jakby w dalszym ciągu rozmyślań snutych przez oboje w milczeniu, odezwała się Albina:
— Kiedy szedł do niej schodził zapewne tą aleją i okrążywszy te wielkie kasztany, wchodził pod lipy... Zabierało mu to najwyżej kwadrans czasu.
Sergiusz ust nie otwierał. Gdy powrócili, zeszli aleją, okrążywszy wielkie kasztany i weszli pod lipy. Była to droga miłości. Na trawie upatrywali śladu kroków, kokardki zgubionej, powiewu pachnącego przeszłością, jakiejś wskazówki, któraby im jasno dowiodła, że są rzeczywiście na ścieżce wiodącej ku radości ze znajdowania się razem. Noc zbliżała się, od parku płynął wielki zamierający głos wołający na nich z zieleni.
— Poczekaj — rzekła Albina, kiedy powrócili przed pawilon. Ty wejdź dopiero za trzy minuty.
Pobiegła wesoło, zamknęła się w pokoju z niebieskim sufitem. Potem, poczekawszy aż Sergiusz zapuka dwa razy do drzwi, uchyliła je ostrożnie, przyjęła go ukłonem podług dawnej mody.
— Witaj, drogi panie — rzekła ściskając go.
Ucieszyła ich ta zabawa nadzwyczajnie. Grali w zakochanych dziecinnie, jak dwoje malców. Sylabizowali namiętność, która tu niegdyś konała. Uczyli się jak lekcyi, bąkali ją w sposób zachwycający, nie umiejąc się całować w usta, szukając po twarzy, tańczyli wreszcie jedno przed drugiem, śmiejąc się w niebogłosy przez nieświadomość, jak sobie inaczej okazać radość i tego, że się kochają.




IX.

Nazajutrz rano, Albina chciała zaraz po wschodzie słońca iść na wielką wycieczkę, którą przygotowywała od wczoraj. Podskakiwała wesoło, mówiła, że nie wrócą aż wieczorem.
— Więc gdzie mnie prowadzisz? — zapytał Sergiusz.
— Zobaczysz, zobaczysz.
Wziął ją za ręce, spojrzał jej w oczy.
— Ale będziesz rozsądna, prawda? Nie chcę, abyś stukała tej twojej polanki, ani tego drzewa, ani trawy, w której się umiera. Wiesz, że to jest zakazane.
Lekko się zarumieniła, zaprzeczając i powiedziała, że ani nawet myśli o tych rzeczach. Poczem dodała:
— Jednakże, gdybyśmy znaleźli bez szukania, przypadkiem, czybyś nie usiadł tam?... Chyba nie kochasz mnie wcale!
Wyruszyli. Przesili przez kwietnik, nie zatrzymując się przy budzących się kwiatach, nagich, skąpanych w rosie. Poranek miał płeć różaną, uśmiech pięknego dziecka, otwierającego oczy wśród białości swej poduszki.
— Gdzie mię prowadzisz? — powtarzał Sergiusz.
A Albina śmiała się, nie chcąc odpowiadać. Kiedy doszli do rzeczki przerzynającej ogród przy końcu kwietnika, stanęła przykro zawiedziona. Woda była jeszcze wezbrana po ostatnich deszczach.
— Nie będziemy mogli przejść — mruknęła. Zwykle zdejmuję trzewiki i podnoszę suknię. Dziś jednak, woda sięgałaby nam aż do pasa.
Szli przez chwilę wzdłuż rzeki, szukając jakiego brodu. Młoda dziewczyna mówiła, że to nadaremnie, że znała wszystkie dziury. Dawniej był tu most. Zawaliwszy się zasiał on rzekę wielkiemi kamieniami, pomiędzy któremi woda przepływała pieniąc się i tworząc wiry.
— Wezmę cię na plecy — rzekł Sergiusz.
— Nie, nie chcę. Gdybyś się pośliznął, to dalibyśmy oboje znakomitego nurka... Nie wiesz, jakie to kamienie zdradzieckie.
— Wejdźże mi na plecy.
W końcu dała się skusić. Rozpędziła się, skoczyła jak jaki chłopak, tak wysoko, że znalazła się jak na koniu, na szyi Sergiusza. Czując, że on się chwieje, zawołała, że jeszcze nie jest dość silny, że chce zejść. Potem znowu wskoczyła dwa razy, raz po raz. Ta zabawa podobała się im niezmiernie.
— Kiedy skończysz? — rzekł młodzieniec, śmiejąc się. — A teraz trzymaj się mocno. Nastąpi chwila stanowcza.
I w trzech lekkich skokach przebył rzekę, zamoczywszy ledwie końce stóp. Pośrodku jednak zdało się Albinie, że się pośliznął. Krzyknęła, chwytając go za szyję obu rękami. A on ją niósł już w galopie jak koń, po delikatnym piasku przeciwnego brzegu.
— Wio, wio — wołała uspokojona, rozweselona tą nową zabawą. Biegł tak, dopóki chciała, tupiąc nogami, naśladując odgłos kopyt. Ona klaskała językiem, wzięła dwa kosmyki jego włosów, pociągając niemi jak lejcami, aby go zwrócić na prawo, albo na lewo.
— Stój, przyjechaliśmy — rzekła, klepiąc go po paliczkach. Zeskoczyła na ziemię, a on, spocony, oparł się o drzewo, aby nabrać tchu. Wtedy wyłajała go, grożąc, iż jeżeli znowu zachoruje, nie będzie go pielęgnowała.
— Dajże pokój! To zdrowo dla mnie — odpowiedział. — Jak odzyskam siły, będę cię nosił całemi dniami... Gdzie mnie prowadzisz?
— Tutaj — rzekła, siadając wraz z nim pod olbrzymią gruszą.
Byli w dawniejszym sadzie parku. Żywopłot i tarniny, ściana zieloności poprzerywana szczerbami, tworzyły tu jakby osobny ogród. Był to las drzew owocowych, niedotkanych nożem ogrodnika przez wiek cały. Niektóre pnie przekrzywione potężnie, rosły ukośnie pod ciosami burz, które je pochyliły. Inne zaś, pogarbione w ogromna sęki, spękane, z głębokiemi zagłębieniami, zdawały się trzymać ziemi tylko olbrzymiemi ruinami swej kory. Wysokie gałęzie, uginające się corocznie pod ciężarem owoców, rozpościerały w dal swe niezmierne wachlarze, nawet gałęzie nadłamane dotykające ziemi, nie przestawały rosnąć i owocować, wzmocnione przez nowe soki. Drzewa użyczały sobie wzajemnie naturalnych podpór, były to już zresztą tylko pokręcone filary podpierające liściaste sklepienie. Tworzyło ono długie galerye, to znów lekkie halle, lub naraz osuwało się płasko, prawie aż na ziemię. W koło każdego kolosa dzikie odroślą tworzyły gąszcze, dodawały plątaninę swoich młodych łodyg, których drobne owoce miały jakiś kwasek wyborny. W zielonawem świetle rozlewającem się niby woda jasna w wielkiej ciszy mchów, rozlegało się jedynie głuche spadanie owoców, które wiatr strącał.
Były tam morele, niby patryarchy dźwigające dzielnie swe stare lata, sparaliżowane z jednej strony, z mnóstwem suchych gałęzi, podobnych do rusztowania przy katedrze; ale w drugiej swej połowie takie żywe, takie młodzieńcze, że nowe pączki rozsadzały chropowatą korę na wszystkie strony. Czcigodne śliwy całe siwe od mchów rosły jeszcze, aby pić gorące słońce bez najmniejszego spłowienia innych liści. Wiśnie budowały całe miasta, domy o kilku piętrach urządzając schody, to znów podłogi z gałęzi, obszerne, jakby dla dziesięciu rodzin. Potem były jabłonie z nadwyrężonemi krzyżami, z powykręcanemi członkami, jakby ogromne kaleki z sękatą skórą, pokrytą plamami zielonej rdzy. Gładkie grusze ustawiające niezmierną gromadę wysokich, cienkich łodyg, niby skrawek widoku jakiego portu, z brunatną siatką masztów na horyzoncie; różowawe brzoskwinie zdobywające miejsca wśród natłoku swych sąsiadów, uprzejmym uśmiechem i powolnem wciskaniem się pięknych dziewcząt, zabłąkanych pośród tłumu. Niektóre drzewka, cięte niegdyś w szpalery, rozbiły podtrzymujące je nizkie mury i hulały teraz uwolnione od drewnianej kraty, wiszącej w szczątkach na ich ramionach; rozrastały się one dowolnie, zachowawszy ze swego szczególniejszego kształtu, tylko pozory drzew eleganckich, poniewierających na włóczędze łachmany swego galowego stroju. A przy każdym pniu, przy każdej gałęzi, od jednego drzewa do drugiego, rozrzucały się bezładnie winorośle. Krzewy winne podnosiły się niby śmiechy szalone, czepiały się jakiegokolwiek wysokiego sęczka i biegły znów dalej o wybuchu śmiechów głośniejszych, udzielając wszystkim innym liściom wesołego upojenia winnych gałązek. Ta zieloność jasna, przeświecająca złotem słońca, zapalała sztucznem podnieceniem sterane głowy wielkich starców sadu.
Potem, na lewo; rzadziej rozstawione drzewa migdałowe dozwalały dyniom podobnym do upadłych księżyców dojrzewać w słońcu. Były takie na brzegu strumienia przepływającego sad, melony pokiereszowane brodawkami, gubiące się wśród czołgających się liści, również lakierowane kawony, doskonale owalne niby strusie jaja. Na każdym kroku, krzaki porzeczek zagradzały dawniejszę aleje, ukazując przejrzyste grona swych owoców, rubiny, z których każdy lśnił się kroplą światła. Ściany malin rozpościerały się jak dzikie ciernie, a ziemia była wielkim dywanem poziomek, zielonością usianą dojrzałemi jagodami, których woń zalatywała wanilią.
Ale czarowny zakątek sadu był jeszcze dalej na lewo pod skałami, które tu się poczynały. Wchodziło się do gorącego kraju, do naturalnej cieplarni, gdzie słońce padało prostopadle. Najprzód przechodziło się między olbrzymiemi drzewami figowemi. Rozchwiane przeciągały one swe gałęzie jak szarawe ramiona, ociężałej senne, tak zawalone włochatym rzemieniem swoich liści, że chcąc przejść, trzeba było łamać młode pędy puszczające się ze starych przez wiek wysuszonych korzeni.
Następnie szło się między bukietami mącznic a zielonością olbrzymich bukszpanów z czerwonemi jagodami, które czyniły je podobnemi do kukurydzy, ozdobionej pomponami ze szkarłatnego jedwabiu. Dalej był starodrzew alizy, lazerole, jujuby; a na jego brzegu ciągnęły się granaty szlakiem zielonych wiecznie kęp. Owoce na granatach ledwie się zawiązywały wielkości dziecinnej pięści; tkwiące na końcach gałązek purpurowe kwiaty zdawały się posiadać lekkość owych ptaków na wyspach, co traw nie uginają pod sobą. I dochodziło się w końcu do lasu drzew pomarańczowych i cytrynowych wspaniale rosnących w gruncie. Gładkie pnie tworzyły brunatne kolumnady, lśniące liście rzucały na błękit nieba wesołość swego jasnego kolorytu, wydłużały cienie w śpiczaste wązkie blaszki rysujące na ziemi miliony palm indyjskiej materyi. Cienie miały tutaj wdzięk odrębny, przy którym cienie sadów europejskich stawały się mdłe. Była tu jakaś leniwa rozkosz światła rozsypującego się w kurzawę lotnego złota, pewność wiecznej zieloności, siła zapachów nieprzerwanych: przenikającego zapachu kwiatów, macniejszego zapachu owoców; dającego ciału jakąś giętkość gorących krajów.
— I będziemy mieli śniadanie! — zawołała Albina, kleszcząc w ręce. — Jest przynajmniej dziewiąta, jestem porządnie głodna!
Wstała. Sergiusz wyznał, że jadłby i on także chętnie.
— Gapiątko — mówiła znowu — nie zrozumiałeś, że cię prowadzę na śniadanie. Nie poginiemy tu z głodu. Wszystko jest nasze.
Weszli pod drzewa rozchylając gałęzie, wciskając się tam, gdzie najgęściej było owoców. Albina, która szła naprzód; zebrawszy suknię w ręku, odwracała się, zapytując towarzysza słodkim głosem;
— A ty, co lubisz: gruszki, morele, wiśnie, porzeczki?... Uprzedzam cię, że gruszki jeszcze zielone, ale i tak są doskonałe.
Sergiusz zdecydował się na wiśnie. Albina powiedziała, że istotnie można zacząć od tego. Ale kiedy on chciał wyleźć na pierwszą spotkaną wiśnię, ona kazała mu przedzierać się za sobą jeszcze dobre dziesięć minut, przez okropną gmatwaninę gałęzi. Na tem drzewie wiśnie nic nie były warte, na tamtem zbyt kwaśne, na innem znów dojrzeją dopiero za tydzień. Znała każde drzewo.
— Ot, tutaj wyleź — rzekła wreszcie, zatrzymując się przed wiśnią, tak obciążoną owocami, że grona zwieszały się aż do ziemi, niby pozawieszane grona korali. — Sergiusz, umieściwszy się wygodnie między dwoma gałęziami, wziął się do śniadania. Nie słyszał już Albiny. Sądził, że jest o parę kroków dalej, na innem drzewie, tymczasem spojrzał na dół ujrzał ją leżącą spokojnie na wznak pod jego drzewem, leżąc tak, jadła wiśnie, nie posługując się nawet rękami, samo bowiem drzewo podawało jej owoce do ust.
Zobaczywszy, że ją spostrzegł, śmiała się długo, rzucając się po trawie, jak ryba biała wyrzucona z wody, kładąc się na brzuchu, czołgając się łokciami, okrążając drzewo i nie przestając chwytać ustami najpiękniejsze wiśnie.
— Wyobraź sobie, one mnie łaskoczą! — wołała. — Ot znów jedna na szyję mi spadła. A jakie świeże... Ja mam wiśnie na uszach, na oczach, na nosie, wszędzie. Gdybym zachciała, zgniotłabym jedną, żeby sobie zrobić wąsy... Daleko słodsze są na dole, niż na górze.
— Cóż znowu! — rzekł Sergiusz śmiejąc się. — Poprostu boisz się włazić.
Oniemiała z oburzenia.
— Ja, ja! — wyjąkała.
Zebrała suknię, założyła ją sobie z przodu za pasek, nie zauważywszy, że odsłoniła uda, i chwyciwszy się nerwowo drzewa, wspięła się wyżej samym tylko wysiłkiem rąk. Tam biegała po gałęziach, unikając nawet pomagania sobie rękami. Miała zwinność wiewiórki, obracała się w koło grubszych gałęzi, to znów puszczała nogi wolno, utrzymując równowagę jedynie przegięciem kibici. Kiedy była na samej górze, na wątłej gałęzi rozhuśtanej mocno pod ciężarem jej ciała:
— A co! — zawołała — boję się włazić na drzewa?
— Zejdź natychmiast! — błagał Sergiusz, przejęty obawą, — Bardzo cię proszę. Jeszcze zrobisz co sobie.
Ale ona, nie posiadając się z radości, posunęła się jeszcze wyżej, siadając na gałęzi, jak na koniu, pochylając się zwolna w próżnej przestrzeni chwytając rękami kępy liści.
— Gałąź się złamie — rzekł Sergiusz zaniepokojony w najwyższym stopniu.
— To co, niech się złamie! — odpowiedziała śmiejąc się głośno. Oszczędzi mi to trudu schodzenia na dół.
I w istocie, gałąź się złamała; ale powoli, z tak długiem rozdzieraniem się, iż opadła zwolna jakby dla złożenia Albiny na ziemi, w sposób bardzo łagodny. Nieprzestraszona bynajmniej, poruszała udami na pół nagiemi, powtarzając:
— To bardzo przyjemnie. Zupełnie jakby w powozie.
Sergiusz zeskoczył był z drzewa, aby ją pochwycie w ramiona. Blady był ze wzruszenia, a ona żartowała z niego.
— Ależ to się zdarza codzień, spadanie z drzewa. Nigdy nic złego się nie staje... Śmiej się z tego! Ot, pośliń mi tu trochę na szyi, podrapałam się.
Poślinił palec i pociągnął nim lekko po zadraśniętem miejscu.
— Już zagojone — zawołała, wymykając się e ramion jednym skokiem. — Będziemy się bawili w chowanego? Dobrze?
Musiał jej szukać. Znikała, krzycząc: kuku! kuku! z głębiej tylko znanych gęstwin, gdzie Sergiusz nie mógł jej znaleźć. Ale ta gra w chowanego nie obeszła się bez znacznego zniszczenia owoców. Śniadanie przedłużało się po kątach, gdzie się goniło tych dwoje dużych dzieci. Albina, przebiegając pod drzewami, wyciągała rękę, zjadała zieloną gruszkę, napełniała sobie spódnicę morelami. To znowu w pewnych kryjówkach czyniła takie odkrycia, że zasiadała na ziemi, zapominając o zabawie, zajęta jedzeniem z całą powagą. Przez chwilę nie słyszała już Sergiusza i teraz ona musiała go szukać. Było to dla niej niespodzianką, prawie obrazą, gdy znalazła go pod śliwką, śliwką, której ona sama nie znała, a której dojrzałe owoce zalatywały zlekka piżmem. Wykrzyczała go porządnie. Czyż chciał sam zjeść wszystkie, te ani pisnął o śliwkach. Udawał głupiego, ale umiał znaleźć dobru rzeczy, czuł je zdaleka. Zwłaszcza była oburzona na śliwę, drzewo chytre, którego znała i które musiało wyrosnąć w nocy ludziom na złość. Nadąsała się, nie chcąc zerwać ani jednej śliwki. Sergiusz wpadł na pomysł silnego potrząśnięcia drzewem.
Deszcz, grad śliwek spadł. W tej ulewie trafiały śliwki Albinę, w ramiona, w szyję, w sam środek nosa. Nie mogła wstrzymać się od śmiechu została wśród tego potopu, wołając: Jeszcze, jeszcze! — rozbawiona temi okrągłemi kulami, odbijającemi się od niej, nastawiała usta, ręce, zamykając oczy, kurcząc się przy ziemi, aby się stać malutką.
Chwile dziecinnej swobody, swawoli pacholąt wpuszczonych do Paradou. Albina i Sergiusz dokazywali tu przez kilka godzin, biegając, krzycząc, poszturchując się, a żadnym chociażby najmniejszym dreszczem nie ozwały się ich ciała niewinne. Nie było tam jeszcze nic, prócz koleżeństwa dwojga łobuzów, którzy może pomyślą później o pocałowaniu się w policzki, gdy zabraknie przysmaków na drzewach. A co za wyborny zakątek natury na pierwszą swawolę! Gęstwina z wybornemi kryjówkami. Ścieżki, na których niepodobna było zachować powagi, tyle smacznych uśmiechów wychylało się ze ścian.
W tym szczęśliwym sadzie, park tchnął łobuzowstwem krzewów rozbiegających się w nieładzie; świeżością cienia wzbudzającą apetyt, starością poczciwych drzew, podobnych do dziaduniów darzących łakotkami. Nawet w zielonych zaciszach mchów pod złamanemi drzewami, które zmuszały ich do czołgania się jedno za drugiem w kurytarzach z liści tak ciasnych, że Sergiusz zaprzęgał się śmiejąc do nagich nóg Albiny, nawet tam nie spotykali niebezpiecznego rozmarzenia ciszy. Żadne pomieszanie nie szło ku nim z lasu rozbujałego.
A kiedy dość już im było moreli, śliwek, wisien,, pobiegli pod drzewa migdałowe, zajadając migdały zielone, zaledwie wielkości grochu, schylali się po poziomki w trawie, niecierpliwiąc się, że kawony i melony nie były dojrzałe. W końcu Albina zaczęła biedź ze wszystkich sił, ścigana przez Sergiusza niemogącego jej schwytać. Weszła pomiędzy drzewa figowe, przeskakując duże gałęzie, zrywając liście, które rzucała za siebie na swego towarzysza.
W kilka skokach przebiegła bukiety mącznic, a przechodząc skosztowała ich czerwonych jagód; a gdy weszła między wysokie alizy, lazerole i jujuby, zgubił ją Sergiusz. Z początku myślał, że się ukryła za drzewem granatu, ale to tylko dwa kwiaty w pączkach wziął za jej dwie różowe pięści. Więc przeszedł las pomarańczowy we wszystkich kierunkach, zachwycony jego pięknością, wyobrażając sobie, że zaszedł do wieszczki słońca. W środku lasu spostrzegł Albinę, która, nie przypuszczając aby on był tak blizko, przeszukiwała wzrokiem zielone głębie.
— Czego ty tam szukasz? — zawołał. — Wiesz przecież, że to zakazane.
Aż podskoczyła, czerwieniąc się trochę po raz pierwszy w ciągu dnia. Usiadła obok Sergiusza i zaczęła mówić mu o szczęśliwej porze dojrzewania pomarańcz. Las wtedy był cały pozłocony, cały świecący się od tych gwiazd okrągłych, których ogniami żółtemi było usiane sklepienie zielone.
Potem, gdy wracali, zatrzymywała się przy każdej dziczce, napełniając kieszenie drobnemi, cierpkiemi gruszkami, małemi kwaśnemi śliwkami, mówiąc, że to będzie na drogę. Były one jakoby sto razy lepsze, niż wszystko czego dotąd kosztowali. Sergiusz musiał je zjadać, mimo wykrzywiań przy każdym kęsie.
Powrócili, zmęczeni do upadłego, szczęśliwi, naśmiawszy się tyle, że aż ich boki bolały. Tego wieczora Albina nie miała już nawet siły iść aż do siebie, zasnęła w nogach u Sergiusza na poprzek łóżka, śniąc, że włazi na drzewa, dojadając we śnie owoców z dziczek, które schowała pod kołdrę obok siebie.




X.

W osiem dni później przedsięwzięli snów wielką podróż po parku. Chodziło o to, aby pójść dalej niż sad, na lewo w stronę zielonych łąk przerżniętych czterema strumieniami. Pójdzie się kilka mil trawami, będzie się żyło z rybołówstwa w razie zabłąkania.
— Zabieram mój nóż — rzekła Albina — pokazując nóż chłopski z grubem ostrzem.
Ponakładała wszystkiego do swoich kieszeni, sznurki, chleb, zapałki, małą flaszkę wina, trochę gałganków, grzebień, igły. Sergiusz niósł kołdrę; ale już przy końcu alei lipowej, kiedy doszli do ruin pałacu, kołdra zawadzała mu do tego stopnia, iż schował ją pod kawałkiem zwalonego muru.
Słońce było wysoko, Albina straciła trochę czasu na swoje wybieranie się. W gorącu dnia szli jedno obok drugiego, prawie poważni. Udawało im się robić aż do dwudziestu kroków bez potrącania się żartami.
Rozmawiali.
— Ja nigdy się nie budzę — rzekła Albina — Dobrze spałam tej nocy. A ty?
— Ja także — odpowiedział Sergiusz.
Ona znowu mówiła:
— Co to znaczy, kiedy się przyśni ptak gadający do człowieka.
— Ja nie wiem... A co ten ptak mówił?
— A, zapomniałam... Mówił bardzo mądrze, takie rzeczy, które mi się wydawały bardzo śmieszne... Ale popatrzno się tam na ten mak? Nie dostaniesz godnie dostaniesz go!
Rzuciła się, Sergiusz jednak, dzięki swoim długim nogom, wyprzedził ją, zerwał maki wywijał nim zwycięzko. Ona z zaciśniętemi ustami nie odzywała się, powstrzymując się gwałtownie od płaczu. On umiał tylko odrzucić kwiat. I żeby zgoda nastąpiła, rzekł.
— Wskocz mi na plecy. Będę cię niósł tak jak wtedy.
— Nie, nie.
Była nadąsana. Ala nie uszła trzydziestu kroków, a już odwróciła się cała roześmiana. Cierń jakiś trzymał ją za suknię.
— A to dopiero, myślałam, że to ty umyślnie nadeptujesz mi na suknię... Ależ bo nie chce mnie puścić! Odczep mnie, co?
A kiedy została oswobodzona, szli znowu jedno obok drugiego bardzo spokojnie. Albina utrzymywała, że to daleko zabawniej przechadzać się tak, niby poważni ladzie. Wchodzili właśnie na łąki. Przed nimi roztaczały się w nieskończoność szerokie kobierce traw, zaledwie gdzieniegdzie przerwane wdzięcznym liściem gromady wierzb. To kobierce traw były puszyste, podobne do sztuk aksamitu; mocno zielone bladły zwolna w oddali rozpływając się w gorąco-żółtej barwie na skraju horyzontu, w pożarze słonecznym. Tam, na samym skłonie, wierzby wyglądały jak szczerozłote w pośród drżącego światła. Tańczące pyłki przeciągały świetlnemi prądami nad wierzchołkami traw, a przy niektórych podmuchach wiatru przelatującego samotnie nad temi trawami, mieniły się jak mora jakiemś drżeniem pieszczonej rośliny. Wzdłuż najbliższych łąk tłumy drobnych białych stokrotek, kupami, w nieładzie, w gromadkach, niby ludność mrowiąca się na bruku w dzień publicznego święta, zaludniały swą wylaną wesołością czarność trawników. Jaskry miały w sobie wesołość brzękadeł z polerownej miedzi, dźwięczących za lada muśnięciem skrzydełka muchy. Duże samotne maki wybuchały niby czerwone petardy, dalej znów szły gromadami, rozpościerając rozkoszne kałuże, niby dna cebrów purpurowych jeszcze od wina. Duże bławatki kołysały lekko swe uwieńczone główki, a za każdym podmuchem zdawało się, iż wianki ich ulecą z wiatrem. Rozściełały się dywanami liczne gatunki rdestów, kostrzewy, stokłosy, mietlice, taszniki, żmijowce. Sterczały długie i wątłe włosy dzięcieliny. Koniczyna rozkładała swe liście gładkie i powycinane; babki wznosiły lasy włóczni, lucerna tworzyła warstwy miękie, pierzyny z zielonawego atłasu, przetykanego fioletowemi kwiatami. I to na prawo, na lewo, wprost, wszędzie, tocząc się falami na płaskim gruncie, zaokrąglając spienioną powierzchnię stojącego morza, sennego pod niebem, które wydawało się szerszem. Wśród niezmierzonej przestrzeni łąk, miejscami, trawy były przejrzyście błękitne, jakby odbijały w sobie błękit nieba.
Albina i Sergiusz szli pośród tych łąk po kolana w zieloności. Zdawało się im, że idą przez wodę chłodną, bijącą ich po łydkach. Chwilami znajdowali się w środku prawdziwych prądów, strumieni łodyg wysokich, pochylonych, których bieg szybki czuli na swych nogach. Dalej drzemały spokojne jeziora, sadzawki nizkich traw, gdzie brodzili zaledwie po kostki. Idąc tak nie bawili się już łamaniem wszystkiego dokoła, jak to było w sadzie, ale przeciwnie opóźniali się z nogami oplątanemi przez giętkie palce traw; doznawali tu takiej świeżości, jakby ich głaskała woda, łagodząca porywczość ich młodego wieku. Albina zeszła na bok wchodząc pomiędzy olbrzymie trawy, sięgające jej aż do podbródka. Tylko głowę jej widać było, stanęła tam, wołając Sergiusza.
— Przyjdź tu! Zupełnie jakby się było w kąpieli. W około, wszędzie zielona woda.
I wydobyła się jednym skokiem, nie czekając nawet na niego. Poszli wzdłuż pierwszej rzeki przecinającej im drogę. Była to woda, niezbyt głęboka, płynąca pomiędzy brzegami dzikiej rzerzuchy. Płynęła tak spokojnie, z powolnemi zakrętami, taka czysta, taka jasna, iż odbijała niby zwierciadło najmniejszą trzcinę nadbrzeżną. Albina i Sergiusz musieli iść długo z prądem mniej szybkim od nieb, zanim napotkali drzewo, którego cień pławił się w jej leniwych falach. Jak daleko okiem sięgnęli, widzieli wodę nagą, przeciągającą swe jasne ciało na łożu traw, zasypiającą w słońcu, snem lekkim, na wpół rozwiniętego niebieskawego węża. Doszli wreszcie do klombu z trzech wierzb; dwie z nich miały stopy w wodzie, jedna zaś rosła tuż w pobliżu na brzegu. Pnie zdruzgotane, wykruszone przez lata, były uwieńczone czuprynami jasnych dziecinnych włosów. Cień był taki blady, iż rzucał zaledwie widoczną kratkę na słoneczny brzeg. Woda jednakże, dotąd równa i gładka, tutaj miała jakieś drżenie, zmącenie jakieś przejrzystej powierzchni, ukazujące, jakby zadziwienie tym woalem, rzuconym na nią. Pomiędzy trzema wierzbami rozciągał się kawałek łąki, rozrzucający maki polne, nawet po szparach dziuplastych pni. Rzekłby kto — namiot zielony, rozpięty na trzech kołkach, nad wodą, w falującej pustyni traw.
— To tutaj, to tutaj! — zawołała Albina, wsuwając się pod wierzby.
Sergiusz usiadł obok niej, nogami prawie dostając do wody, rozglądając się dokoła, mówiąc:
— Ty wszystko znasz, wiesz najlepsze miejsca. Możnaby rzec, że to wyspa, mająca dziesięć stóp kwadratowych, napotkana na pełnem morzu.
— Tak, jesteśmy w siebie — odrzekła — taka uradowana, że uderzała ręką po trawach. To jeden z naszych domów. Zaraz wszystko urządzimy.
Naraz, jakby pod wpływem wspaniałego pomysłu, rzuciła się ku niemu, mówiąc mu w twarz i wybuchem radości:
— Chcesz być moim mężem? Ja będę twoją żoną.
Był również zachwycony, odpowiedział, że z ochotą będzie mężem i śmiał się głośniej, niż ona. Nagle Albina stała się poważną. Przybrała minę krzątającej się gospodyni.
— Wiesz — rzekła — teraz ja rozkazuję... Będziemy jedli śniadanie, gdy nakryjesz do stołu.
I dumnie wydała mu rozkazy. Musiał złożyć to wszystko co powyciągała ze swych kieszeni, w dziupli jednej wierzby, którą nazwała „szafą“. Gałganki były bielizną; grzebień wyobrażał gotowalniane przybory; igły i szpagat miały służyć do naprawiania odzieży podróżników. Co do zapasów żywności, składały się one z małej buteleczki wina i kilku kawałków wczorajszego chleba. Co prawda, były jeszcze zapałki, aby ugotować ryby które miano złapać.
Kiedy nakrył stół z butelką w środku i trzema kawałkami chleba w około, ośmielił się zrobić uwagę, iż uczta będzie skromna. Ale ona ruszyła ramionami z miną kobiety wyższej. Weszła w wodę, mówiąc surowo:
— To ja będę łowić. Ty sobie będziesz patrzył.
Przez pół godziny szczerze się starała złapać rękami małe rybki. Podniosła suknie, związane kawałkiem szpagatu, posuwała się wolno z niesłychanemi ostrożnościami, aby nie poruszyć wody, a kiedy była tuż koło rybki kryjącej się między dwoma kamieniami, zanurzała rękę i narobiwszy wielkiego plusku, wyciągała garść żwiru. Sergiusz śmiał się wtedy z całego serca, co sprowadzało ją na brzeg, oburzoną, wołającą do niego, że nie miał prawa się śmiać.
— Ale — rzekł w końcu — przy czem ty ją ugotujesz, tę rybę? Niema drzewa.
To ją ostatecznie zniechęciło. Zresztą owe ryby wydały jej się wcale nieszczególne. Wyszła z wody, nie myśląc o włożeniu napowrót pończoch. Biegała po trawie, aby się wysuszyć, i odnalazła swój śmiech, bo trawy łaskotały jej nagie podeszwy.
— O, biedrzeniec — rzekła nagle, rzucając się na kolana. — To dopiero coś wybornego! Będziemy mieli ucztę.
Sergiusz musiał położyć na stół kupę biedrzeńca, jedli go z chlebem. Albina twierdziła, że to jest lepsze niż orzechy. Usługiwała jako pani domu, krajała chleb Sergiuszowi, ani na chwilę nie chcąc powierzyć mu swego noża.
— To ja jestem kobieta — odpowiadała poważnie na wszelkie buntownicze pokuszenia się z jego strony.
Potem kazała ma odnieść do „szafy“ te kilka kropli wina, które jeszcze pozostały na dnie butelki. Musiał nawet pozamiatać trawę, aby można było przejść z jadalni do sypialnego pokoju. Albina położyła się pierwsza jak długa, mówiąc:
— Rozumiesz, teraz będziemy spali... Powinieneś się położyć obok mnie, tuż przy mnie.
Wyciągnął się tak, jak mu kazała. Oboje trzymali się bardzo sztywnie, dotykając się do siebie od stóp aż do ramion, z rękami pustemi, odrzuconemi w tył ponad głowę. Ręce te zwłaszcza sprawiały im kłopot. Zachowywali powagę, patrzyli przed siebie, wielkiemi otwartemi oczami, mówiąc że śpią i że im tak jest dobrze.
— Widzisz — szeptała Albina — kiedy się jest żonatym, to powinno być ciepło... Czy ty mnie czujesz?
— Owszem, jesteś jak pierzyna.. Ale kiedy śpimy, nie trzeba rozmawiać; więc lepiej nie rozmawiajmy.
Długo milczeli, ciągle bardzo poważni. Nieznacznie odsunęli od siebie głowy, jak gdyby im przeszkadzały ich gorące oddechy. Wśród wielkiej ciszy Sergiusz powiedział tylko te słowa:
— Ja bardzo ciebie kocham.
Była to miłość przedpłciowa, ten instynkt kochania, który zatrzymuje małych ludzi dziesięcioletnich wobec dziewczątek przechodzących w białych sakiewkach.
W koło nich łąki szeroko otwarte dodawały im otuchy w tej lekkiej obawie jaką czuli jedno przed drugiem. Wiedzieli, że są widziani przez wszystkie trawy i niebo, którego błękit spoglądał na nich poprzez wiotkie liście i było im z tem dobrze. Namiot z wierzb nad ich głowami był kawałkiem przezroczystego materyału, jak gdyby Albina zawiesiła tu kawał swej sukni. Cień był jasny, nie tchnął omdleniem głębokich gąszczów, ani szeptem tajemniczych zielonych zakątków. Z krańców horyzontu szło ku nim wolne powietrze, powiew zdrowia, przynoszący świeżość tego morza zieleni, tej rozkołysanej fali kwiatów. A u stóp ich rzeka była jedną młodością więcej, niewinnością, której cienki świeży głosik zdawał im się dalekiem odzywaniem się jakiegoś śmiejącego się towarzysza.
Szczęśliwa samotność, takt, pogodna, której nagość roztaczała się z czarującą bezczelnością nieświadomości! Ogromne pole, wobec którego mały trawnik, służący im za pierwsze posłanie, miał naiwność kołyski.
— I koniec — rzekła Albina, wstając — jużeśmy spali.
On był trochę ździwiony, że to się skończyło tak prędko. Wziął w rękę koniec jej spódnicy i ciągnął, jak gdyby chciał ją ku sobie nachylić. Upadła na kolana, śmiejąc się i powtarzając:
— Co takiego? Co takiego?
Nie wiedział, brał ją za łokcie, patrząc na nią. Przez chwilę chwycił ją za włosy, aż krzyknęła. A kiedy znów się podniosła, zatopił twarz w trawie ciepłej jeszcze od jej ciała.
— I koniec — rzekł, podnosząc się również.
Aż do wieczora przebiegali łąki. Szli przed siebie, przez ciekawość. Zwiedzali swój ogród, Albina szła naprzód, węsząc jak młody pies, nie mówiła nic, ciągle w poszukiwaniu szczęśliwej polanki, chociaż tu nie było tych drzew wysokich, o jakich ona śniła. Sergiusz otaczał ją różnemi niezgrabnemi grzecznościami; aby rozchylić wysokie trawy, rzucił się tak ostro iż o mało jej nie wywrócił; kiedy chciał jej pomódz do przeskoczenia jakiego strumyka, to brał ją wpół tak mocno, że to sprawiało jej ból. Wielką ich radością było odnalezienie tamtych trzech rzek.
Pierwsza płynęła łożyskiem kamienistem, pomiędzy dwoma nieprzerwanemi szeregami wierzb, tak gęstych, że musieli wśliznąć się po omacku między gałęzie, narażając się na spadnięcie w wodę. Sergiusz wszedł w wodę pierwszy i, mając ją tylko po kolana, pochwycił Albinę na ręce i zaniósł na brzeg przeciwny, aby się nie zamoczyła.
Druga rzeka, cała czarna pod cienistą aleją wysokich drzew, przesuwała się opieszale z lekkim szmerem, z białem łamaniem się atłasowej sukni, powłóczystej, noszonej przez rozmarzoną damę w głębi lasu. Przestrzeń głęboka, lodowata, niepokojąca, którą udało im się przejść przy pomocy pnia leżącego na poprzek od jednego brzegu do drugiego. Przeszli na czworaku, poruszając dla zabawki nogą zwierciadło ciemnej stali a potem śpiesząc się z przerażeniem na widok strasznych oczu, które za najmniejszem rozpryśnięciem się kropel poruszały się w uśpionym prądzie.
Ale ostatnia rzeka wstrzymała ich najdłużej. Ta była swawolna, jak oni. Przy niektórych zakrętach powolniejsza, przelatywała potem ze śmiechem perlistym, pomiędzy dużemi kamieniami, uspakajała się w cieniu klombu krzewów, zdyszana, drżąca jeszcze; zdradzała po kolei wszelkiego rodzaju humor, mając za łożysko to piaski delikatne, to płyty skaliste, to znów żwir lub tłustą, rodzaj na ziemię. Albina i Sergiusz chlapali się w niej przecudnie.
Szli wstecz rzeki boso, woląc iść wodą, aniżeli trawą, zatrzymywali się przy każdej wyspie tamującej im drogę. Wylądowywali tam, zdobywali dzikie kraje, odpoczywali w pośród wysokiego sitowia, wysokich trzcin, które jakby naumyślnie dla nich tworzyły chatki rozbitków. Cudny powrót, urozmaicony widowiskiem roztaczających się wybrzeży, ożywiony wesołością wartkich wód. Kiedy już opuszczali rzekę, Sergiusz zrozumiał, że Albina ciągle czegoś szukała wzdłuż brzegów, na wyspach i aż pomiędzy roślinami śpiącemi na wodzie. Musiał ją zabrać z pomiędzy wodnych lilij, których szerokie liście ubierały jej nogi w hrabiowskie krezy. Nie jej nie rzekł, pogroził tylko palcem i powrócili wreszcie, ożywieni tym dniem przyjemności, trzymając się pod ręce niby młode małżeństwo powracające po jakimś wybryku. Spoglądali na siebie, wydawali się sobie silniejsi i piękniejsi. Śmieli się napewno trochę Inaczej, niż zrana.




XI.

— Więc już nie będziemy wychodzili — zapytał Sergiusz w kilka dni później.
A widząc, że ona rusza ramionami ze znużoną miną, dodał, jakby się z niej wyśmiewał:
— Dajesz tedy za wygranę szukaniu twego drzewa.
Żartowali z tego drzewa przez cały dzień. Nie istnieje ono wcale, to bajka dla dzieci w kołysce. Jednakże lekki dreszcz przechodził ich, gdy o tem mówili. Nazajutrz postanowili zrobić wycieczkę w głąb parku, do wysokiego starodrzewu, nieznanego jeszcze Sergiuszowi.
Rano, przed odejściem, Albina nie chciała nic brać z sobą; była zamyślona, nawet smutna trochę, uśmiechała się bardzo łagodnie. Zjedli śniadanie i późno było, gdy wyszli. Słońce, już gorące, powodowało ociężałość, szli powoli, jedno obok drugiego, trzymając się smug cienia. Nie zatrzymały ich ani kwietnik, ani sad owocowy, przez które przechodzili. Gdy weszli w chłód wielkiego cienia, zwolnili jeszcze kroku, zapuścili się w słodką ciszę boru bez słowa, oddychając głęboko, jakby doznali algi, wydostawszy się z jasności białego dnia. A kiedy już tylko liście mieli w koło siebie, kiedy żadna przerwa nie ukazywała im w oddali słonecznych przestrzeni parku, spojrzeli na siebie uśmiechnięci, z niewyraźną obawą.
— Jak tu dobrze — rzekł cicho Sergiusz.
Albina spuściła głowę, niezdolna przemówić, tak ją ścisnęło w gardle. Nie obejmowali się, jak to zwykle czynili; z rękami opuszczonemi, z głowami nieco pochylonemi, szli, nie dotykając się siebie. Sergiusz zatrzymał się, widząc łzy, spadające z policzków Albiny i ginące w jej uśmiechu.
— Co ci jest? — zawołał. — Cierpisz? Zraniłaś się?
— Nie — odrzekła — ja się śmieję naprawdę. Ja nie wiem, ale to woń tych wszystkich drzew pobudza mię do łez.
Spojrzała na niego i dodała:
— I ty płaczesz także. Widzisz sam, że to przyjemnie.
— Tak — szepnął — cały ten cień tak jakoś chwyta człowieka, że możnaby rzec, iż się wchodzi w coś tak niesłychanie miłego, że aż boli. Nieprawdaż?... Ale gdybyś miała jaki powód do smutku, powinnaś mi powiedzieć. Ja nie zrobiłem ci przykrości, nie jesteś zagniewana na mnie?
Przysięgła, że nie. Jest bardzo szczęśliwa.
— Więc dlaczego się nie bawisz? Chcesz, to zabawimy się w bieganie?
— O nie, nie w bieganie — odpowiedziała, krzywiąc się z miną dorosłej dziewczyny.
A kiedy jej mówił o innych zabawach, o włażeniu na drzewa po gniazda, o szukaniu poziomek lub fiołków, powiedziała w końcu z pewnem zniecierpliwieniem:
— Jesteśmy za wielcy, to niema sensu zawsze się bawić. Czyż ci nie przyjemniej iść tak obok mnie zupełnie spokojnie?
Istotnie, ona chodziła w taki przyjemny sposób, że doznawał najmilszej w świecie uciechy, słuchając tylko odgłosu jej bucików na twardej ziemi alei. Nie zauważył dotąd nigdy giętkości jej kibici, żywego ruchu jej spódnicy sunącej za nią z szelestem węża. Była to dla niego niewyczerpana rozkosz, widzieć ją, kiedy tak szła powoli przy nim, tyle odkrywał nowych czarów w najmniejszem poruszeniu jej ciała.
— Masz słuszność — zawołał. — To zabawniejsze od wszystkiego. Szedłbym za tobą na koniec świata, gdybyś zechciała.
Jednakże o kilka kroków dalej wypytywał ją, czy nie czuje się znużoną, poczem oznajmił, że on spocząłby chętnie.
— Moglibyśmy usiąść — szepnął.
— Nie — odrzekła — nie chcę!
— Wiesz, położylibyśmy się tak, jak wtedy pośród łąk. Byłoby nam ciepło, byłoby nam dobrze.
— Ja nie chcę! Ja nie chcę!
Odsunęła się jednym rzutem z przerażeniem wobec tych męzkich ramion wyciągających się ku niej. On nazwał ją głuptasem, usiłował ją pochwycić. Ale zaledwie dotknął jej zlekka, krzyknęła tak rozpaczliwie, że zatrzymał się cały drżący.
— Czy zrobiłem ci co?
Na razie nie odpowiedziała, zdziwiona sama swym krzykiem, śmiejąc się już ze swego strachu.
— Nie, daj pokój, nie męcz mnie... Cóżbyśmy robili, gdybyśmy usiedli? Wolę chodzić.
I dodała tonem poważnym, udającym żart:
— Wiesz dobrze, że szukam mojego drzewa.
Począł się śmiać, obiecując szukać wraz z nią. Stawał się bardzo dobrym, aby nie przestraszać jej gorzej, bo widział, że była jeszcze drżąca, pomimo, iż jak przedtem szła powoli obok niego. Ta rzecz, której poszukiwali obecnie, była zakazana, nie przyniesie im to szczęścia, i czuł się wzruszony jak ona, rozkosznym strachem, który wstrząsał nim za każdem westchnieniem boru w oddali. Woń drzew, zielona we światło dnia spadające z wysokich gałęzi, szepcząca cisza zarośli, przepełniały ich trwożnym niepokojem, jak gdyby mieli na zakręcie pierwszej ścieżki wejść w jakieś szczęście pełne grozy. I całe godziny szli pomiędzy drzewami. Zamieniali ze sobą zrzadka parę słów, nie rozstając się ani na chwilę, wchodząc jedno za drugiem w głąb najczarniejszych nor w zieleni. Najprzód zapuścili się w gąszcze, których młode pnie nie były nawet tak grube, jak pięść dziecka. Musieli je rozchylać, otwierać sobie drogę między młodziutkiemi pędami rzucającemi im na twarz ruchomą koronkę swoich liści. Za nimi ginęły ich ślady, otworzona ścieżka zamykała się napowrót, i szli kierowani przypadkiem, zabłąkani, zatopieni, nie zostawiając innych znaków swego przejścia, prócz kołysania się wysokich gałęzi. Albina, znużona tem, iż nie widzi nawet na trzy kroki przed sobą, ucieszyła się, gdy mogła wyskoczyć z ogromnego krzaka, którego końca szakali już tak długo. Znajdowali się na polance pokrytej wązkiemi ścieżkami wśród żywopłotów.
Na wszystkie strony rozchodziły się te ścieżki wraz z żywopłotami, wijąc się w kółko, przecinając się, skręcając, wydłużając kapryśnie. Stawali na palcach, aby zajrzeć nad żywopłoty, ale nie śpieszyło się im bynajmniej i zostaliby tu chętnie, zapominając się w ciągłych zakrętach, doznając przyjemności chodzenia bez końca, bez możności dojścia, gdyby nie mieli przed sobą wyniosłej linii starodrzewu.
Weszli nareszcie pod ten starodrzew religijnie, z pewną jakby uroczystą obawą, tak jak się wchodzi pod sklepienie kościoła. Pnie równe, pobielone od mchów, miały bladą szarość starych kamieni, wznosiły się niebotyczne, ustawiając się w nieskończone szeregi kolumn. W dali tworzyły one nawy, z niższemi bocznemi skrzydłami, nawy dziwnie śmiała, wznoszące się na bardzo smukłych filarach, wycinane, wyrzeźbione tak misternie, iż zewsząd przezierał błękit nieba. Religijna cisza spływała z olbrzymich ostrołuków; surowa nagość czyniła ziemię gładką, na podobieństwo wytartych płyt posadzki, i twardą bez jednej trawki, zasianą tylko zrudziałym kurzem suchych liści. I słuchali odgłosu własnych kroków, przejęci wzniosłą samotnością tej świątyni.
Tutaj zapewne musiało się znajdować to drzewo, którego cień darzył doskonałą szczęśliwością. Czuli ja w pobliżu, poznając po czarze spływającym na nich z półświatłem z wysokich sklepień. Drzewa wydawały się im istotami dobroci, pełnemi siły, pełnemi ciszy, pełnemi szczęśliwego unieruchomienia.
Patrzyli na każde z osobna, kochali je wszystkie, oczekiwali od ich wzniosłego spokoju jakiegoś wyznania, dzięki któremu rosnąćby mogli jak one w radości potężnego życia. Klony, graby, jesiony, derenie, był to lud kolosów, tłum dumny a słodki, bohaterscy poczciwcy żyjący spokojem; podczas gdy upadek jednego z nich wystarczyłby, aby pokaleczyć i zabić cały zakątek lasu. Wiązy miały ciała ogromne, nabrzmiałe, wezbrane od soków, zaledwie osłonięte delikatnemi bukietami drobnych liści. Brzozy, olchy, ze swoją dziewczęcą białością, wyginały smukła postacie, puszczając na wiatr włosy jakby wielkich bogiń do połowy już zamienionych w drzewa.
Jawory wznosiły regularne torsy, których skóra gładka w czerwone desenie, zdawała się zrzucać odkruszone malowanie. Modrzewie, niby gromada barbarzyńców, schodziły po pochyłości, udrapowane w swe suknie tkane z zieloności pachnącej balsamem złożonym z żywicy i kadzidła. A królami były dęby, dęby ogromne, osadzające się śmiało na swoich przysadzistych brzuchach, rozszerzające władcze ramiona, które zabierały całe miejsce na słońcu; drzewa tytany, spiorunowane, przewrócone w postawach niezwalczonych szermierzy, których rozpostarte cielska tworzyły las cały.
Czy to nie będzie który z tych olbrzymów, dębów? A może jeden z tych pięknych jaworów, lub brzóz białych jak kobieta, lub wiązów, których mięśnie trzeszczały?
Albina i Sergiusz zapuszczali się coraz dalej bezwiednie, utopieni w tym tłumie. Przez chwilę zdawało się im, że już znaleźli: znajdowali się w środku kwadratu z drzew orzechowych, w cieniu tak chłodnym, że drżeli z zimna. Dalej doznali nowego wzruszenia, wchodząc do lasku kasztanowego, zielonego od mchów, z dziwacznie rozszerzonemi gałęziami, tak rozległemi, że możnaby na nich pobudować wiszącą wieś. Dalej jeszcze Albina odkryła polankę, dokąd pobiegli oboje cali zdyszani.
Na środka kobierca z delikatnej trawy, drzewo świętojańskie tworzyło jakby rumowisko zieloności, istną Babel liściastą, której zwaliska były okryte nadzwyczajną roślinnością. Były tam kamienie, uwięzione w drzewie, wyrwane z ziemi przez wzbierającą falę soków. Gałęzie wyższe pochylały się, puszczały korzenie w oddali, otaczały pień głębokiemi arkadami, ludem nowych pni bezustanku pomnażanych. A na korze całej spękanej w krwawe rozdarcia dojrzewały strączki. Sam owoc potwora był wysiłkiem dziurawiącym ma skórę. Obeszli powoli w koło, weszli pod rozpostarte gałęzie, gdzie krzyżowały się ulice całego miasta, przetrząsnęli oczyma rozwarte szczeliny obnażonych korzeni. I odeszli, nie doznawszy tu nadludzkiego szczęścia, którego szukali.
— Gdzież my jesteśmy? — zapytał Sergiusz.
Albina nie wiedziała. Nigdy jeszcze nie była w tej stronie parku. Znajdowali się obecnie w klombie szczodrzenic i akacyj, których grona wydawały woń bardzo słodką, prawie cukrową.
— A teraz błądzimy — rzekła ze śmiechem. — Tych drzew nie znam, to pewna.
— Ależ — odezwał się — ten ogród ma jakiś koniec przecież. Wszak znasz koniec ogrodu?
Odpowiedziała szerokim giestem:
— Nie...
Stali niemi, doznając po raz pierwszy takiej szczęśliwości z poczucia ogromu parku. Zachwycało ich to, że są sami wśród posiadłości tak wielkiej, iż nawet oni muszą się wyrzec poznania jej krańców.
— Zatem zgubiliśmy się — po wtórzył Sergiusz wesoło. — To przyjemniej, kiedy się nie wie, gdzie się idzie.
Zbliżył się pokornie.
— Nie boisz się?
— O nie! Niema nikogo w ogrodzie, prócz mnie i ciebie... Kogóż mam się bać? Mury są zbyt wysokie. My ich nie widzimy, ale one nas ochraniają, rozumiesz?
Był tuż przy niej, szepnął:
— Przed chwilą, bałaś się mnie.
Ale ona patrzyła mu w oczy, pogodna, bez jednego drgnienia powiek.
— Robiłeś mi przykrość — odrzekła. — Teraz masz bardzo dobre oczy. Dlaczegóżbym się bała ciebie.
— To pozwolisz mi tak cię objąć? Powrócimy pod drzewa.
— Dobrze. Możesz przyciskać, robi mi to przyjemność. I będziemy szli powoli, prawda, aby nie za prędko odnaleźć drogę.
Objął ją w pół jedną ręką. I tak wrócili pod wysoki starodrzew, gdzie majestat sklepień zwolnił jeszcze tę przechadzkę dużych dzieci budzących się do miłości. Narzekała trochę na znużenie, oparła głowę na ramieniu Sergiusza, ale nie było wzmianki o siadaniu, bo i jakąż rozkosz mógł im sprawić spoczynek na trawie, w porównaniu do tej rozkoszy, jaką czuli, idąc ciągle razem. Zapomnieli o legendowem drzewie, szukali już tylko zbliżenia swych twarzy, aby się zblizka do siebie uśmiechać. I drzewa to, klony, wiązy, dęby — podpowiadały im pierwsze słowa miłosne.
— Kocham cię — mówił Sergiusz głosem cichym, który podnosił drobne, złote włosy na skroniach Albiny.
Chciał znaleźć inny wyraz i powtarzał:
— Kocham cię! Kocham cię!
Albina słuchała z pięknym uśmiechem, ucząc się tej muzyki.
— Kocham cię! Kocham cię! — Wzdychała rozkoszniej swoim perlistym, dziewczęcym głosem.
I podnosząc swe niebieskie oczy, w których zapalały się blaski jakiegoś świtania, zapytała:
— Jak ty mię kochasz?
Sergiusz zastanowił się. Jakaś uroczysta słodycz była w borze, w nawach głębokich pozostawało drżenie po stłumionych krokach tej pary.
— Kocham cię więcej niż wszystko — odpowiedział. — Piękniejsza jesteś, niż wszystko co widzę zrana otwierając okno. Kiedy patrzę na ciebie, wystarczasz mi. Ciebie jedną chciałbym mieć i nikogo więcej i byłbym szczęśliwy.
Przymykała powieki, poruszając się jakby kołysana.
— Kocham cię — mówił dalej. — Nie znam cię, nie wiem kto jesteś, nie wiem zkąd przychodzisz; nie jesteś matką moją, ani siostrą, a ja cię kocham, tak, że oddałbym ci całe moje serce, i nicbym z niego nie zostawił dla reszty świata... Słuchaj, kocham twe policzki, jedwabne niby atłas; kocham twe usta, co mają zapach róży; kocham twoje oczy, w których widzę siebie z moją miłością, kocham nawet twe rzęsy; nawet te żyłki co błękitnieją na twych bladych skroniach... A mówię to, byś wiedziała, że kocham cię, że kocham cię, Albino!
— Tak, kocham cię — mówiła ona. — Masz bardzo mięką brodę, która mię nie kłuje wcale, gdy opieram głowę na tobie. Jesteś mocny, jesteś wielki, jesteś piękny. Kocham cię! Sergiusza!
Przez chwilę milczeli zachwyceni. Zdawało się im, że jakieś śpiewanie fletu poprzedza ich, że ich słowa przyszły im z jakiejś orkiestry cudnej a niewidzialnej. Szli już tylko po malutku, nachyleni ku sobie, krążąc bez końca pomiędzy olbrzymiemi pniami. W oddali, wzdłuż kolumnad, zachodzące słońce wpadało jasnemi pasami, podobnemi do szeregu dziewcząt w białych sukniach idących do kościoła na zrękowiny, przy głuchem dudnieniu organów.
— A za co ty mnie kochasz? — zapytała znowu Albina.
Uśmiechnął się, na razie nie odpowiedział, wreszcie rzekł:
— Kocham cię, boś przyszła... W tem zawiera się wszystko... Teraz jesteśmy razem, kochamy się. Zdaje mi się, że nie mógłbym już żyć, gdybym cię nie kochał. Jesteś mojem tchnieniem.
Zniżył głos, mówiąc w rozmarzeniu.
— Nie wie się tego tak odrazu. To wyrasta w nas razem z naszem sercem. Trzeba wyrosnąć, trzeba być silnym... Czy pamiętasz, jakieśmy się kochali, ale nie mówiliśmy o tem. Dzieckiem jest się, głuptasem a potem, pewnego pięknego dnia, staje się to zbyt oczywistem, wymyka się nam... A niema nic ważniejszego, kochamy się, bo kochać się to życie nasze.
Albina z głową podniesioną, z zamkniętemi oczami, wstrzymywała oddech. Napawała się milczeniem, gorącem jeszcze od pieszczoty tych słów.
— Kochasz? Kochasz? — szepnęła, nie otwierając oczu.
On stał niemy, bardzo nieszczęśliwy, nie mogąc znaleźć nic więcej, aby wyrazić, że ją kocha. Prowadził powoli oczami po jej różowej twarzy opuszczającej się, jakby w uśpieniu. Powieki były delikatne, niby żywy jedwab; koło ust była zachwycająca fałda wilgotna od uśmiechu; czoło przeczyste tonęło w złotawej linii włosów. On chciałby oddać całe swoje jestestwo w jednem słowie, które czuł na swych wargach, a nie mógł go wymówić. Wtedy nachylił się bardziej, zdawał się szukać na jakiem wybornem miejscu tej twarzy złoży to słowo ostateczne. I nie rzekł nic. Pocałował usta Albiny.
— Albino, kocham cię!
— Kocham cię, Sergiuszu!
I zatrzymali się drżący od tego pierwszego pocałunku. Ona otworzyła była szeroko oczy. On pozostał z ustami lekko podanemi naprzód. Oboje patrzyli na siebie niezmieszani. Coś wyższego, jakaś potęga owładnęła nimi, było to jakby spotkanie dawno oczekiwane, w którem znów się ujrzeli, już dorośli, stworzeni dla siebie, połączeni na wieki. Dziwili się przez chwilę, podnosząc oczy ku liściastemu religijnemu sklepieniu, zdawali się przesłuchiwać spokojny lud drzew, aby odszukać echo swojego pocałunku. Ale wobec pogodnego współczucia boru, doznali wesołości bezkarnych kochanków, wesołości długiej, dźwięcznej, pełnej gadatliwych wybuchów kochania.
— Ach, opowiedz mi kiedy mię kochałeś? Powiedz mi wszystko... Czyś mię kochał wtedy kiedy spałeś na mej dłoni? Czyś mię kochał owego dnia, kiedy spadłam z wiśni, a ty stałeś na dole, taki blady z wyciągniętemi ramionami. Czy kochałeś mię wśród łąk, kiedy to obejmowałeś mię wpół, aby mi pomódz do przeskakiwania strumieni?
— Cicho, pozwól mi mówić. Kochałem cię zawsze... a ty, czyś mię kochała? Czyś kochała?
Aż do nocy żyli tem słowem „kochać“, które bezustanku powracało z coraz to nową słodyczą. Szukali go, używali go w każdem zdaniu, wymieniali je bez powodu dla samej przyjemności wymówienia go. Drugi pocałunek nie przyszedł na myśl Sergiuszowi. W ich nieświadomości wystarczało im zachowanie woni pierwszego.
Odnaleźli drogę, nie troszcząc się bynajmniej o ścieżki. Ody wychodzili z lasu, zmrok zapadał, księżyc wschodził, żółty wśród czarnych gąszczów. I był to czarujący powrót, wśród parku, z ową dyskretną gwiazdą, spoglądającą na nich przez wszelkie szpary wielkich drzew. Albina powiadała, że księżyc idzie za niemi. Noc była bardzo łagodna, gwiaździsta. W oddali bór odzywał się wielkim szmerem, którego Sergiusz słuchając myślał: on mówi o nas.
Przechodząc przez kwietnik szli w zapachu nadzwyczajnie słodkim, tym zapachu, który kwiaty wydają w nocy, bardziej omdlałym, bardziej pieszczotliwym, jakby oddechem był kwiatów uśpionych.
— Dobranoc, Sergiuszu.
— Dobranoc, Albino.
Wzięli się za ręce przed drzwiami na pierwszem piętrze, nie wchodząc do pokoju, gdzie zwykle mówili sobie dobranoc. Nie uściskali się.
Kiedy Sergiusz został sam, siedząc na brzegu łóżka słuchał długo jak Albina się kładła, na górze, nad jego głową. Był znużony jakiemś szczęściem usypiającem jego ciało.




XII.

Ale następnych dni, Albina i Sergiusz czuli zakłopotanie wobec siebie. Unikali najmniejszej wzmianki o swej przechadzce pod drzewami. Nie pocałowali się, nie powiedzieli sobie, że się kochają. Nie wstyd żaden niedawał im mówić, ale strach jakiś, obawa popsucia sobie rozkoszy. I jak tylko nie byli razem, żyli wyłącznie miłem wspomnieniem; zatapiali się w niem, przeżywali na nowo te godziny, które spędzili, obejmując się z twarzą przy twarzy. Przyprowadziło ich to wkońcu do stanu gorączkowego. Patrzyli na siebie z podsiniałemi oczami, bardzo smutni, rozmawiając o rzeczach, które ich nie zajmowały. Po długiem milczeniu Sergiusz pytał Albinę z niepokojem w głosie;
— Jesteś cierpiąca?
Ale ona, spuszczając głowę, odpowiadała:
— Nie, nie. To ty nie jesteś zdrów. Masz rozpalone ręce.
Czuli przed parkiem głuchą obawę, której nie umieli sobie wytłumaczyć. Było jakieś niebezpieczeństwo na zakręcie jednej ze ścieżek, czaiło się, aby ich chwycić za kark, powalić na ziemię i uczynić im coś złego. Nigdy, ani jednem słowem, nie odzywali się o tych rzeczach, ale w pewnych bojaźliwych spojrzeniach wyznawali sobie to udręczenie usposabiające ich dziwnie, jakby wrogo względem siebie. Pewnego dnia jednakże Albina po długiem wahaniu, ośmieliła się:
— To źle, że tak ciągle siedzisz w zamknięciu. Możesz znowu zachorować.
Sergiusz zaśmiał się z przymusem.
— Ba — mruknął — byliśmy jaż wszędzie, znamy cały ogród.
Zaprzeczyła głową, a potem powiedziała bardzo cicho:
— Nie, nie... Nie znamy skał, nie chodziliśmy do źródeł. Tam rozgrzewałam się w zimie. Są zakątki, gdzie nawet kamienie wydają się żywe.
Nazajutrz bez wymówienia jednego słowa wyszli.
Udali się na lewo, za grotę, w której spała marmurowa kobieta. Stawiali stopy na pierwszych kamieniach, gdy Sergiusz rzekł:
— To pozostawiło nam jakąś troskę. Trzeba pójść zobaczyć wszędzie. Może uspokoimy się potem.
Dzień był parny, gorąco ciężkie jak przed burzą. Nie śmieli objąć się wpół. Szli jedno za drukiem, cali rozpaleni od słońca. Ona skorzystała z rozszerzenia się ścieżki w jednem miejscu, aby go puścić przed sobą, niepokoił ją bowiem jego oddech, doznawała przykrości, czując go za sobą, tak blizko swej sukni.
W koło nich wznosiły się skaty szerokiemi tarasami. Na łagodnych pochyłościach rozpościerały się pola płyt ogromnych najeżonych szorstką roślinnością. Naprzód napotkali złociste janowce, kobierce cząbrów, kobierce szałwii, lawendy, wszystkie balsamiczne rośliny, i cierpkie jałowce, i gorzkie rozmaryny z zapachem tak silnym, że aż ich upoił. Po obu stronach drogi, ostrokrzewy tworzyły miejscami płoty podobne do delikatnej, ślusarskiej roboty, do krat z czarnego bronzu, z kutego żelaza, z polerowanej miedzi, skomplikowanych licznemi ozdobami, ukwieconych obficie kolczastemi różycami. Potem musieli przechodzić przez sosnowy las, aby się dostać do źródeł, skąpy cień ciężył im na ramionach jak ołów, suche igły na ziemi wydawały pod ich stopami chrzęst z lekkim żywicznym kurzem palącym ich wargi.
— Twój ogród tutaj nie żartuje — rzekł Sergiusz, zwracając się do Albiny.
Uśmiechnęła się. Byli na brzegu źródliska. Te jasne wody przynosiły im wielką ulgę. A nie kryły się one wśród zieloności jak źródła na równinach zasadzające w koło siebie gęste zarośla, by módz spać leniwie w cieniu. Powstawały na słońcu, w jakiejkolwiek skalnej dziurze, bez źdźbła trawy, któraby zieleniła ich błękitne wody. Wydawały się ze srebra, całe oblane wielkiem światłem. Na dnie było słońce na piasku, kurzawa żywej jasności. Z jednego źródła rozchodziły się wszystkie wyciągając ramiona przeczystej białości; podnosiły się podobne do igrającej nagości dziecka, znów spadały nagle, a mięki zakręt wodospadu zdawał się-być przegięciem niewieściej kibici o jasnem ciele.
— Włóż ręce — zawołała Albina. — W głębi, woda jest lodowata.
W istocie odświeżyli ręce. Bryzgali sobie wodą w oczy; zatrzymali się ta, w deszczowej mgle podnoszącej się z tych wód. Słońce było jakby mokre.
— Patrz — zawołała znowu Albina: — Tam jest kwietnik, a tam łąki, a tam las.
Przez chwilę patrzyli na Paradou, rozpostarte u ich stóp.
— I widzisz — dodała — nie można dostrzedz najmniejszego kawałka muru. Nasza jest cała kraina aż do brzegów nieba.
Objęli się wkońcu byli bezwiednie, jakimś odruchem ufnym i bezpiecznym. Zródlisko koiło ich gorączkę. Ale kiedy odchodzili, Albina, jakby pod wpływem przypomnienia, zawróciła Sergiusza mówiąc:
— Tam, u stóp skał, raz widziałam mur. Już dawno temu.
— Ależ nic nie widać — szepnął Sergiusz, lekko pobladły.
— Owszem... Musi być za aleją kasztanów, tam w zaroślach.
A czując ramię Sergiusza przyciskające ją nerwowo, dodała:
— Może się mylę... Chociaż pamiętam, że nagle zobaczyłam mur przed sobą, wychodząc z alei. Zagradzał mi drogę, taki wysoki, że aż się bałam... O parę kroków ztamtąd wielkie było moje zdziwienie. Mur był pęknięty, miał ogromną dziurę, przez którą widać było całą sąsiednią okolicę. Sergiusz popatrzył na nią z jakiemś niespokojnym błaganiem w oczach. Ruszyła ramionami, aby się nie bał.
— O, ale ja zatkałam tę dziurę! Uspokój się, mówiłam ci już żeśmy sami, zupełnie sami... Zatkałam tę dziurę zaraz wtedy. Miałam przy sobie nóż, nacięłam cierni, przytoczyłam duże kamienie, wróbel nawet nie mógłby się przedostać. Jeżeli chcesz, pójdziemy którego dnia zobaczyć. To cię uspokoi.
Zrobił głową ruch przeczący. Odeszli, obejmując się, ale znów ogarnął ich niepokój. Sergiusz spoglądał bokiem na twarz Albiny, a ona mrużyła oczy raz po raz, cierpiąc pod temi spojrzeniami. Oboje byliby chcieli powrócić, oszczędzić sobie przykrości dalszej przechadzki. A pomimowoli, jakby ulegając jakiejś sile popychającej ich, okrążyli jedną skałę i znaleźli się na wyżynie, gdzie czekało na nich znowu oszołomienie w pełnem słońcu. Nie była to już rozkoszna omdlałość winnych roślin, piżmo cząbrów, ani kadzidło lawendy. Teraz deptali trawy cuchnące; piołun upajający goryczą; ruta z wonią smrodliwego ciała, kozłek palący okryty cały swoim roznamiętniającym potem. Mandragory, cykuty, pokrzyki sprawiały im zawrót głowy, ociężałość, od której chwieli się w objęciu jedno drugiego, wylani teraz i otwarci.
— Czy chcesz, abym cię wziął? — zapytał Sergiusz Albiny, czując że silniej opiera się na nim.
I już ją ściskał, obejmując obu rękami. Ale ona wydobyła się, oddychając głęboko.
— Nie, ciśniesz mnie zanadto — rzekła. — Daj pokój. Nie wiem, co mi jest? Ziemia chodzi podemną... Widzisz, to tu mi tak niedobrze.
Wzięła jego rękę i przyłożyła do swej piersi. On cały zbielał. Omdlewał bardziej niż ona. I obojgu łzy podchodziły do oczu, gdy widzieli siebie takimi, a nie znajdowali lekarstwa na to swoje wielkie nieszczęście. Czyżby mieli tak pomrzeć tutaj na tę nieznaną chorobę?
— Pójdź w cień, pójdź usiąść — rzekł Sergiusz. — To rośliny te zabijają nas swą wonią.
Prowadził ją za palce, bo drżała, gdy tylko dotknął się całej ręki. Usiadła w cieniu pięknego cedru rozszerzającego więcej niż na dziesięć metrów płaskie dachy swoich gałęzi.
Dalej wgłębi rosły dziwaczne odmiany drzew iglastych: cyprysy z miękiemi, płaskiemi liśćmi niby gruba koronka; jodły proste i poważne, podobne do starożytnych, świętych kamieni, czarnych jeszcze od krwi ofiar: cisy, których ciemne suknie zakończała srebrna frendzla, same takie rośliny co mają trwałe ulistnienie, przysadziste, z ciemną z:elonością lakierowanej skóry, a obryzgane żółtym i czerwonym kolorem, tak mocne, że słońce ślizgało się po nich, nie osłabiając ich bynajmniej. Jedna zwłaszcza igława szczególna była z dużemi regularnemi ramionami, niby architektura płazów poszczepianych jedne na drugich, najeżających swe dachówkowato ułożone liście, niby łuski rozzłoszczonego węża. Tu pod temi ciężkiemi roślinami, gorąco morzyło zmysłowym snem. Powietrze spało, bez żadnego podmuchu wśród sypialnianej jakiejś wilgotności. Jakaś woń wschodniej miłości, woń malowanych warg sunamitki podnosiła się z pachnących lasów.
— Nie siadasz? — rzekła Albina.
I usunęła się trochę; aby mu zrobić miejsce, ale on cofnął się, stanął z boku. A kiedy ona znów go zapraszała, osunął się na kolana o parę kroków. Mówił z cicha:
— Ja mam silniejszą gorączkę od ciebie, spaliłbym cię... Słuchaj, gdybym się nie bał zrobić ci coś złego, to bym cię objął uściskiem tak mocnym, tak mocnym, że nie czulibyśmy już tych cierpień.
Wlókł się na kolanach, zbliżył się trochę.
— Ach, mieć ciebie w mem objęciu, ciebie mieć w sobie... O tem jednem myślę. W nocy budzę się ściskając próżnię, ściskając sen o tobie. Chciałbym wziąć cię z początku tylko za sam koniec małego paluszka i potem posiadłbym cię całą pomału, aż dopókiby nic z ciebie nie zostało, a i dopókibyś się nie stała moją aż do najdrobniejszego twego włoska. Zatrzymałbym cię na zawsze. Musi to być wspaniałe szczęście, takie posiadanie tego, co się kocha. Serce moje rozpłynęłoby się w twojem.
Zbliżył się jeszcze. Dotknąłby brzegu jej sukni, gdyby wyciągnął ręce.
— Ale, ja nie wiem, czuję się daleko od ciebie... Jest między nami jakiś mur, którego nie zdołałbym obalić pięściami. A jednak silny jestem, mógłbym cię pochwycić w ramiona, zarzucić na barki i nieść jak rzecz należącą do mnie. Ale, to jeszcze nie to, nie posiadałbym cię dostatecznie. Kiedy me ręce biorą cię, to trzymają zaledwie odrobinę twej istoty... Gdzież ty jesteś cała, abym cię tam poszedł wziąć?
Opadł na łokcie, pochylony, w postawie unicestwiającej się w uwielbieniu. Złożył pocałunek na brzegu sukni Albiny. Ona, jak gdyby ten pocałunek dotknął jej ciała, zerwała się na równe nogi. Wzięła się rękami za skronie, rozmarzona, z niewyraźnemi słowami na ustach.
— Nie, proszę cię, przechadzajmy się jeszcze.
Nie uciekała. Szła, a za nią Sergiusz powoli, bez pamięci, potykając się o korzenie, z głową w dłoniach, jakby dla przygłuszenia podnoszącej się w niej wrzawy. A kiedy wyszli z lasku, zrobili kilka kroków po stopniach na skale, gdzie rozpanoszył się gorący, odrębny naród roślin mięsistych.
Było tam rozczołganie się, wylew bestyj bez nazwy, jakby z jakiegoś snu męczącego, potworów, mających w sobie coś z pająka i z gąsienicy i ze stonoga nadzwyczajnie powiększonych, o skórze nagiej, zielonawej, najeżonej plugawemi pachami, włóczących członki kalekie, nogi powykręcane, ręce połamane, jedne wydęte jak brzuchy lubieżne, inne z grzbietami grubemi od niezliczonych narości, inne rozrzucone, w strzępach, niby szkielety z porwanemi wiązaniami.
Wymiona nagromadzały żywe krosty, mrowienie się zielonawych żółwiów, strasznie brodatych z długiemi włosami, twardszemi od stalowych kolców. Jazgrze ukazujące więcej ciała, podobne były do gniazd młodych poplątanych żmijek. Echinopsisy były jednym wielkim garbem, jedną narością, z rudą sierścią, przywodzącą na myśl olbrzymiego jakiegoś owada zwiniętego w kłębek. Opuncye ustawiały w drzewa swe liście mięsiste, usiane zaczerwienionemi igłami podobnemi do rojów pszczół mikroskopijnych, do sakiewek pełnych robactwa, a z popękanemi oczkami. Gasterye rozszerzały swa nóżki, jakby nóżki dużych, przewróconych kosarzy, z członkami ciemnawemi, w kropki, w patki, w desenie. Otągi zasadzały roślinność haniebną, polipy ogromne, chorobę tej zbyt gorącej ziemi, rozpustę zatrutych soków. A zwłaszcza aloesy rozkwitały tłumnie, ukazując swe serca roślin omdlewających; było ich wiele różnej zieloności, i zielone jasne, i ciemne, żółtawe, szarawe, brunatne rdzą obryzgane, ciemno-zielone z blado-złotym brzegiem; i były one różnych kształtów, z liśćmi szerokiemi, powycinanymi w serca, z liśćmi wązkiemi jak miecz nagi, jedne uzębione kolcami, inne z delikatnym obrąbkiem; ogromne, wznoszące wysokie łodygi swych kwiatów, skąd zwieszały się sznury różowych korali; drobne, wyrastające gromadnie z jednego pędu, niby mięsiste kwiecenie wysuwające na wsze strony zwinne padalcze języki.
— Wróćmy w cień — prosił Sergiusz. — Ty usiądziesz, jak przed chwilą, a ja uklęknę i będę do ciebie mówił.
Słońce padało tu szeroką smugą; zwycięskie, brało nagą ziemię, przyciskając do swego rozpalonego łona. W odurzeniu tego upału, Albina zachwiała się, zwróciła się do Sergiusza:
— Weź mię — rzekła gasnącym głosem.
Zaledwie dotknęli się siebie, padli na ziemię z ustami przy ustach, bez głosu. Zdawało się im, że spadają ciągle, jak gdyby skała usuwała się pod niemi w nieskończoność. Błądzili rękami po twarzach, szyjach, po ubraniu. Ale w tem zbliżeniu się było tyle udręczającego niepokoju, iż podnieśli się prawie natychmiast, rozdrażnieni, nie mogąc pójść dalej w zaspokojeniu swych żądz. I uciekli, każde inną drogą. Sergiusz pobiegł aż do pawilonu, rzucił się na łóżko, z głową w ogniu, z rozpaczą w sercu. Albina powróciła a i w ncy, wypłakawszy wszystkie swe łzy w jakimi kącie ogrodu. Całe trzy dni chmurzyli się na siebie. Byli bardzo nieszczęśliwi.




XIII.

A jednak teraz, cały park należał do nich. Wzięli go w posiadanie, w posiadanie zupełne. Nie było takiego kawałka ziemi, któryby nie był ich własnością. Dla nich to kwitnął las róż, dla nich kwietnik wydawał łagodne, delikatne wonie, usypiające ich w nocy przez okna otwarte. Sad żywił ich, napełniał spódniczki Albiny owocami; odświeżał ich piżmowy cień jego drzew, gdzie takie miłe były śniadania po wschodzie słońca. Na łąkach mieli trawy i wody: trawy rozszerzające nieskończenie ich królestwo, roztaczając przed nimi bezustanku jedwabne kobierce; wody, stanowiące najmilszą z uciech, wielką ich czystość, wielką niewinność, fale świeżości, w których kąpali z upodobaniem swą młodość. Posiadali las, począwszy od olbrzymich dębów, którychby dziesięciu ludzi objąć nie zdołało, aż do cienkich brzózek, któreby dziecko złamało za pierwszym wysiłkiem; las cały, wszystkie jego drzewa, wszystek cień, wszystkie aleje, polanki, zielone nawet ptakom nieznane cieśnie; las, którym rozporządzali jak chcieli, niby namiotem olbrzymim, aby chronić się tam w południe, z miłością poczętą ¡srana. Królowali wszędzie, nawet wśród skał, wśród żródeł, aa tym strasznym gruncie z potwornemi roślinami, który zadrżał był pod ciężarem ich ciał i który przenosili nad inne, miękie ustronia, za ów dreszcz, którego tu byli doznali. Teraz więc wprost, na prawo, na lewo, byli panami, zdobyli swe państwo, chodzili w pośród natury życzliwej, która znała ich, pozdrawiając śmiechem gdy przechodzili, oddana ich przyjemnościom niby uległa służąca.
Mieli jeszcze niebo, szeroki płat niebieski, rozpostarty nad ich głowami: nie zamykały go żadne mury, należało do oczu ich, było częścią ich szczęśliwego życia, w dzień ze zwycięzkiem słońcem, w nocy z gorącym deszczem gwiazd. Zachwycało ich w każdej minucie dnia, zmienne jak żywe ciało, rano bielsze od budzącej się dziewczyny, w południe ozłocone żądzą twórczą, omdlałe wieczorem w rozkosznem znużeniu miłosnem. Codzień inne miało oblicze. Co wieczora zwłaszcza podziwiali je przy pożegnaniu. Słońce posuwające się na widnokręgu miało zawsze nowy uśmiech. Czasem odchodziło w pośród ciszy pogodnej, bez jednej chmurki, tonąc zwolna w kąpieli ze złota. To znów wybuchało purpurowemi promieniami, rozdzierało swą szatę z oparów, wylewały się fale płomieni pokrywających niebo warkoczami olbrzymich komet, od których gorzały wierzchołki wysokich starodrzewów. Potem znów jakby na czarwonych piaskach wybrzeży, na wydłużonych ławach różowego koralu, słońce zachodziło łagodnie gasząc po jednym swe promienie; albo zachodziło dyskretnie za jaką wielką chmurą, ułożoną jakby firanka alkowy z popielatego jedwabiu, dozwalająca dojrzeć zaledwie jakąś czerwonawość nocnej lampy; albo jeszcze, zachód był namiętny, jasne białości zwolna zakrwawiały się od rozpalonej tarczy, i w końcu wraz z nią staczały się za horyzont.
Tylko rośliny nie poddały się. Albina i Sergiusz chodzili, by króle w tłumie podległych sobie zwierząt. Gdy byli w kwietniku podnosiły się roje motyli dla ucieszenia ich oczu, wachlowały ich swemi skrzydełkami, lecąc za niemi, niby żywe drgania słońca, niby kwiaty wzlatujące by otrząsnąć swą woń. W sadzie spotykali się na wierzchu drzew z łakomemi ptakami; wróble, wilgi, zięby, gile wskazywały im najdojrzalsze owoce pokiereszowane ptasiemi dziobami; a hałas tam był uczniaków na swobodzie, wesołość rozhukana, bezczelne gromady, które przychodziły kraść wiśnie tuż u ich stóp, gdy oni usadowieni na gałęziach zajadali śniadanie.
Jeszcze lepszą zabawę miała Albina na łąkach; brała tam w rękę małe żabki zielone, przykucnięte wzdłuż trzcin, a miały one złote oczy, łagodność zwierząt zamyślonych; Sergiusz przy pomocy słomki wypłaszał świerszcze z dziur, łaskotał brzuszek polnego konika aby go skłonić do śpiewania, zbierał owady różowe, owady niebieskie, owady żółte i kładł je sobie na rękawach, podobne da gazików z rubinów, szafirów i topazów; tam było tajemnicze życie wód, ryby o grzbiecie ciemnym sunące wśród zmąconej wody, węgorze, odgadywane po lekkiem poruszaniu się traw, ikra rozsypująca się za najmniejszym hałasem, jak obłok ciemnego piasku; muchy usadowione na wielkich łyżwach marszczące umarłą powierzchnię w szerokie srebrzyste koła. Patrząc na całe to milczące mrowienie się, mieli często ochotę stanąć bosemi nogami w samym środku prądu, aby czuć przesuwanie się bez końca tych milionów istnień.
W inne dnie, dnie słodkiej omdlałości, szli pod drzewa lasu słuchać serenady swoich muzykantów: kryształowego fletu słowików, małej srebrzystej trąbki sikor, oddalonego wtóru kukułek. Cieszyli się nagłym lotem bażantów, których ogony migały jak pas słońca wśród gałęzi. Zatrzymywali się uśmiechnięci, aby pozwolić przejść młodym swawolnym sarnom, lub poważnym jeleniom idącym parami i przerywającym swój bieg, by się na nich popatrzeć. To znów w inne dnie, kiedy niebo gorzało, wchodzili na skały, radując się z chmar skoczków, które poruszone ich stopami wzlatywały z rosnących tu cząbrów z trzaskiem drzewa w ogniu; węża przeciągające się pod pożółkłemi krzakami; jaszczurki wygrzewające się na rozpalonych do białości kamieniach przeprowadzały ich życzliwem okiem; różowe czerwonaki zanurzająca swe nogi w wodzie, nie odlatywały przy ich zbliżeniu się, uspakajając też swoją ufną powagą wodne kurki, drzemiące w środku sadzawki.
Albina i Sergiusz czuli to życie w parku wzrastające dokoła nich, dopiero od chwili kiedy w pocałunku poczuli, iż sami żyją. Teraz ogłuszało ich ono chwilami; przemawiało do nich słowami, których nie rozumieli; zwracało się ku nim z żądaniem, któremu nie wiedzieli jak uledz. Życie owo, wszystkie odgłosy, wszystkie te wonie i wszystkie cienie roślin wprawiały ich w niepokój dochodzący aż do gniewania się jednego na drugie. A jednak w parku spotykała ich serdeczna poufałość. Każda trawka, każde zwierzątko było im przyjacielem. Paradou to była jedna wielka pieszczota. Przed ich przyjściem, dłużej niż przez sto lat, słońce było tu jedynym panem i królowało swobodnie, okrywając swoim przepychem każdą gałąź. Ogród znał wtedy tylko słońce. Widział je co rana przeskakujące mur obwodowy ukośnemi promieniami, w południe spadające prostopadle na omdlałą ziemię i odchodzące wieczorom muskając liście pożegnalnym pocałunkiem.
To też ogród nie wstydził się już wcale, przyjął Albinę i Sergiusza, jak przyjmował był przez czas tak długi słońce, jako dobre dzieci niekrępujące go wcale. Zwierzęta, drzewa, wody, kamienie pozostały przecudnie dziwne, przemawiając wielkim głosem, żyjąc nago, bez żadnych tajemnic, roztaczając niewinny bezwstyd, piękne rozmiłowanie pierwszych dni świata. Natura śmiała się tu po cichu z obaw Albiny i Sergiusza, współczuła im roztaczając pod ich stopy najmiększe trawniki, zbliżając ku sobie krzewy, aby im urządzić węższe ścieżki. A jeśli ich dotąd nie rzuciła sobie w objęcia, to dlatego, że podobało się jej wodzić tak ich żądze, rozweselać się ich niezręcznemi pocałunkami, odzywającemi się z cienia, niby krzyk rozgniewanych ptaków. Oni jednakże, cierpiąc wśród tej wielkiej rozkoszy, która ich otaczała, przeklinali ogród. Owego wieczora, kiedy to Albina tyle płakała po przechadzce wśród skał, wołała do Paradou, czując je takiem żywem, ognistem dokoła siebie:
— Jeżeli jesteś naszym przyjacielem, dlaczego nas męczysz?




XIV.

Zaraz nazajutrz zamknął się Sergiusz w swoim pokoju. Zapach kwietnika rozdrażniał go. Zasunął perkalowe firanki, aby już nie widzieć parku i nie dać mu wejść do siebie. Może odnajdzie spokój dziecinny, zdala od tych zieloności, których sam cień łechtał go po skórze. I w długich swoich sam na sam, Albina i on nie mówili już ani o skałach, ani o wodach, ani o drzewach, ani o niebie. Paradou już nie istniało, starali się o niem zapomnieć. Czuli je jednak ciągle za wązkiemi firankami, wszechpotężne, ogromne; wonie traw wchodziły przez szpary, przeciągłe głosy dzwoniły o szyby, całe życie parku śmiało się, szeptało, zaczajone pod oknami. Wtedy blednąc podnosili głos, szukali rozrywki, któraby im pozwoliła nie słyszeć.
— Widziałaś — rzekł raz Sergiusz, w jednej z takich niespokojnych chwil — jest tu nad drzwiami namalowana kobieta, podobna do ciebie.
Śmiał się hałaśliwie. I powrócili do malowideł, przysuwali znowu stół pod ściany, aby zająć się tym sposobem.
— O, nie — odpowiedziała Albina — ona jest daleko grubsza odemnie. Zresztą trudno wiedzieć, ona tak dziwnie leży głową na dół.
Umilkli Na malowidle wyblakłem, zatartem przez czas, rozgrywała się scena, której wcale byli nie spostrzegli. Jasne ciała, jakby zmartwychwstałe, wychodziły z szarej ściany, jak odświeżony obraz, którego szczegóły zdawały się występować na nowo jeden po drugim pod wpływem skwaru lata. Kobieta przewrócona na wznak leżała pod uściskiem fauna z koźlemi nogami. Można było odróżnić wyraźnie, odrzucona ręce, poddający się tułów, rozkołysaną kibić, tej dużej, nagiej dziewczyny, przydybanej na snopach kwiatów, zżętych przez małe amorki, które z sierpem w ręku dorzucały jeszcze bezustanku nowe garście róż. Widać było również wysiłek fauna i jego pierś dyszącą. A drugim końcu były jut tylko obie stopy kobiety w powietrzu, ulatujące niby dwa różowe gołębie.
— Nie — powtórzyła Albina — ona nie jest do mnie podobna... Ona jest brzydka.
Sergiusz nie rzekł nic. Patrzył na kobietę, patrzył na Albinę, jak gdyby porównywał. Ona zatoczyła rękaw aż po ramię, aby pokazać, że ma bielszą rękę. I umilkli po raz dragi, powracając do malowidła, z niewymówionemi pytaniami aa ustach. Wielkie błękitne oczy Albiny zatrzymały się przez chwilę na szarych oczach Sergiusza, w których błyszczał jakiś płomień.
— Odmalowałeś chyba na nowo cały pokój? — zawołała, zeskakując ze stołu. — Zdawałoby się, że ten tu świat budzi się.
Poczęli się śmiać, ale jakoś niepewnie, spoglądając bokiem na swawolące amorki i na wielkie nagości, ukazujące całe niemal ciała. Zapragnęli oglądać wszystko na nowo, przez pewną zuchowatość i dziwili się co chwila, przywołując się wzajemnie, aby sobie pokazać takie części osób, których z pewnością nie było przeszłego miesiąca. Były to gibkie lędźwie zginające się na nerwowych przedramionach, nogi rysujące się po łydki, kobiety pojawiające się na nowo w uściskach mężczyzn, których, roztwarte ramiona dawniej obejmowały tylko próżnię. Zdawało się, że nawet gipsowe amorki przy alkowie wywracają koziołki z bezczelniejszą swobodą. I Albina nie mówiła już o bawiących się dzieciach, Sergiusz nie robił głośno przypuszczeń. Poważnieli, zatrzymywali się długo przed niektóremi scenami, pragnąc, by malowanie wystąpiło naraz w całym swym blasku, czując większą omdlałość i zaniepokojenie wobec tych obsłonek kryjących nieprzystojność obrazów. Te widma rozkoszy wykładały im resztę sztuki kochania.
Albina jednak przestraszyła się. Wymknęła się Sergiuszowi, którego oddech gorętszy czuła na swej szyi. Usiadła na brzegu kanapy, mrucząc:
— Ostatecznie boję się ich; mężczyźni wyglądają na zbójców a kobiety mają zamierające spojrzenie osób mordowanych.
Sergiusz zajął fotel o parę kroków od niej, mówiąc o czem innem. Oboje byli bardzo znużeni, jakby po długiem chodzenia. Doznawali przykrości, zdawano się im bowiem, że malowidła patrzą na nich. Grona amorków wysypywały się po za gzemsy z hałasem rozkochanych ciał, niesforną gromadą bezwstydnych łobuzów, rzucających im kwiaty i grożących, iż zwiążą ich ze sobą niebieskiemi wstążeczkami, któremi pętali starannie dwoje kochanków w jednym rogu sufitu. Pary ożywiały się, rozwijała się historya owej dużej nagiej dziewczyny pokochanej przez fauna, którą mogli wyśledzić począwszy od czatów jego za krzakiem róży, aż do oddania się dużej dziewczyny na różanych listkach. Czyżby oni wszyscy mieli zejść? Czy nie oni to już wzdychali i czy to nie ich tchnienie napełniało pokój zapachem jakiejś dawnej rozkoszy.
— Duszno tu, prawda? — rzekła Albina — Daremnie przewietrzałam, zawsze ten pokój czuć starzyzną.
— Tamtej nocy — opowiadał Sergiusz — zbudziła mię woń tak przenikająca, że wołałem ciebie, sądząc, że to ty weszłaś do pokoju. Zupełnie jakby ciepło twoich włosów, kiedy w nie wetkniesz parę gałązek heliotropu... W pierwszych dniach było to takie oddalone, jakby przypomnicie zapachu. Ale teraz nie mogę już sypiać, zapach ten jest coraz mocniejszy, aż do zawrotu głowy. Zwłaszcza wieczorem alkowa jest tak gorąca, że w końcu będę sypiał na kanapie.
Albina podniosła palec do ust, szepcząc:
— To ta umarła — wiesz — ta co żyła tutaj.
Poszli węszyć po alkowie, żartując, w duchu bardzo poważni. Z pewnością zapach alkowy nigdy nie był tak drażniący. Ściany zdawały się jeszcze drżące od muśnięcia sukniami naperfumowanemi. Posadzka zatrzymała wonną słodycz atłasowych pantofli porzuconych przed łożem. A na samem łożu na drewnianem wezgłowiu, Sergiusz upatrywał odciśnięty ślad drobnej rączki, która pozostawiła tu niepozbyty zapach fiołków. Teraz ze wszystkich mebli wstawało pachnące widmo zmarłej.
— Patrz, oto fotel, na którym musiała siadywać — zawołała Albina. — Czuć jej ramiona na oparciu.
I usiadła sama, powiedziała Sergiuuowi, aby ukląkł dla ucałowania jej ręki.
— Pamiętasz, jak to któregoś dnia przyjęłam cię mówiąc: „Witaj, drogi panie“... Ale na tem się nie kończyło, prawda? On całował jej ręce, kiedy zamknęli drzwi... Oto są moje ręce. One są twoje.
I próbowali rozpocząć znowu dawne swoje zabawy, aby zapomnieć o Paradou, którego głos wielki słyszeli, coraz mocniejszy: aby nie widzieć malowideł, aby nie uledz rozmarzeniu tej alkowy. Albina robiła miny, prostowała się, śmiała się z niezgrabnej postawy klęczącego Sergiusza.
— Ależ, głuptasku, obejmij mię i mów mi słodkie słówka, kiedy jesteś niby moim kochankiem... Czy nie potrafisz mię kochać?
Ale jak tylko ją objął i podnosił gwałtownie, wyrywała mu się, wymykała, cała zaperzona.
— Nie, puść mię, ja nie chcę!... Umrzeć można w tym pokoju.
Odtąd bali się tego pokoju tak samo, jak się bali ogrodu. Ostatnie ich schronienie stawało się miejscem strasznem, gdzie nie mogli zejść się razem, aby się nie śledzili zaraz ukradkowemi spojrzeniami. Albina prawie tu nie wchodziła; stała na progu u drzwi na oścież otwartych, jakby chciała mieć możność szybkiej uciaczki. Sergiusz żył tutaj sam, w bolesnem jakiemś oczekiwaniu, dusząc się bez powietrza, sypiając ust kanapie, unikając westchnień parku i woni starych mebli. W nocy, nagości malowideł sprowadzały mu sny szalone, z których po zbudzeniu zostawał mu tylko niepokój nerwowy. Sądził, 1ż jest znowu chory, do ostatecznego wyzdrowienia potrzebował jeszcze jednej rzeczy, całkowitego zadowolnienia, jakiegoś najwyższego uzupełnienia się a nie wiedział gdzie go szukać. Więc przepędza! dni w milczeniu, z oczyma podsiniałemi, budząc się z lekkiem wstrząśnieniem tylko wtedy, kiedy przychodziła Albina. Spoglądali na siebie poważnie, odzywając się z rzadka bardzo słodkiemi słowy, które im rozdzierały serca. Oczy Albiny były bardziej podsiniałe, niż oczy Sergiusza i patrzyły na niego błagalnie.
Po tygodniu Albina bawiła już tylko po parę minut. Zdawała się go unikać. Przychodziła zamyślona, nie siadała i śpieszyła się do wyjścia. Kiedy wypytywał ją, wyrzucając jej, iż mu już nie sprzyja, odwracała głowę, aby uniknąć odpowiedzi. Za nic nie chciała mu opowiadać, na czem schodziły jej całe dnie spędzane zdala od niego. Potrząsała głową zmieszana i zaczynała mówić o swojem lenistwie. Jeżeli napierał ją silniej, odbiegała zaraz, rzucając mu dobranoc przezedrzwi. On jednak widział dobrze, że musiała często płakiwać. Śledził na jej twarzy przemiany nadziei ciągle zawodzącej, bunt nieustanny pragnienia zaciekłego urzeczywistnienia czegoś. Czasem była śmiertelnie smutna, zniechęcenie miała na twarzy a chód powolny, jakby się wahała kusić dłużej o rozkosz życia. To znowu pełna była powstrzymywanego śmiechu, promieniała tryumfem, o którym nie chciała jeszcze mówić, nogi jej poruszały się, nie mogła ustać na miejscu, potrzebując biedź, aby się upewnić ostatecznie. A nazajutrz popadała w smutek, by następnego dnia znowu oddać się nadziei. Ale z czem wkrótce już zupełnie się nie mogła kryć, to ze swojem ogromnem zmęczeniem, znużeniem takiem, iż czuła się jakby połamaną. Nawet w chwilach zaufania, gięła się, zasypiając z otwartemi oczami.
Sergiusz przestał zarzucać ją pytaniami, zrozumiawszy, iż nie chce odpowiadać. Teraz, jak tylko wchodziła, patrzył na nią z niepokojem, obawiając się że którego wieczora nie znajdzie już sił by przyjść do niego. Gdzie ona mogła się zamęczać do tego stopnia? Jakaż to walka każdogodzinna czyniła ją tak smutną i tak szczęśliwą? Jednego rana, posłyszawszy lekki chód pod swemi oknami, wstrząsnął się, Nie mogła to być sarna, nie podeszłaby tak blizko. Znał on zbyt dobrze ten chód rytmiczny, na który nie potrzebowały się skarżyć trawy. Albina przebiegała Paradou bez niego. Więc to z Paradou przynosiła swoje zniechęcenia, swoje nadzieje, całą tę walkę, całe to znużenie, które ją zabijało. I pewny był, że wie dobrze, czego ona szuka, sama jedna, w głębi gąszczów, z niemym uporem kobiety, która poprzysięgła sobie, iż znajdzie. Odtąd nasłuchiwał jej kroków. Nie śmiał podnieść firanki i śledzić za nią zdaleka poprzez gałęzie, lecz doznawał szczególniejszego wrażenia, prawie bolesnego, gdy wiedział, że ona udała się na prawo albo na lewo, lub że weszła w kwietnik i jak daleko zapuściła się w swej wycieczce.
Pośród gwarnego życia parku, nieustannego szumu drzew, szemrania wód, ciągłej piosnki zwierząt, on odróżniał lekki odgłos jej bucików tak wyraźnie, że mógłby powiedzieć, czy stąpa po żwirze nadbrzeżnym, czy po miękiej ziemi lasu, czy po płytach nagich skał. Nawet doszedł do poznawania w jej powrocie radości lub smutku, po nerwowem stukaniu jej korków. Jak tylko wchodziła na schody, on odchodził od okna, nie przyznając się przed nią, iż w ten sposób jej towarzyszy wszędzie. Musiała się jednak domyślić jego wspólnictwa, bo odtąd oznajmiała mu rezultaty swych poszukiwań jednem spojrzeniem.
— Zostań, nie wychodź już — rzekł raz zrana do niej, składając ręce, gdy widział że jej zmęczenie wczorajsze nie przeszło jeszcze. — Do rozpaczy mnie przywodzisz.
Wymknęła się zniecierpliwiona. Jego męczył coraz więcej ten ogród rozbrzmiewający krokami Albiny. Lekki odgłos jej bucików był jednym głosem więcej wołającym na niego, głosem panującym, którego doniosłość wzmagała się w nim. Zatkał sobie uszy, nie chciał już słyszeć, a chód ten z oddali miał echo w biciu jego serca. Wieczorem zaś gdy powracała, park cały wchodził za nią, ze wspomnieniami ich przechadzek, powolnego budzenia się ich tkliwości, wpośród natury-wspólniczki. Wydawała mu się wyższa, poważniejsza, jakby dojrzała podczas tych wycieczek samotnych. Z rozbawionego dziecka nic w niej nie pozostało, tak dalece, iż nieraz zgrzytał zębami, widząc ją tak ponętną.
Jednego dnia koło południa, Sergiusz posłyszał Albinę pędzącą galopem do domu. Postanowił był sobie nie nasłuchiwać, gdy ona wyjdzie. Zwykle powracała późno. I zdumiony był skokami, jakie musiała robić biegnąc wprost przed siebie, łamiąc gałęzie zagradzające ścieżki. Na dole pod oknami śmiała się. Kiedy była na schodach dyszała tak silnie, iż zdawało mu się, że czuje gorąco jej oddechu na swej twarzy. Drzwi otworzyła na oścież i zawołała:
— Znalazłam!
Usiadła powtarzając łagodnie, zdyszanym głosem:
— Znalazłam, znalazłam!
Ale Sergiusz położył rękę na jej ustach i zaniepokojony błagał:
— Proszę cię, nic mi nie mów. O niczem nie chcę wiedzieć. Zabiłoby mnie to, gdybyś powiedziała.
Umilkła z oczyma płonącemi, zaciskając wargi, aby słowa nie trysnęły pomimo jej woli. Została w pokoju aż do wieczora, szukając oczu Sergiusza, powierzając mu trochę z tego co widziała, gdy się jej tylko udało spotkać jego wejrzenie. Światłość biła z jej oblicza. Pachniała tak pięknie i taka pełna była życia, że wdychał ją, wchodziła w niego za pośrednictwem słuchu jak i wzroku. Wszystkie jego zmysły piły ją. Ale on bronił się rozpaczliwie temu powolnemu opanowaniu jego istoty.
Nazajutrz, skoro zeszła, zasiadła znowu w pokoju.
— Nie wychodzisz? — zapytał, czując się zwyciężonym, jeżeli ona zostanie.
Odpowiedziała, że nie, że nie będzie już wychodziła. W miarę jak znużenie jej ustępowało, czuł, iż ona jest coraz mocniejsza, coraz bardziej tryumfująca. Wkrótce mogłaby go wziąwszy za mały palec, poprowadzić do owego miejsca, którego rozkosz opowiadało tak głośno jej milczenie. Tego dnia nie mówiła jeszcze o niczem, poprzestała na tem, iż przyciągnęła go do swych stóp siedzącego na stołeczku. Następnego dnia dopiero poczęła mówić:
— Dlaczego ty siedzisz tu jak w więzieniu? Pod drzewami tak jest rozkosznie!
Podniósł się wyciągając błagalnie ręce. Ale ona śmiała się:
— Nie, nie, nie pójdziemy, kiedy nie chcesz... Tylko że ten pokój ma taki szczególny jakiś zapach! W ogrodzie byłoby nam lepiej, swobodniej, bezpieczniej. Nie powinieneś mieć żalu do ogrodu.
On był znów u jej stóp, niemy, powieki miał przymknięte, a drżenie przebiegało po jego twarzy.
— Nie pójdziemy — zaczęła znowu — nie gniewaj się. Ale czyż nie milsze ci trawy parku od tych malowideł? Pamiętasz to wszystko, cośmy razem widzieli... To malowidła te zasmucają nas. To rozdrażnienie, że one tak nieustannie patrzą na nas.
A gdy on zwolna ciążył ku niej, objęła go za szyję, głowę jego oparła sobie na kolanach, mówiąc jeszcze cichszym głosem:
— O tak, byłoby nam dobrze, w jednem miejscu mnie wiadomem. Tam, nicby nas nieniepokoiło. Świeże powietrze ugasiłoby twoją gorączkę.
Umilkła czując, iż on drży. Bała się, aby zbyt żywem słowem nie wznieciła znów jego obaw. Zwolna zdobywała go, jedynie nie, tylko po jego twarzy błękitną pieszczotę swego spojrzenia. Podniósł powieki, odpoczywał bez nerwowych wstrząśnięć, cały należał do niej.
— Ach gdybyś wiedział, szepnęła mu cichutko do ucha. Ośmieliła się widząc, iż nie przestaje się uśmiechać.
— To kłamstwo to nie jest zakazane — szepnęła — Ty jesteś mężczyzną, nie powinieneś się bać.. Gdybyśmy tam poszli i zagrażało mi niebezpieczeństwo, tobyś mię bronił, prawda? Potrafiłbyś mię ztamtąd unieść na swych burkach? Jak jestem przy tobie nie obawiam się... Popatrz się tylko, jakie masz mocne ramiona. Czy można się czegokolwiek obawiać, kiedy się ma takie mocne ramiona jak twoje!
Głaskała go ręką po włosach, po karku, po ramionach.
— Nie, to nie jest zakazane — zaczęła znowu. — To historyjka dla głupich. Ci co ją niegdyś rozpuścili, mieli w tem interes, aby nikt nie przyszedł przeszkadzać im w najrozkoszniejszem miejscu ogrodu... Pomyśl, że jak tylko zasiądziesz na tym kobiercu traw, poczujesz się doskonale szczęśliwym. Wtedy dopiero poznamy wszystko, zapanujemy naprawdę... Posłuchaj mnie, chodź ze mną.
Odmówił poruszeniem głowy, ale bez gniewu, jak człowiek, którego ta gra bawi. Po chwili milczenia, zmartwiony jej zachmurzeniem się, chcąc aby go jeszcze pieściła, roztworzył nakoniec usta i zapytał:
— Gdzie to jest?
Zrazu nie odpowiadała. Zdawała się patrzeć gdzieś w dal.
— To tam — szepnęła. — Nie mogę ci wskazać. Trzeba iść długą aleją, potem zwraca się na lewo, i jeszcze na lewo. Musieliśmy przechodzić mimo dwadzieścia razy... Daremniebyś szukał, nie znalazłbyś gdybym cię tam nie poprowadziła za rękę. Ja poszłabym tam prosto, chociaż, niepodobna mi wytłomaczyć ci tej drogi.
— A kto ciebie zaprowadził?
— Ja nie wiem... Owego poranku wszystkie rośliny wyglądały jakby mię chciały popchnąć w tę stronę. Długie gałęzie zacinały mię z tyłu, trawy urządzały pochyłości, ścieżki nastręczały się same. I zdaje mi się, że i zwierzęta wtrącały się również, bo widziałam jelenia, który biegł przedemną, jakby prosząc, bym szła za nim, a gromadka gilów przelatywała z drzewa na drzewo, ostrzegając mnie szczebiotaniem, jak tylko chciałam zawrócić na złą drogę.
— I bardzo to piękne?
I znowu nie odpowiadała. Głęboki zachwyt był w jej oczach. A kiedy już mogła mówić:
— Nie potrafię wypowiedzieć, jakie piękne... Taki czar przeniknął mię, że poprostu miałam świadomość jakiejś radości bez nazwy, lecącej z gąszczów, spoczywającej na trawach. I powróciłam biegnąc, aby ciebie ze sobą przyprowadzić, aby nie napawać się bez ciebie szczęściem zasiadania pod tem drzewem.
Objęła go znowu za szyję, błagając gorąco, zblizka z ustami prawie na jego ustach.
— Oh, ty pójdziesz — prosiła. — Pomyśl, że żyłabym w smutku, gdybyś nie poszedł... To taka moja zachcianka, dawna potrzeba, co z każdym dniem rosła, a teraz ból mi sprawia. Przecież ty nie możesz chcieć, bym cierpiała?... A gdybyś nawet miał z tego umrzeć, gdyby nawet cień ten zabił nas oboje, czyżbyś się wahał, czyżbyś choć trochę żałował? Bylibyśmy tam razem u stóp drzewa, spalibyśmy ciągle jedno przy drugiem. Przecież tak byłoby nam dobrze, prawda?
— Tak, tak — jąkał. — Udzielił mu się szał tej namiętności drżącej z pożądania.
— Ale my nie pomrzemy — mówiła dalej, podnosząc głos, ze śmiechem kobiety tryumfującej i będziemy żyli, aby się kochać... To drzewo jest drzewem życia, będziemy pod niem mocniejsi, zdrowsi, doskonalsi. Zobaczysz. Wszystko dla nas łatwem się stanie. Będziesz mógł wziąć mię, jak o tem marzyłeś tak zupełnie, iż żadnej cząstki mego ciała nie będzie po za tobą. I wyobrażam sobie, że wtedy coś niebiańskiego w nas zajdzie... Chcesz?
On bladł, a powiekami mrugał jak wobec wielkiej światłości.
— Chcesz, chcesz? — powtarzała, rozpalona, podnosząc się już do połowy.
Wstał, poszedł za nią, chwiejąc się zrazu na nogach, potem obejmując jej kibić, nie mogąc się z nią rozłączyć. Szedł gdzie szła ona, owionięty gorącem powietrzem płynącem od jej włosów. A że zostawał w trochę w tyle, obracała się na wpół ku niemu, twarz miała całą w blaskach miłości, kusiły go jej usta i oczy, wołały z taką mocą, iż wszędzieby szedł tak za nią jak wierny pies.




XV.

Szli przez park, a uśmiech nie znikał z twarzy Sergiusza. Zielone gąszcze widział tylko odbite w przeczystych oczach Albiny. Ogród, ujrzawszy ich, wydał jakby śmiech przeciągły, szept jakiś radośny, przebiegający z liścia na liść aż do najdalszych alei. Oddawna zapewne czekał na nich, idących tak w uścisku, pogodzonych z drzewami, szukających utraconej miłości, wśród spokoju traw. Jakiś uroczysty nakaz ciszy przebiegł gałęzie. Była druga godzina. Żar usypiający padał z nieba o tej porze. Rośliny wspinały się, by widzieć ich przechodzących.
— Czy słyszysz? — pytała półgłosem Albina. — Rośliny milkną gdy się zbliżamy. Ale w oddali oczekują nas i jedna drugiej oznajmia w sekrecie gdzie nas mają zaprowadzić... Mówiłam ci, że o ścieżki nie będziemy się troszczyli. Drzewa wskazują mi drogę swemi rozłożystemi ramionami.
Istotnie zdawało się, że cały park posuwa ich łagodnie naprzód. Za nimi jeżyły się krzaki wysoką ścianą, jakby nie chciały dopuścić zawrócenia z drogi; a przed niemi roztaczał się kobierzec traw tak dogodny, że już nie uważali na swe kroki, powierzając się łagodnej pochyłości gruntów.
— I ptaki nam towarzyszą — zaczęła znów Albina. — Tym razem są to sikory, Widzisz je?... Lecą wzdłuż szpalerów zatrzymują się, pilnując, byśmy nie zeszli z drogi. Ach, gdybyśmy rozumieli ich śpiew, wiedzielibyśmy, że zachęcają nas do pośpiechu.
I mówiła dalej:
— Wszystkie zwierzęta parku sprzyjają nam. Czy ty to czujesz? Za nami rozlegają się szmery; są to ptaki wśród drzew, owady w trawach, sarny i jelenie w gęstwinach, nawet ryby uderzają płatwami milczącą wodę... Nie odwracaj się, toby je odstraszyło; ale jestem pewna, że mamy piękny orszak.
Szli dalej, nie czując zmęczenia. Jeśli Albina mówiła, to dlatego, aby czarować Sergiusza muzyką swego głosu. Sergiusz był posłuszny najlżejszemu ruchowi jej ręki. Oboje nie wiedzieli, którędy przechodzą, pewni, że idą prosto do swego celu. A w miarę ich posuwania się, ogród stawał się bardziej tajemniczym, wstrzymywał oddech swych cieni, szmer wód, drgające życie swych zwierząt I nastąpiła wielka drżąca cisza, uroczyste oczekiwanie.
Albina i Sergiusz podnieśli mimowolnie głowy. Przed niemi była zieleń jakiegoś olbrzymiego ulisinienia. A gdy się wahali, sarenka, spoglądając na nich swemi pięknemi, słodkiemi oczyma, jednym susem skoczyła w gąszcz.
— To tutaj — rzekła Albina.
Zbliżyła się pierwsza, odwracając znów głowę i pociągając Sergiusza; zniknęli za drżeniem poruszonych liści i wszystko się uciszyło. Weszli w rozkoszny spokój.
W środku stało drzewo pogrążone w takim cieniu, że nie było można rozpoznać gatunku. Obwód miało olbrzymi, pień oddychał niby pierś ludzka, gałęzie wyciągały się daleko jak opiekuńcze ramiona. Wydawało się to drzewo silnem, dobrem, potężnym, urodzajnem; było dziekanem ogrodu, ojcem boru, dumą roślin, przyjacielem słońca, które wstawało i kładło się co dnia na szczycie. Z jego sklepienia zielonego spływały wszystkie radości stworzonego świata: wonie kwiatów, śpiew ptactwa, przebłyski światła, świeżo budzenie się jutrzenki, senne ciepło zmroku. Soki jego krążyły z taką siłą, że rozdarłszy korę spływały i kąpały drzewo w oparach rodzajności, czyniły je męzkością ziemi. To jedno drzewo zaczarowało całą polankę. Inne drzewa dokoła niego tworzyły mur nieprzebity, odosabniając je w głębi tej arki milczenia i półświatła; była tam tylko zieloność bez skrawka nieba, bez śladu widnokręgu, kopuła przybrana w delikatne jedwabie liści, z rozesłanym na ziemi gładkim aksamitem mchów.
Wstępowało się tam, jak w kryształ źródlany, jak w przezroczystość zielonawą, jak w srebrną taflę wody porysowaną cieniami nadbrzeżnych trzcin. Barwy, wonie, dźwięki, drżenia, wszystko było nieokreślone, przejrzyste, nienazwane, szalejące ze szczęścia, aż do zamglenia się wszystkiego. Omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłości przechodzący nagle w wielki czar milczenia, wszystko to było tam pośród gałęzi nieruchomych, nieporuszonych żadnym, choćby najlżejszym powiewem. Samotność poślubna, przepełniona uściskami jakichś istot, pokój pusty, w którym się czuje, że gdzieś za spuszczonemi firankami przyroda w objęciach słońca nasyca się w gorącem zjednoczeniu. Od czasu do czasu, krzyże drzewa zajęczały, jego członki wyprężały się, jak u spoczywającej kobiety; zdrój życia spływający po korze skraplał obficiej trawy do koła, woniejąc miękością pożądań, tonąc w poczuciu zupełnego oddania się. Polanka bladła z rozkoszy. Drzewo omdlewało wraz ze swym cieniem, z kobiercem traw, ze swem opasaniem mocnych gąszczów. Stawało się samą rozkoszą.
Albina i Sergiusz byli zachwyceni. Od chwili gdy drzewo wzięło ich w słodką moc pod swe gałęzie, czuli się wyleczonymi z dotkliwej trwogi na którą cierpieli. Nie doznawali już tej obawy, co ich skłaniała do wzajemnego unikania siebie, tych gorących, rozpaczliwych walk, któremi się zamęczali, nie znając wroga tak zaciekle odpieranego przez siebie. Przeciwnie, ogarnęła ich ufność bezwzględna, pogoda niezmącona, powierzali się jedno drugiemu, oddając się zwolna przyjemności pozostawania ze sobą, bardzo daleko, w głębi schronienia tak cudownie ukrytego. Czego wymagał od nich ogród, nie podejrzewali jeszcze, zostawili mu zupełną swobodę rozrządzania ich miłością bez drżenia oczekiwali, by drzewo przemówiło do nich. Ono zaś wprowadziło ich w taki stan zaślepienia miłosnego, że znikała przed niemi cała polanka wspaniała, królewska, będąca już dla nich tylko rozkołysaniem woni. Zatrzymali się z lekkiem westchnieniem, ujęci wonną świeżością.
— Powietrze ma tutaj smak owocu — szepnęła Albina.
Sergiusz odpowiedział bardzo cicho:
— Ta trawa żyje, doznaję takiego wrażenia, jakbym stąpał po skraju twej sukni.
W religijnym nastroju zniżyli swój głos. Nawet nie byli ciekawi spojrzeć w górę na drzewo. Odczuwali aż nadto jego majestat na swych barkach. Albina pytała spojrzeniem, czy zgrzeszyła przesadą, opowiadając czar tej zieleni. Odpowiedzią Sergiusza były dwie jasne łzy, które zbiegły mu po policzkach. Radość ich, że nareszcie tu się znaleźli, była niewymowną.
— Chodź — rzekła mu do ucha, głosem lżejszym od tchnienia.
I pierwsza położyła się u stóp drzewa. Wyciągnęła ku niemu ręce z uśmiechem, gdy on, stojąc, uśmiechał się również, podając swoje. Trzymając je zlekka, ciągnęła go ku sobie. Przy jej boku upadł. I natychmiast przycisnął ją do swej piersi. Ten uścisk uszczęśliwił ich.
— Ach, czy przypominasz sobie — mówił — ów mur, który zdawał się nas dzielić... Obecnie ja czuję ciebie, nic nie ma pomiędzy nami... Czy ci co dolega?
— Nie, nie — odpowiedziała. — Dobrze mi.
Milczeli bez ruchu. Opanowało ich wzruszenie rozkoszne, bez wstrząśnień, łagodne, by powierzchnia szeroko rozlanego mleka. Następnie Sergiusz przesuwał ręce wzdłuż ciała Albiny i powtarzał:
— Do mnie należy twoja twarz, twe oczy, usta, policzki... Moje są ramiona twoje i stopy twe i kolana i ty cała moja jesteś...
I całował jej twarz, oczy, usta, policzki. Okrywał jej ręce drobnemi, szybkiemi pocałunkmi, od palców idąc aż do szyi. Całował jej nogi, jej kolana. Okrywał ją deszczem pocałunków, który padał wielkiemi, ciepłemi kroplami, jak krople ulewy w lecie, a padał wszędzie, na szyję, piersi, biodra, łono. Było to wzięcie w posiadanie bez gwałtu, nieustanne, zdobywające nawet najmniejsze niebieskie żyłki na różowej skórze.
— Biorę cię, bym ci się sam oddał cały, na zawsze; wiem teraz dobrze, żeś ty moją panią, moją królową, że cię wielbić mam na klęczkach. Po to jestem tu, bym słuchał twych rozkazów, bym leżąc u stóp twych, patrzył ci w oczy, czekając skinienia, otaczając cię opieką moich ramion, odmuchując lecące liście, by nie mąciły twego spokoju... O, racz pozwolić, bym znikł, bym utonął w tobie, bym się stał wodą, którą pijesz, chlebem, który spożywasz. W tobie kres mój. Od chwili przebudzenia się mego w tym ogrodzie, szedłem ku tobie, dla ciebie rosłem i ciągle jako cel, jako nagrodę, widziałem przed sobą łaskę twą. Przechodziłaś w słońcu z twojemi złot«mi włosami; byłaś zapowiedzią oznajmiającą mi, że odkryjesz przedemną kiedyś konieczność tego całego stworzenia, całej tej ziemi, tych drzew, tych wód, tego nieba, których ostatnie słowo jeszcze mi się wymyka... Do ciebie należę, jam niewolnikiem, będę ci służył z ustami na stopach twoich.
Mówił te słowa, pochylony ku ziemi, wielbiąc kobietę. Albina, dumna, pozwalała się uwielbiać. Podawała swe ręce, piersi, usta pocałunkom pobożnym Sergiusza. Czuła się królową, patrząc na niego tak silnego a tak wobec niej pokornego. Zwyciężyła go, zależał od jej skinienia, jedno jej słowo mogło nim rozporządzać. Co zaś czyniło ją wszechpotężną, to że słyszała, jak ogród dokoła nich rozkoszował się jej tryumfem, pomagał jej wrzawą zwolna rosnącą.
Sergiusz odzywał się już tylko nieokreślonym szeptem, całując ciągle. Wyszeptał:
— Ach, chciałbym wiedzieć... Pragnąłbym wziąć cię, zatrzymać i umrzeć lub odlecieć razem; nie, nie mogę powiedzieć...
Oboje leżeli niemi, bez tchu, z zawrotem głowy. Albina znalazła dość siły, by podnieść palec, chcąc niejako zachęcić Sergiusza do słuchania.
Ogród to chciał tego grzechu. Przez całe tygodnie przykładał się do powolnego kształcenia ich miłości. Wreszcie ostatniego dnia poprowadził ich do tej bielonej alkowy. Obecnie on był kusicielem, którego każde odezwanie się uczyło miłości. Z kwietników przypływały wonie omdlałych kwiatów, długie szepty, opowiadające o weselach róż, o namiętnej rozkoszy fiołków, a namowy heliotropów nie miały nigdy jeszcze takiego zmysłowego żaru. Wiatr przynosił z sadu powiewy dojrzałych owoców, tęgi zapach rodzajności, wanilię moreli, woń pomarańczy. Łąki podniosły głosy poważniejsze, złożone z westchnień tysiąca roślin całowanych przez słońce, jęk szeroki niezliczonego, rozkochanego tłumu, wzruszonego świeżością rzek, nagością bieżących wód, nad któremi roztęsknione wierzby marzyły głośno. Od lasu szło tchnienie olbrzymiej namiętności dębów, organowa muzyka wysokiego boru, muzyka uroczysta weselnego obchodu jesionów, bzów, grabów, jaworów w głębi cienistych przybytków, a tymczasem krzewy, młodziutkie gąszcze, pełne były zachwycającej swawoli kochanków goniących się, zmykających na brzeg rowu, kradnących rozkosz jedno drugiemu, w pośród wielkiego chrzęstu gałęzi. I w tem miłosnem jednoczeniu się całego parku, uściski gwałtowniejsze słychać było zdaleka, na skałach tam, gdzie gorąco rozsadzało wezbrane namiętnością kamienie, gdzie rośliny kolczaste kochały w sposób tragiczny, nie mogąc doznać ulgi od sąsiednich źródeł, rozpalonych również przez słońce zstępujące do ich łoża.
— Co to jest? — szepnął Sergiusz rozszalały. — Czego oni chcą od nas, o co nas tak błagają?
Albina, nic nie mówiąc, przycisnęła go do siebie.
Glosy stawały się wyraźniejsze. Z kolei zwierzęta ogrodu wołały na nich, aby się kochali. Koniki polne rozśpiewały się aż na śmierć z rozkochania. Motyle, bijąc skrzydełkami, sypały pocałunki. Wróble oddawały się kaprysom chwili, pieszczotom sułtańskim, prowadzonym żwawo pośród seraju. W jasnych wodach omdlewały ryby, składając ikrę swą w słońcu, żaby nawoływały się gorąco a melancholijnie, z jakąś tajemniczą namiętnością, potwornie nasycaną w mdłej zieloności trzcin. W głębi lasów słowiki odzywały się perlistym śmiechem rozkoszy, jelenie beczały pijane taką żądzą, iż konały ze zmęczenia, obok rozkładających się łani. A na płytach skał, pod nędznemi krzakami, padalce powiązane ze sobą parami, gwizdały słodko, zaś duże jaszczurki wysiadywały swe jaja, z grzbietem drgającym od lekkich pomrukiwań zachwytu. Z najbardziej oddalonych zakątków, z przestrzeni słonecznych, z najgłębszych cieniów, wstawała woń zwierzęca, gorąca od powszechnego palenia się.
Całe to mrowiące się życie przechodził dreszcz twórczy. Pod każdym liściem jakiś owad poczynał, w każdej kępce traw wyrastała rodzina, muchy zczepione jedna z drugą, zapładniały się, nie przerywając lotu. Niewidzialne źdźbła życia, zaludniające materyę, atomy samejże materyi kochały się, łączyły się, rozkołysując ziemię rozkosznie, czyniąc z parku jedną wielką chwilę twórczą. Albina i Sergiusz posłyszeli. On nie mówił nic, coraz silniej ściskał ją, otaczając ramionami swemi; konieczność odradzania się otaczała ich. Ulegli wymaganiom parku. Drzewo powierzyło Albinie do ucha to, co matki szepczą oblubienicom w dzień ślubu.
Albina oddała się. Sergiusz posiadł ją.
I cały ogród pogrążył się wraz z tą parą w ostatecznym okrzyku namiętności. Pnie ugięły się, jakby od wielkiego wichru, trawy zaszlochały z upojenia; kwiaty omdlałe, z ustami otwartemi, wyziewały swą duszę, nawet niebo rozżarzone w zachodzącem słońca, miało obłoki nieruchome, obłoki z rozkoszy omdlałe, z których spływały na ziemię nadludzkie zachwyty. Było to zwycięztwo zwierząt, roślin i rzeczy, które pragnęły, by tych dwoje dzieci weszło w nieśmiertelność życia. Park przyklaskiwał potężnie.




XVI.

Gdy Albina i Sergiusz w swej szczęśliwości ocknęli się z odurzenia, uśmiechnęli się do siebie. Wracali z krainy światła. Zstępowali ze szczytów. Uścisnęli się za ręce, dziękując sobie i opamiętawszy się zupełnie, powiedzieli do siebie:
— Kocham cię, Albino.
— Sergiuszu, kocham cię.
Nigdy jeszcze te słowa „kocham cię“ nie miały dla nich tak głębokiego znaczenia. Wyrażały one wszystko, wszystko wyjaśniały. Pozostali tu przez czas, którego długości nie umieliby oznaczyć, w słodkim spoczynku ściskając się jeszcze. Czuli się zupełnie doskonałymi. Przepełniała ich rozkosz twórczości, zrównani byli z macierzystemi potęgami świata, należeli do twórczych żywiołów samejże ziemi. I była jeszcze w szczęściu ich pewność dokonania się prawa, promienna pogoda celu, znalezionego logicznie krok za krokiem.
Sergiusz biorąc ją znowu w swe silne ramiona mówił:
— Czy widzisz, jestem uzdrowiony, to ty dałaś mi całe swoje zdrowie.
Albina odpowiadała, poddając się uściskowi:
— Weź mnie całą, weź moje życie.
Ich usta drgały pełnią życia. Sergiusz w posiadaniu Albiny odnalazł wreszcie męzkość swą, energię muskułów, odwagę uczuć, zdrowie ostateczne, którego mu brakło dotąd w długiej młodzieńczości. Obecnie czuł się zupełnym człowiekiem. Zmysły jego się zaostrzyły, inteligencya rozszerzyła.
Byłe to, jakby się nagle przebudził lwem, z poczuciem królewskiem szerokich równin, z widnokręgiem rozjaśnionym dokoła. Gdy się podniósł, nogi jego stanęły śmiało na ziemi, ciało wyprostowało się dumnie w ruchach swobodne. Wziął ręce Albiny, którą również podniósł. Chwiała się trochę i musiał ją podtrzymać.
— Nie bój się — przemówił. — Jesteś tą, którą ukochałem.
Teraz ona była podwładną. Przytuliła głowę do jego ramienia patrząc nań z niespokojną wdzięcznością. Czy nie będzie miał kiedyś żalu do niej, że go tu zaprowadziła? Czy nie będzie jej miał za złe owego dnia, owe; godziny uwielbienia, w której nazwał siebie jej niewolnikiem?
— Wszak ty się niegniewasz? — zapytała pokornie.
Uśmiechnął się, układając jej włosy, głaszcząc ją ręką jak dziecko. Ona mówiła:
— Zobaczysz jaka będę cicha. Nawet nie spostrzeżesz, że jestem przy tobie. Ale ty będziesz mię trzymał, prawda? w twojem objęciu? bo potrzebuję abyś mnie prowadził... Wydaje mi się, że nie umiem już chodzić teraz.
I mówiła jeszcze z wielką powagą:
— Trzeba kochać się zawsze, a będę posłuszna, będę się starała o twoje szczęście, wyrzeknę się dla ciebie wszystkiego, nawet najtajniejszych poruszeń własnej woli.
Sergiusz, widząc ją tak uległą i słodką, czuł wzmożenie mocy swej. Zapytał:
— Dlaczego drżysz? Cóż ja mogę ci zarzucić?
Nie odpowiedziała. Patrzyła prawie ze smutkiem na drzewo, na zarośla, na trawę przez nich zgniecioną.
— Ach, ty dzieciaku! — odezwał się z uśmiechem. — Czy boisz się, bym nie miał do ciebie żalu za dar twój? Dajże pokój, to niemoże być grzechem. Kochaliśmy się, jak powinniśmy się byli kochać... Chciałbym całować ślady stóp twoich prowadzące mnie tutaj, tak jak całuję twe usta, które mię znęciły, jak całuję twe piersi, które dokonały uzdrowienia, rozpoczętego, pamiętasz? przez twe małe, świeże rączki.
Spuściła głowę. I odwracając oczy od drzewa:
— Zabierz mnie ztąd — rzekła po cichu.
Sergiusz zwolna z nią odszedł. Śmiało spojrzał po raz ostatni na drzewo. Dzięki mu składał. Cień stawał się grubszym na polance, zdawało się, że zarośla przebiega dreszcz kobiety zaskoczonej w spoczynku.
Ody wyszli z gąszczów, widok słońca promieniejącego jeszcze na skraju widnokręgu, ożywił ich, zwłaszcza Sergiusza, dla którego każda istota, każda roślina miała teraz nowe znaczenie. Wszystko dokoła kłaniało mu się, składało hołd jego miłości. Ogród był już tylko uzupełnieniem piękności Albiny i wyglądał jakby się powiększył i stał piękniejszym od pocałunku swoich panów.
Ale Albina była ciągle niespokojna. Z nagłem drgnieniem przerywała swój śmiech i nasłuchiwała.
— Co ci jest? — pytał Sergiusz.
— Nic — odpowiadała, rzucając z pod oka szybkie spojrzenie za siebie.
Nie wiedzieli oboje, w której stronie się znajdują. Zazwyczaj cieszyła ich nieznajomość miejsca, do którego doszli prowadzeni kaprysem chwili. Tym razem czuli pomieszanie jakieś, dziwny niepokój. Stopniowo przyśpieszali kroku, lecz otaczał ich coraz to gęściejszy labirynt krzaków.
— Słyszałeś? — szepnęła Albina trwożnie, zatrzymując się bez tchu.
A gdy on nasłuchiwał, przejmując się tą obawą której ona ukryć już nie mogła:
— W gąszczach pełno jakichś głosów — mówiła. — Jakby ludzie śmiejący się szydersko... Słyszysz? Czyż to nie śmiech tu w tem drzewie? Czyż nie przebiegł szept jakiś po łych trawach, gdy musnęłam je suknią?
— Ależ nie — odrzekł, starając się ją uspokoić — ogród kocha nas. Gdyby przemówił, to nie po to, by cię przestraszyć. Czy nie pamiętasz, jakie dobre słowa słyszeliśmy szeptane wśród liści... Jesteś niespokojna, ulegasz wyobraźni.
Ale ona spuściła głowę, szepcząc:
— Wiem że ogród jest naszym przyjacielem... Zatem to ktoś obcy wszedł. Upewniam cię, że słyszę kogoś. Drżę cała. Ach, proszę cię, wyprowadź mnie ztąd, ukryj mnie.
Szli znowu, uważając pilnie na gąszcze, z obawą zobaczenia twarzy za każdym pniem. Albina przysięgała, że jakieś kroki w oddali szukają ich.
— Schowajmy się, schowajmy — powtarzała głosem błagalnym.
I rumieniła się cała. Były to narodziny wstydliwości i wstyd ów ogarniał ją boleśnie, plamiąc czystość jej ciała, niezakłóconego dotychczas żadnem poruszeniem krwi. Sergiusz przestraszył się, widząc jej rumieńce gorączkowe, zawstydzenie na licach, oczy pełne łez. Chciał ją uścisnąć, uspokoić pieszczotą, lecz ona się odsunęła, dając mu znak rozpaczliwym ruchem, że nie są już sami. Rumieniąc się coraz bardziej, patrzyła na swoją suknię rozwiązaną, odsłaniającą jej nagość, jej ramiona, szyję, łono. Ramiona jej drżały pod dotknięciem niesfornych kosmyków jej włosów. Chciała te włosy sobie poprawić, lecz bała się odsłonić kark. Teraz lada muśnięcie gałęzi, najlżejsze potrącenie przelatującego owadu, najmniejszy powiew wiatru, wstrząsał nią, jakby dotknięcie bezwstydnej, niewidzialnej ręki.
— Uspokój się — prosił Sergiusz. — Niema nikogo... Jesteś czerwona z gorączki. Odpocznijmy chwilę, proszę cię.
Gorączki nie miała, pragnęła tylko wrócić do siebie natychmiast, by widząc ją nikt się z niej nie natrząsał. I przyśpieszając coraz bardziej kroku, zrywała wzdłuż żywopłotów zieloności by niemi okryć swą nagość. Na włosach miała gałązkę morwową, ramiona i ręce aż po kostki owinęła powojami, szyję otoczyła naszyjnikiem z liści hordowiny tak długich, iż okryły jakby welonem jej piersi.
— Idziesz na bal? — zapytał Sergiusz, chcąc ją rozbawić.
Ale ona, rzucając mu rośliny, których zrywać nie przestawała, powiedziała cichym głosem, pełnym niepokoju:
— Czy nie widzisz, żeśmy nadzy?
Wtedy i on się zawstydził i począł okrywać liśćmi ubranie będące w nieładzie.
Z krzaków tymczasem nie mogli się wydostać. Naraz na końcu ścieżki znaleźli się wobec przeszkody, masy szarej, wysokiej, poważnej. Był to mur.
— Chodź, chodź — zawołała Albina.
Chciała go odciągnąć. Ale nie zrobili dwudziestu kroków a mur znów był przed niemi. Zdjęci strachem, zaczęli biedź wzdłuż muru. Był on posępny, bez żadnego na zewnątrz otworu. Wreszcie na skraju łąki, zdawał się nagle znikać. Wyłom otwierał na sąsiednią dolinę okno świetlne. To była zapewne owa szczerba o której mówiła Albina pewnego dnia, szczerba zasłonięta jakoby przez nią cierniami i kamieniami. Ciernie walały się dokoła, niby sznury pocięte, kamienie były odrzucone daleko. Szczerba zdawała się być powiększona przez jakieś wściekłe ręce.




XVII.

— Ach, ja czułam, że tak się stanie — zawołała Albina z okrzykiem najwyższej rozpaczy. — Błagałam, byś mnie wyprowadził... Sergiuszu, przez litość, nie patrz się!
Sergiusz patrzał wbrew swej woli, stał jak wryty na progu wyłomu.
Na dole, w głębi doliny, wieś Artody ozłocona przez zachodzące słońce, wynurzała się niby widmo z mroków okrywających już okoliczne pola. Rysowały się wyraźnie chaty rozrzucone w nieładzie wzdłuż drogi, małe podwórza pełne gnoju, wązkie warzywne ogrody. Wyżej, olbrzymi cyprys cmentarny wznosił swój profil posępny. Czerwone dachówki kościoła zdawały się żarzyć, po nad niemi dzwonnica, czarna cała, podobna była do ściągłej twarzy. A z boku stare probostwo miało drzwi i okna otwarte na powiew wieczory.
— Przez litość — powtarzała Albina, szlochając — nie patrz się Sergiuszu! Przyrzekłeś kochać mię zawsze, przypomnij sobie. Ach, teraz, czy mię już kiedykolwiek będziesz kochał dosyć!.. Słuchaj, daj sobie zakryć oczy mojemi rękami. Przecież to są te ręce, które cię uzdrowiły... Nie możesz ich odtrącić!
Odsuwał ją zwolna. A gdy ona objęła jego nogi, dotknął rękami swej twarzy, jakby odgarniał z oczu i z czoła resztki snu. Więc to był ów świat nieznany, o którym nie mógł pomyśleć bez głuchej obawy. Ale gdzie on ten kraj widział? Z jakiego snu budził się z tem poczuciem niepokoju tak bolesnego, co wzbierał mu zwolna w piersi aż do utraty tchu?
Wioska ożywiła się powracającymi z pól. Mężczyźni szli z kapotą zarzuconą na ramiona, krokiem zmordowanych zwierząt, kobiety na progach chat miały ruchy przywołujące, a dzieci w gromadach prześladowały kury, ciskając na nie kamieniami. Na cmentarzu dwoje łobuzów, chłopiec i dziewczynka, przesuwali się ukradkiem na czworakach wzdłuż nizkiego muru. Wróble zlatywały się na noc pod dachówki kościoła. Na ganku probostwa pojawiła się spódnica niebieska, tak szeroka, że zasłaniała sobą drzwi.
— O, nieszczęście! — mówiła Albina — on patrzy, on patrzył... Posłuchaj mnie. Przysięgałeś przed chwilą, że będziesz mi posłuszny. Błagam cię, odwróć się, spójrz na ogród... Czyż nie byłeś szczęśliwy w ogrodzie?... To on tobie mnie oddał. A ileż to jeszcze dni rozkosznych dla nas gotuje, jaką długą szczęśliwość, teraz kiedy znamy już całą rozkosz owego cienia... A przez ten wyłom wejdzie śmierć, jeśli nie uciekniemy. Bo widzisz, to ludzie, to cały ten świat wejdzie i stanie pomiędzy nami. Byliśmy tacy sami, tacy zgubieni, tak schowani pod drzewami!... Ten ogród, to nasza miłość. Spójrz na ogród, błagam cię na kolanach.
Ale Sergiusz drżał. Przypomniał sobie. Przeszłość wstawała przed nim. Słyszał w oddali wyraźnie życie wioski. Ci chłopi, te kobiety, te dzieci, to mer wioski Bambousse powraca ze swego pola Olivettes, obliczając przyszłe winobranie; to Bryszeci, mąż suwający nogami, żona narzekająca na biedę, to Rozalia zamurem pozwalająca się ściskać wielkiemu Fortunatowi. Poznawał teraz i tych dwoje łobuzów na cmentarzu, to był ten urwis Wincenty i bezczelna mała Katarzyna, czatujący wśród mogił na ważki fruwające, nawet był z niemi Voriau, czarny pies, który im pomagał, tropiąc wśród zeschłych traw, węsząc przy każdej szczelinie między płytami staremi. Wróble pod dachówkami kościoła biły się, zanim usnęły. Najodważniejsze, opuszczały schronienie, wlatywały przez stłuczone szyby, tak że śledząc je oczyma, przypomniał sobie ich gwar miły pod amboną, na stopniach ołtarza, gdzie były dla nich zawsze okruszyny. A na progu probostwa Teuse, w swej niebieskiej spódnicy wyglądała, jakby się jeszcze bardziej rozrosła; odwracała głowę, uśmiechając się do Dezyderyi, wracającej z głośnym śmiechem z kurników w towarzystwie licznego stadka. Następnie obydwie zniknęły. Wówczas Sergiusz, prawie oszalały, wyciągnął ręce.
— Teraz zapóźno — szepnęła Albina, opuszczając się pomiędzy pocięte ciernie. — Nigdy nie będziesz już mnie dosyć kochał.
Szlochała. On nasłuchiwał namiętnie, starając się pochwycić w oddali najmniejsze odgłosy, wyczekując dźwięku, któryby go obudził do reszty. Dzwon drgnął lekko. I zwolna w uśpionem powietrzu wieczora przypłynęły aż do Paradou trzy uderzenia na „Anioł Pański“. Były to srebrne tchnienia, nawoływania bardzo słodkie, regularne. Teraz dzwon zdawał się żyjącym.
— Mój Boże! — zawołał Sergiusz i upadł na kolana, powalony przez ciche dźwięki dzwonu.
Z czołem przy ziemi, czuł te dzwony na „Anioł Pański“ przechodzące mu po karku, odbrzmiewające w sercu. Dzwon stawał się głośniejszy. Dźwięki nieubłagane powracały w ciągu kilku minut, które latami mu się wydały. Stawiały one przed nim całą jego przeszłość, pobożne dzieciństwo, radości seminaryum, pierwsze msze na spieczonej dolinie Artodów, gdzie pragnął samotności świętych. W ten sposób one przemawiały zawsze do niego. Poznawał najdrobniejsze odcienia tego głosu kościoła, który zawsze słyszał był przy sobie, niby głos matki poważnej a słodkiej. Dlaczego przestał słyszeć ten głos? Niegdyś zapowiadał mu on przyjście Maryi. Czy to Marya wprowadziła go w głąb rozkosznych gąszczów, gdzie głos dzwonu nie dochodził? Nigdyby nie był zapomniał, gdyby dzwon nie przestał był dzwonić. Pochylał się niżej, a i poczuł miękie muśnięcie brody swej na złożonych rękach i przestraszył się niem. Nie poznawał siebie z tym długim, jedwabistym zarostem, który mu nadawał piękność zwierzęcą. Potarł brodę, włożył ręce we włosy szukając toasury, ale włosy jego urosły wspaniale i tonsurą utonęła w męzkiej fali bujnych zwojów odrzuconych od czoła aż na kark. Ciało jego niegdyś wygolone miało dziki zarost.
— Ach, miałaś słuszność — rzekł patrząc z rozpaczą na Albinę; zgrzeszyliśmy, zasługujemy na straszną karę... Ja uspakajałem cię, nie słyszałem gróźb, które dochodziły do ciebie poprzez gałęzie.
Albina chciała go wziąć w objęcia i szeptała:
— Wstań, uciekajmy razem... Może jeszcze czas, byśmy się kochali.
— Nie, ja już nie mam siły, potknąłbym się o najdrobniejszy kamyczek. Słuchaj. Ja sam sobą jestem przerażony. Nie wiem, co za człowiek jest we mnie. Zabiłem się i mam ręce pełne krwi własnej. Gdybyś mię zabrała ze sobą, nigdybyś już nic z moich oczu nie miała, prócz łez.
Ucałowała jego płaczące oczy i rzekła gwałtownie:
— Nic nie szkodzi, czy mnie kochasz?
On, przerażony, nie mógł odpowiedzieć.
Ciężkie stąpanie po za murem potrącało kamienie. Było to jakby powolne zbliżania się gniewnego warczenia.
Albina nie myliła się, ktoś tu był, zakłócając błogi spokój gąszczów tchem zazdrosnym. Wówczas oboje chcieli się schować w zarośla, ogarnięci wzrastającem zawstydzeniem. Lecz już stał na progu wyłomu i widział ich brat Archangiasz.
Przez chwilę stał z zaciśniętemi pięściami nic nie mówiąc. Patrzył na tę parę, na Albinę chroniącą się u boku Sergiusza, z obrzydzeniem człowieka co się natknął na kał nad rowem.
— Domyślałem się tego, syknął przez zęby. Tu go musieli ukryć.
Zrobił kilka kroków i krzyknął:
— Widzę was, wiem, że jesteście nadzy... To ohyda. Czyż proboszcz jest zwierzęciem, żeby po lasach biegać z tą samicą? Zaprowadziła ona księdza daleko, co? Włóczyła w błocie i zgniliźnie, aż okrył się ksiądz sierścią, niby kozioł. Niechże ksiądz wyrwie gałąź, by ją połamać na jej plecach!
Albina mówiła cicho, gorącym szeptem:
— Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Sergiusz ze spuszczoną głową milczał, nie odtrącając jej jeszcze.
— Szczęście, że księdza tu znalazłem — mówił dalej brat Archangiasz. Odkryłem tę dziurę... Stając się nieposłusznym Bogu, zabił ksiądz swój spokój. Odtąd wiecznie pokusa żreć będzie swym zębem ognistym, a na obronę przeciw niej nie będzie ksiądz już miał swej nieświadomości...
— To ta ladacznica skusiła księdza, nieprawdaż? Czyż ksiądz nie widzi węża wijącego się wśród jej włosów? Sam widok jej ramion sprowadza wymioty... Rzuć ją ksiądz, nie dotykaj się, gdyż ona jest początkiem piekła.. W imię Boga, wychodź ksiądz z tego ogrodu!
— Ty kochasz mię? Kochasz? — powtarzała Albina. Ale Sergiusz odsunął się od niej, jak gdyby istotnie paliły go jej nagie ręce, jej nagie ramiona.
— W imię Boga, w imię Boga! — krzyczał brat Archangiasz głosem grzmiącym.
Sergiusz nieprzezwyciężenie szedł ku szczerbie. Gdy brat Archangiasz brutalnym ruchem pociągnął go po za mur Paradou, Albina, co się była osunęła na ziemię, wyciągając ręce ku swej miłości uchodzącej, podniosła się, pełna płaczu i jęku. Uciekła, zniknęła pomiędzy drzewami, o których pnie obijały się jej włosy rozwiane.




KSIĘGA TRZECIA.
I.

Po odmówieniu Pater, ksiądz Mouret, pochyliwszy się przed ołtarzem, poszedł na stronę Epistoły. Potem zeszedł, przeżegnał dużego Fortunata i Rozalię, klęczących obok siebie na brzegu stopnia.
Ego conjungo vos in matrimonium in nomine Patris et Filii et Spiritus sancti.
Amen — odpowiedział Wincenty, który służył do mszy, patrząc z pod oka ciekawie na minę swego dużego brata.
Fortunat i Rozalia pochylali podbródki, nieco wzruszeni, chociaż klękając, trącili się byli łokciami, aby się pośmiać. Tymczasem Wincenty poszedł po tackę i kropidło. Fortunat położył obrączkę na tacce, gruby srebrny pierścionek, zupełnie gładki. Skoro ksiądz poświęcił takowy, kropiąc go na krzyż, oddał go Fortunatowi a ten włożył go na czwarty palec Rozalii, której ręka pozostała zazieleniona plamami od traw, niedającemi się zmyć mydłem.
In nomine Patris et Filii et Spiritus sancti — mruczał znowu ksiądz Mouret, błogosławiąc ich jeszcze po raz ostatni.
Amen — odpowiedział Wincenty.
Było bardzo rano. Słońce nie wchodziło jeszcze przez szerokie okna kościoła. Na dworze, na gałęziach jarzębiny, wdzierającej się do świątyni przez stłuczone szyby, jakby przez nią wysadzone, słychać było hałaśliwe świegotanie budzących się wróbli. Teuse, nie zdążywszy posprzątać u Pana Boga, okurzała ołtarze, wspinała się na zdrowej nodze, aby obetrzeć stopy Chrystusa, pobazgranego okrą i laką, posuwała na miejsce krzesła, jak można najciszej, pochylając się, żegnając, bijąc się w piersi, słuchała ciągle mszy, nie zaniedbując przytem ani na chwilę swego okurzacza. Tylko matka Brichet, sama jedna u stóp ambony, o parę kroków od małżonków, obecna była przy ślubie; modliła się z wielką przesadą; klęczała, szepcząc tak głośno, ii nawa była jakby napełniona brzęczeniem roju much. A na drugim końcu, koło konfesyonału, Katarzyna trzymała na ręku dziecko spowite; dziecko zaczęło krzyczeć, musiała więc obrócić się plecami do ołtarza i poruszała niem na wsze strony, zabawiała je sznurem od dzwonu, który mu się właśnie nad nosem zwieszał.
Dominus vobiscum — rzekł ksiądz, obracając się z rozłożonemi rękami.
Et cum spiritu tuo — odpowiedział Wincenty.
W tej chwili weszły trzy duże dziewczyny. Popychały się, chciały zobaczyć, nie śmiąc jednakże podchodzić zbyt blizko. Były to trzy przyjaciółki Rozalii, które, idąc w pole, wymknęły się, ciekawe, co też ksiądz proboszcz będzie mówił do nowozaślubionych. Miały one wielkie nożyce zawieszone u pasa. Ostatecznie skryły się za chrzcielnicą, szczypiąc się, wykręcając sobą bezwstydnie, by jakie ladacznice, śmiejąc się w kułak.
— A cóż — rzekła półgłosem Ruda, dziewczyna wspaniała, mająca włosy i płeć koloru miedzi — ale będzie ścisku przy wyjściu!
— Patrzaj, ma racyę ojciec Bambousse — szepnęła Liza, cała drobna, cała czarna, z płomiennemi oczami — kiedy się ma winnice, trzeba ich pilnować... Kiedy ksiądz proboszcz chciał koniecznie dać ślub Rozalii, może sobie poradzić bez nikogo.
Druga, Babeta, garbata, z kośćmi zbyt grubemi, podkpiwała.
— Zawsze jest przecie matka Brichet — rzekła. — Już ta pobożna za całą rodzinę... Słyszycie jak chrapie! Ona zarobi sobie tym sposobem podzienne. Wie, co robi, nie bójcie sie!
— Ona gra na organach — odezwała się Ruda.
I wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Teuse pogroziła im zdaleka swoim okurzaczem. Przy ołtarzu ksiądz Mouret przyjmował komunię. Kiedy poszedł na stronę Epistoły, aby mu Wincenty nalał na palce wielki i wskazujący, wino i wodę ablucyi, Liza rzekła ciszej:
— Już wkrótce się skończy. Zaraz będzie do nich przemawiał.
— Tym sposobem — zauważyła Ruda — duży Fortunat będzie mógł pójść jeszcze w pole, a Rozalia nie opuści i dziś winobrania. To wygodnie rano brać ślub... Głupią ma minę duży Fortunat.
— Przecie — mruknęła Babet — przykrzy się temu chłopca klęczeć tak długo. Pewnie mu się to nie zdarzyło od czasu pierwszej komunii.
Ale naraz odwrócił ich uwagę dzieciak zabawiany przez Katarzynę. Chciał sznura od dzwona, wyciągał ręce, siniejąc zezłości, dusząc się od krzyku.
— Ee, jest i mały — rzekła Ruda.
Dziecko darło się w niebogłosy.
— Przewróć je na brzuszek, daj mu piersi — szepnęła Babeta do Katarzyny.
Ta, z bezczelnością dziesięcioletniego łobuza, podniosła głowę i śmiała się.
— To dla mnie wcale niezabawne — rzekła potrząsając dzieckiem. — Będziesz ty cicho, prosiaka jakiś!.. Siostra rzuciła mi go na kolana.
— Ja myślę — podjęła złośliwie Babeta. — Nie mogła dać go do pilnowania księdzu proboszczowi naprzykład!
Tym razem, Ruda o mało się nie przewróciła ze śmiechu. Oparła się o ścianę i z pięściami na biodrach śmiała się do rozpuku. Liza rzuciła się na nią i by sobie ulżyć szczypała ją w ramiona Babeta śmiała się śmiechem garbatej, przeciskającym się przez ściśnięte wargi, niby zgrzyt piły.
— Żeby nie mały — mówiła znowu — zmarnowałaby się woda święcona księdza proboszcza... Ojciec Bambonsse już postanowił wydać Rozalię ta syna Wawrzyńców z Figuières.
— Tak — rzekła Ruda, przerywając śmiech na chwilę — wiecie wy, co robił ojciec Bambousse? Rzucał w Rozalię bryłami ziemi, żeby małego nie było.
— A jaki duży mimo tego — szepnęła Liza. — Na zdrowie mu wyszły te bryły.
Naraz, w wybuchu szalonej wesołości poczęły się gryźć wszystkie trzy, kiedy podeszła Teuse kulejąc wściekle. Poszła ona była po swą miotłę za ołtarz. Trzy duże dziewczyny przestraszyły się, cofnęły, uciszyły się.
— Szelmy — jąkała Teuse. — Przychodzicie aż tu wygadywać wasze obrzydliwości!.. I ty, Ruda, się nie wstydzisz, ty! Twoje miejsce powinnoby być tam, na klęczkach przed ołtarzem, jak Rozalia... Ruszcie mi się tylko jeszcze a wyrzucę was, słyszycie!
Miedzianej barwy policzki Rudej zaczerwieniły się lekko, a Babeta tymczasem przypatrywała się szyderczo jej kibici.
— A ty — mówiła Teuse — zwracając się do Katarzyny, dasz ty raz pokój temu dziecku! Szczypiesz je żeby się darło. Już mi nie mów!.. Daj mi je.
Wzięła dziecko, pohuśtała przez chwilę i poło żyła na krześle, gdzie spało ze spokojem cherubina. W kościele zapanowała smutna cisza, którą przerywały tylko głosy wróbli na jarzębinie. Przy ołtarzu, Wincenty odniósł mszał na prawo, ksiądz Mouret złożył właśnie korporał i wsunął go do palki. Teraz odmawiał ostatnie modlitwy, w surowem skupieniu, którego nie zdołały przerwać ani krzyki dziecka, ani śmiechy dużych dziewcząt. Wyglądał jakby nic nie słyszał, cały pogrążony w modłach, które zasyłał do nieba o szczęście pobłogosławionej dziś przez niego pary. Tego rana niebo szare było od jakiejś upalnej kurzawy, w której tonęło słońce. Przez stłuczone szyby wchodził tylko rudy opar, zapowiedź burzy. Wzdłuż ścian jaskrawo pomalowanych, obrazki Drogi krzyżowej rozpościerały ponure prostactwo swoich plam błękitnych, żółtych, czerwonych. W głębi nawy trzeszczały drewniane części chóru, a trawy ze schodów przed kościołem, olbrzymie, rozrosłe, wsuwały popod wielkie drzwi długie, dojrzałe źdźbła zaludnione drobnemi brunatnemi konikami. Zegar w 8wojem drewnianem pudle, zazgrzytał suchotniczą maszynerya, jakby chciał dobyć czystego głosu, i wybił głucho pół do siódmej.
Ite missa est — rzekł ksiądz, obracając się do kościoła.
Deo gratias — odrzekł Wincenty.
Po ucałowaniu ołtarza, ksiądz Mouret obrócił się znowu, mrucząc nad pochylonemi karkami małżonków, końcową modlitwę:
Deus Abraham, Deus Izaac et Deus Jacob twbiscum sit...
Głos jego gubił się w łagodnej monotonii.
— Teraz będzie do nich przemawiał, szepnęła Babeta do swoich dwóch przyjaciółek.
— Blady jest jak chusta — zauważyła Liza. — Nie tak jak ksiądz Caffiu z tłustą twarzą i śmiejącą się miną... Moja siostrzyczka Rózia mówiła mi, że nie śmie nic mu powiedzieć na spowiedzi.
— Wszystko jedno — mruknęła Ruda — wcale nie brzydki mężczyzna. Trochę postarzał po chorobie, ale do twarzy mu z tem. Ma większe oczy i jakiś rys w kątach ust, nadający mu bardziej męzki wygląd. Przed gorączką zanadto był panienką.
— Ja myślę, że on ma jakieś zmartwienie — odezwała się Babeta. — Rzekłby kto, że trawi się pomału. Twarz ma jakby martwą, ale oczy mu się palą. Wy nie widzicie jak on pomalutku spuszcza po wieki, jakby chciał przygasić oczy.
Teuse poruszyła miotłą.
— Cicho! — syknęła tak energicznie, iż zdawałoby się, że to wiatr ze świstem wpadł do kościoła.
Ksiądz Mouret zebrał myśli. Zaczął prawie zupełnie cichym głosem:
— Drogi mój bracie, droga moja siostro, jesteście połączeni w Chrystusie. Instytucya małżeństwa jest obrazem świętego związku Chrystusa z Kościołem. Jest to związek, którego nic rozerwać nie może, wolą Pana Boga jest, aby był wieczny, aby człowiek nie rozłączał tego co Pan Bóg złączył. Czyniąc was kością kości waszych, Pan Bóg wskazał wam, że obowiązkiem waszym jest kroczyć obok siebie jako wierna para, po drogach przez najwyższą Jego wolę wam przeznaczonych. A powinniście miłować się w samejże miłości Bożej. Najmniejsza gorycz pomiędzy wami byłaby nieposłuszeństwem względem Stworzyciela, co wywiódł was z jednego ciała. Bądźcie więc połączeni na wieki, na obraz kościoła który Chrystus poślubił, dają« nam wszystkim ciało swe i krew swą.
Duży Fortunat i Rozalia, z nosem ciekawie podniesionym, słuchali.
— Co on mówi? — zapytała Liza, która niedosłyszała.
— A cóż! Mówi to co się mówi zawsze — odpowiedziała Ruda. — Wyćwiczony ma język jak każdy proboszcz.
Tymczasem ksiądz Mouret — mówił dalej, z oczyma patrzącemi gdzieś w kościół ponad głowy małżonków. I zwolna głos jego miękł, wzruszenie zdradzało się w wyrazach, których nauczył się był niegdyś z podręcznika przeznaczonego dla młodych księży. Obrócił się zlekka do Rozalii i mówił, dodając wzruszone słowa, gdy pamięć go zawiodła.
— Moja droga siostro, bądź poddaną mężowi twojemu, jak kościół poddany jest Chrystusowi Pomnij, żeś wszystko powinna opuścić, aby pójść za nim, by wierna służebnica.. Opuścisz ojca twego i matkę twóją, przywiążesz się do małżonka twego i posłuszną mu będziesz, abyś tym sposobem Bogu samemu posłuszną była. A jarzmo twoje, jarzmem będzie miłości i spokoju. Bądź jego wytchnieniem, jego szczęśliwością, wonią jego dobrych uczynków zbawieniem jego w chwilach upadku. Niech cię ma zawsze u swego boku, niby dar łaski. Niech dość mu będzie dłoń wyciągnąćby twoją napotkał. I tak, idąc we dwoje, nie zbłądzicie nigdy i znajdziecie szczęście w wypełnianiu prawa bożego. O, droga siostro moja, droga córko moja, twoja pokora pełna jest słodkich owoców, z niej wyrosną twoje cnoty domowe, radości ogniska twego, wszelkie szczęście pobożnych rodzin. Miej dla małżonka twego słodycz Racheli, mądrość Rebeki, długą wierność Sary. Powiedz sobie, że życie prawe do wszelkiego dobra prowadzi. Proś Boga codziennie o siły do życia jak kobieta szanująca swe obowiązki, kara bowiem byłaby straszną, utraciłabyś ukochanie twoje. O, żyć bez miłości, oderwać ciało swego ciała, nie należeć już do niego, co jest połową ciebie, konać zdala od tego, co się kochało! Wyciągałabyś ręce; a on odwróciłby się od ciebie. Szukałabyś rozkoszy, a znalazłabyś tylko wstyd w głębi swego serca. Usłysz mię, córko moja, w tobie to, w twej czystości, w twem poddaniu się, w miłości twej, Bóg złożył moc waszego związku.
W tej chwili śmiech się ozwał na końcu kościoła. Dziecko zbudziło się na krześle, gdzie je była położyła Teuse. Ale nie złościło się teraz; śmiało się samo, wydobywszy z pieluch drobne różowe nóżki, któremi poruszało w powietrzu. Nóżki te właśnie pobudzały je do śmiechu.
Rozalia, znudzona przemową księdza, obróciła żywo głowę, uśmiechając się do dziecka. Ale widząc jego żwawe ruchy na krześle, przestraszyła się; rzuciła straszne spojrzenie Katarzynie.
— Patrz się, patrz — mruknęła Katarzyna — już ja go nie wezmę... żeby się znowu rozkrzyczało!
I poszła pod chór, przypatrywać się mrówkom pod nadłamaną płytą.
— Ksiądz Caffin nie gadał tak dużo — rzekła Ruda. — Kiedy dawał ślub pięknej Miette, poklepał ją tylko po twarzy, zalecając aby była uczciwą.
— Mój drogi bracie — zaczął znów ksiądz Mouret, na wpół obrócony do dużego Fortunata — Pan Bóg to daje ci dziś towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek żył samotny. Ale, jeżeli postanowił, aby ona była służebnicą twoją, to znów od ciebie wymaga abyś był panem pełnym słodyczy i przywiązania, będziesz ją miłował, bo ona to własne ciało twoje, to twoja krew i kości twoje. Będziesz jej opiekunem, bo Pan Bóg na to ci dał twoje silne ramiona, byś niemi osłonił ją w obec niebezpieczeństwa. Pomnij, że ona ci jest powierzona; nadużywając uległości i słabości jej, popełniłbyś zbrodnię. O, mój drogi bracie, jak słodką musi być teraz duma twoja! Odtąd już nie będziesz żył w sobkostwie samotności. Zawsze będziesz, miał czarujący obowiązek. Cóż jest nad kochanie milszego, jeśli nie opieka nad ukochanymi Serce twoje rozszerzy się, twoja męzka siła pomnoży się stokrotnie. O, podporą być, mieć sobie powierzoną miłość, widzieć dziecię unicestwiające się przed tobą, mówiąca ci: „Weź mię, zrób ze mną co ci się podoba, ufam prawości twej!“ I obyś był potępiony, jeśli ją kiedykolwiek opuścisz! Byłoby to najpodlejszą zdradą, o pomstę do nieba wołającą. Skoro ci się oddała, twoją jest, na zawsze. Nieś ją raczej na ręku twem i nie stawiaj na ziemi, aż kiedy znajdziesz bezpieczne dla niej miejsce. Wszystko opuść, mój drogi bracie...
Ksiądz Mouret, bardzo zmienionym głosem, kończył niewyraźnemi słowami. Przymknął powieki, blady był jak ściana, mówiąc ze wzruszeniem tak bolesnem, iż sam Fortunat nawet płakał, nie rozumiejąc.
— Jeszcze nie przyszedł do siebie — rzekła Liza. — Źle robi, że się męczy... Patrzcie! A Fortunat płacze...
— Mężczyźni to jeszcze czulsi, niż kobiety — szepnęła Babeta.
— Ale zawsze ładnie mówił — oświadczyła Ruda — Ci proboszcze, to umieją wynaleźć kupę takich rzeczy, któreby nikomu na myśl nie przyszły.
— Cicho! — zawołała Teuse, gotująca się już do gaszenia świec.
Ksiądz Mouret jąkał się, starał się znaleźć zakończenie.
— I dla tego, mój drogi bracie i moja droga siostro, powinniście żyć w świętej wierze katolickiej, bo to jedynie może zapewnić spokój waszemu domowi. Wasze rodziny nauczyły was zapewne kochać Boga, modlić się do niego rano i wieczór, rachować tylko na jego miłosierdzie...
Nie dokończył. Obrócił się, aby wziąć kielich na ołtarzu i poszedł do zakrystyi z głową pochyloną, poprzedzony przez Wincentego, który o mało nie upuścił ampułek i ręcznika, starając się dostrzedz, co robiła Katarzyna w głębi kościoła.
— Ach, ty bez serca — rzekła Rozalia, która odeszła od męża, aby wziąć dziecko na ręce.
Dziecko śmiało się. Pocałowała je, poprawiła pieluszki, wygrażając przytem pięścią Katarzynie.
— Gdyby było upadło, zamalowałabym ci buzię porządnie.
Duży Fortunat nadchodził, kiwając się niedbale. Trzy dziewczyny zbliżyły się, zaciskając wargi.
— Dumny teraz — szepnęła Babeta tamtym dwom do ucha. — Hołysz jakiś, zarobił sobie na grosiwo ojca Bambousse, na sianie, za młynem... Widywałam go co wieczora, jak szedł z Rozalią na czworakach, pod małym murem.
Śmiały się drwiąco. Duży Fortunat, stojąc przed niemi, zaśmiał się głośniej od nich. Uszczypnął Rudą, dał się Lizie nazwać bydlęciem. Był to chłopak gruntowny, i nic sobie z nikogo nie robił. Proboszcz znudził go.
— Hej, matka! — zawołał swoim grubym głosem.
Ale stara Brichet żebrała przy drzwiach zakrystyi. Stała tam, lękliwa, nędzna przed Teuse, która jej wtykała jaja do kieszeni fartucha. Fortunat nie zawstydził się ani trochę. Mrugnął oczyma, mówiąc:
— O, matka, to sprytna!... Ba, kiedy proboszczowi ludzi trzeba w kościele!
Tymczasem Rozalia uspokoiła się. Przed odejściem zapytała Fortunata, czy poprosił księdza proboszcza, by przyszedł wieczorem poświęcić ich pokój, podług miejscowego zwyczaju. Wtedy Fortunat pobiegł do zakrystyi przez nawę, stukając hałaśliwie piętami, jakby biegł przez pole. I zjawił się z powrotem, krzycząc, że ksiądz proboszcz przyjdzie. Teuse, zgorszona zachowaniem się tych ludzi, którzy myśleli, jak się zdaje, że są na gościńcu, klaskała z lekka w ręce, popychała ich ku drzwiom.
— Już się skończyło — mówiła — wychodźcie, idźcie do roboty.
Myślała, że wszyscy już są na dworze, kiedy spostrzegła Katarzynę, do której przyłączył się Wincenty. Oboje pochylali się z zajęciem nad dziurą z mrówkami. Katarzyna szperała długą słomką w dziurce tak gwałtownie, iż wystraszone mrówki falą całą napływały na posadzkę. A Wincenty utrzymywał, że należy dosięgnąć dna, aby znaleźć królowę.
— A rozbójniki — zawołała Teuse. — Co wy tu robicie? Dajcie mi zaraz pokój tym stworzeniom. To jest mrowisko panny Dezyderyi. Dopieroby koatenta była, żeby to spostrzegła, no!..
Dzieci uciekły.




II.

Ksiądz Mouret w sutanie, z głową obnażoną, powrócił, by uklęknąć u stóp ołtarza. W szarem świetle padającem z okien, tonsurą jego była bladą, szeroką plamą wśród włosów, a lekki dreszcz pochylający jego głowę zdawał się pochodzić z zimna, które w tem miejscu odczuwać musiał. Modlił się gorąco ze złożonemi rękami, taki zatopiony w swoich błaganiach, że wcale nie słyszał ciężkich kroków Teuse, krążącej dokoła niego a nie śmiejącej mu przerwać. Jego złamana postawa zdawała się sprawiać jej przykrość. Przez chwilę myślała, że on płacze. Więc przeszła za ołtarz, aby go śledzić. Od czasu jego powrotu, nie chciała go zostawiać samego w kościele, znalazłszy go raz wieczorem zemdlonego na ziemi, z zaciśniętemi zębami, z policzkami lodowatemi jak u umarłego.
— Proszę przyjść — rzekła do Dezyderyi — wsuwając głowę przez drzwi od zakrystyi. Znowu tu jest i szkodzi sobie... Panna wie dobrze, że jej jednej słucha.
Dezyderya uśmiechała się.
— Ba, trzeba jeść śniadanie — szepnęła. — Jestem bardzo głodna.
I zbliżyła się do księdza skradając się po cichu. Kiedy była tuż blizko, objęła go za szyję, uściskała go.
— Dzień dobry, bracie — rzekła. — Czy chcesz mię dzisiaj głodem zamorzyć?
Podniósł twarz tak bolesną, iż pocałowała go znowu w oba policzki. On budził się z agonii. Poznawszy ją, starał się łagodnie ją odsunąć, ale ona trzymała jego rękę i nie puszczała jej. Zaledwie dała mu się przeżegnać. Uprowadziła go.
— Kiedy mi się jeść chce; chodźże. I ty jesteś głodny.
Teuse przygotowała śniadanie w głębi ogródka pod dwoma dużemi morwowemi drzewami, których rozłożyste gałęzie tworzyły tu dach liściasty. Słońce, zwyciężywszy wreszcie opary chmurnego poranku, ogrzewało grzędy warzyw, a drzewo morwowe rzucało szeroki cień na kulawy stolik, gdzie podane były dwie filiżanki mleka i grube kromki chleba.
— Widzisz, że tu przyjemnie — rzekła Dezyderya ucieszona z jedzenia na dworze.
Krajała już duże kawałki chleba, zajadając je z pysznym apetytem. Teuse stała przed niemi.
— A ty nie jesz? — zapytała.
— Zaraz — odrzekła stara służąca. — Moja zupa grzeje się.
Po chwili milczącego podziwiania zamaszystych zębów tego dużego dziecka, zwróciła się do księdza:
— Tak, to aż miło patrzeć... Czy to księdzu proboszczowi brak apetytu? Trzeba się przymusić.
Ksiądz Mouret uśmiechał się, patrząc na siostrę.
— O, ona zdrowa — szepnął. — Codzień większa się robi...
— A widzisz, a to dlatego, że jem — zawołała. — Ty, gdybyś jadł, tobyś ogromny się zrobił... To ty jesteś jeszcze chory? Wyglądasz taki smutny... Ja nie chcę, żeby to się jeszcze raz powtórzyło, słyszysz? Zanadto się natęskniłam jak cię zabrali, aby wyleczyć.
— Ona ma słuszność — rzekła Teuse. — To sensu niema, księże proboszczu; czyż to się nazywa żyć, jeść dwie, trzy okruszyny na dzień, jak ptaszek. Toż zkąd ksiądz proboszcz krwi nabierze! Dlatego ksiądz proboszcz i taki blady.. Czyż to nie wstyd cieńszym być od gwoździa, kiedy my jesteśmy takie tłuste, my, cośmy przecież kobiety? Zdawałoby się, że wszystko księdzu wyjadamy.
I obie, pełne zdrowia, łajały go przyjaźnie. On patrzył oczami bardzo wielkiemi, bardzo jasnemi, z po za których wyglądała jakby próżnia. Uśmiechał się ciągle.
— Nie jestem chory — odpowiedział. — Prawie że już wypiłem mleko.
Wypił był tylko parę małych łyków, a chleba nie ruszył.
— Bydlęta — rzekła Dezyderya z namyśleniem — zdrowsze są, niż ludzie.
— A to ładnie dla nas wypadło, to co panna Dezyderya powiedziała — zawołała, śmiejąc się Teuse.
Ale to dwudziestoletnie biedactwo nie miało na myśli żadnej złośliwości.
— Napewno — mówiła dalej. — Kury nie cierpią na ból głowy, prawda? Króliki można tuczyć dopóki się podoba. A mój prosiak, nie powiesz chyba, żeby kiedy miał smutną minę.
I zwracając się do brata z rozradowaną twarzą:
— Nazwałam go Maciek, bo podobny jest do tego grubego człowieka co listy przynosi; porządnie się rozrósł... Niedobry jesteś, że niechcesz go nigdy zobaczyć. Ja ci go pokażę teraz kiedy, dobrze? Powiedz?
Mówiąc to wszystko i przymilając się, wzięła chleb brata i zajadała. Skończywszy jedną kromkę zaczęła drugą, kiedy Teuse to spostrzegła.
— Ależ to nie panny ten chleb! Teraz już panna z ust mu wydziera naprawdę!
— Dajcie pokój — rzekł ksiądz Mouret łagodnie — ja go nie ruszyłem... Jedz, jedz, kochanie.
Dezyderya przez chwilę była zmieszana, patrzyła na chleb i powstrzymywała się od płaczu. Ala zaraz zaczęła się śmiać i skończyła kromkę. Mówiła znowu:
— I moja krowa nie jest taka smutna jak ty... Ciebie nie było jak wuj Paskal mi ją dał, pod warunkiem że będę spokojna. Byłbyś widział jaka ona była zadowolona, kiedy ją pocałowałam pierwszy raz.
Nadstawiła ucha. Pianie koguta dochodziło z kurników, jakiś wrzask się podnosił, szelesty skrzydeł, pomrukiwania, chrapliwe głosy, cała jakaś panika spłoszonych zwierząt.
— Ach, ty nie wiesz — odezwała się nagle, klaszcząc w ręce. Powinna być cielna... Chodziłam z nią do buhaja, o trzy mile ztąd, do Bèage. Ba, nie wszędzie też są buhaje! Otóż, jak ona była z nim, chciałam być przy tem, żeby widzieć.
Teuse ruszała ramionami, spoglądając na księdza z niezadowoleniem.
— Ot niech lepiej panna idzie swoje kury uspokoić. Morduje się tam toto wszystko.
Dezyderya chciała dokończyć opowiadania.
— Przeciąż trzeba, żeby matki rodziły małe, prawda?... Czy myślisz że ona będzie miała małe, co?
Ksiądz Mouret poruszył się niewyraźnie. Spuścił oczy przed jasnem spojrzeniem dziewczęcia.
— E, proszęż bo iść — zawołała Teuse. Pozagryzają się.
Kłótnia w kurnikach wzmagała się tak gwałtownie, że już biegła z wielkim szelestem spódnic, kiedy ksiądz przy wołał ją napowrót.
— A mleko, kochanie, nie skończyłaś mleka.
Podawał jej swoją filiżankę prawie nietkniętą.
Przyszła, wypiła mleko bez najmniejszego skrupułu, pomimo gniewnych oczu Teuse. I z pośpiechem pobiegła na dziedziniec, gdzie słychać było jak zaprowadzała porządek. Musiała zapewne usiąść pośród swoich zwierząt, gdyż nuciła z cicha, jakby chcąc je ukołysać.




III.

— A teraz zupa zanadto już gorąca — narzekała Teuse, wracając z kuchni z miską, w której utkwiona stała łyżka drewniana.
Stanęła przed księdzem Mouretem, zaczynając jeść ostrożnie na koniuszku łyżki. Chciała go rozweselić, wyrwać z tego milczącego przygnębienia w jakiem go widziała. Od kiedy powrócił z Paradou, twierdził że już jest zdrów, nie skarżył się nigdy; często nawet uśmiechał się w taki słodki sposób, że ludzie z Artodów utrzymywali, iż choroba jakby podwoiła jego świątobliwość. Ale przychodziły na niego napady milczenia; zdawał się wić w jakichś torturach, natężając całą swą siłę, by ich nie zdradzić. W niemem konaniu tem, złamany, ogłupiały, pastwą był okropnej wewnętrznej walki, której gwałtowność uwidoczniał jedynie pot udręczenia występujący na jego twarzy. Wtedy już Teuse nie odchodziła ani na chwilę, ogłuszając go nawałem słów, dopóki nie powrócił mu zwolna jego zwykły, łagodny wyraz twarzy, oznaka zwycięztwa nad buntującą się krwią. Tego rana, stara służąca przeczuwała napad gwałtowniejszy jeszcze od tamtych. Zaczęta dużo mówić, nie przestając uważać na gorącą łyżkę, która piekła jej język.
— Doprawdy, że trzeba żyć w takim kraju wilków jak ten, żeby coś podobnego zobaczyć. Czyż po wsiach porządnych żeni się kto kiedy przy świecy? Już z tego widać, że wszyscy ci Artodowie, to nic szczególnego... Ja w Normandyi widziałam takie wesela, że na dwie mile w koło ludzie byli poruszeni. Przez trzy dni się jadło. I proboszcz do tego należał i burmistrz także, a nawet na weselu jednej mojej kuzynki byli strażacy. A jak szła zabawa!... Ale zrywać księdza z łóżka przed wschodem słońca i brać ślub wtedy, kiedy kury jeszcze śpią, to niema sensu! Na miejscu księdza proboszcza byłabym odmówiła... Dalibóg, nie wyspał się ksiądz proboszcz, a może jeszcze i przeziębił się w kościele i teraz niezdrów. Trzeba dodać, że przyjemniejby było zwierzętom ślub dawać niż tej Rozalii i jej hołyszowi z ich bachorem, co krzesło jedno powalał... To źle, że mi ksiądz proboszcz nie powie, co mu jest. Przyrządziłabym co gorącego... dobrze? Proszę mi powiedzieć?
Odpowiedział słabo, że niczego nie potrzebuje, tylko trochę powietrza. Oparł się właśnie o drzewo zesłabły, zdyszany.
— Dobrze, dobrze, proszę sobie robić wszystko po swojemu — mówiła znowu Teuse. Śluby dawać, jak się niema siły, i jak się ma z tego chorować. Wiedziałam, że tak będzie, jeszcze wczoraj mówiłam.. Tak samo, żeby ksiądz proboszcz mnie słuchał, toby tu nie siedział, kiedy powietrze od kurników księdzu szkodzi. Porządnie śmierdzi w tej chwili. Nie wiem, co tam panna Dezyderya znowu poruszyła. Ona śpiewa sobie, dla niej wszystko jedno, dostaje piękniejszych rumieńców... Aha, chciałam księdzu proboszczowi powiedzieć. Robiłam co mogłam, żeby ją wyprowadzić ztamiąd, kiedy buhaj zabrał się do krowy. Ale ona do księdza podobna, upór ma taki, że!... Całe szczęście że dla niej to niema znaczenia. Cała jej uciecha, to zwierzęta z małemi... No, niechże ksiądz proboszcz ma rozum. Odprowadzę księdza proboszcza do pokoju. Położy się ksiądz, odpocznie sobie trochę... Nie chce ksiądz proboszcz? No, to tam gorzej, proszę się sobie zamęczyć! Żeby już tak wszystko w sobie dusić, do ostatniego tchu!
Połknęła ze złości dużą łyżkę zupy, nie zważając, iż może sobie poparzyć gardło. Stukała drewnianą rączką o miskę, pomrukując, mówiąc sama ze sobą.
— Widział kto takiego człowieka? Prędzej zdechnie, niż żeby jedno słowo powiedział... A niech sobie milczy! I tak wiem ja dosyć. Nie trudno reszty się domyśleć... Tak, tak, niech sobie milczy. Tem lepiej.
Teuse była zazdrośna. Doktór Paskal musiał z nią prawdziwą walkę stoczyć, by zabrać od niej chorego, kiedy osądził, że będzie zgubiony, jeśli pozostanie na probostwie. Musiał jej tłomaczyć, że dzwon wzmaga jego gorączkę, te święte obrazy, których pełno było w pokoju, sprowadzają mu halucynacye, te ostatecznie, potrzebował zupełnego zapomnienia, otoczenia odmiennego, w któremby się mógł odrodzić w spokoju nowej egzystencyi. Ona kiwała głową i twierdziła, że nigdzie „drogie dziecko“ nie znajdzie lepszej od niej dozorczyni. Nakoniec zgodziła się jednakże, zniosła to nawet, że zabrano go do Paradou, chociaż się sprzeciwiała, kiedy doktór zrobił taki wybór i była nim do żywego dotknięta. Z gruntu też nienawidziła Paradou. Najbardziej obraziło ją milczenie księdza Moureta o czasie który tam spędził. Często, napróżno się wysilała, by go wyciągnąć, na rozmowę. Wreszcie dzisiaj, rozdrażniona jego bladością i że tak uparcie cierpiał bez słowa skargi, wywijając łyżką niby kijem, zawołała:
— Jeśli księdzu proboszczowi było tam tak dobrze, to najlepiej powrócić. Jest tam osoba, co zapewne lepiej odemnie księdza proboszcza dopilnuje.
Pierwszy to raz ośmieliła się wystąpić z taką bezpośrednią przymówką. Cios był tak ostry, że ksiądz aż krzyknął lekko, podnosząc swoją zbolałą twarz. Poczciwa dusza Teuse poczuła wyrzuty.
— Bo też to — mruknęła — wina tego wuja Paskala. Już ja mu nagadałam. Ale ci uczeni, to za nic od swego nie odstąpią. Są między nimi i tacy, coby zabili człowieka, żeby mu potem w ciało popatrzeć... Ja bo zła byłam taka, że nawet nikomu powiedzieć o tem nie chciałam. Tak, to moja zasługa, że nikt nie wiedział gdzie ksiądz proboszcz jest, takie mi się to wydawało szkaradne. Kiedy ksiądz Guyot ze Saint Eutrope, co zastępował księdza proboszcza przez ten czas, odprawiał tu mszę w niedzielę, ja mu bajałam historye, przysięgałam, że ksiądz proboszcz jest w Szwajcaryi. Ja nawet nie wiem, gdzie to jest Szwajcarya... Nie chcę księdzu proboszczowi robić przykrości, ale ta choroba to pewnie ztamtąd. A teraz ładnie się ksiądz proboszcz wyleczył! Żeby byli księdza proboszcza zostawili przy mnie, jabym z pewnością nie ośmieliła się go bałamucić.
Ksiądz Mouret, pochyliwszy mów czoło, nie przerywał jej. Usiadła na ziemi, o parę kroków od niego, aby się starać spotkać z jego oczami. Mówiła macierzyńskim tonem, uradowana uprzejmością, z jaką zdawał się jej słuchać:
— Nigdy ksiądz proboszcz nie chciał słyszeć historyi księdza Caffin. Jak tylko zaczynam, zaraz ksiądz proboszcz mi przerywa... Otóż ksiądz Gaffin, w naszych stronach, w Canteleu, miał dobrą biedę. A przecież był to święty człowiek i złoty miał charakter. Tylko widzi ksiądz, on był bardzo wybredny, lubił delikatne rzeczy. Tym sposobem, kręciła się koło niego jedna panna, córka młynarza, umieszczona na pensyi przez swoich rodziców. Koniec końców, stało się, co się stać musiało, rozumie ksiądz proboszcz co mówię, prawda?... Otóż gdy się rzecz rozeszła, cała okolica oburzyła się na proboszcza. Czatowano na niego, by go ukamienować. Uciekł do Rouen płakać przed arcybiskupem. I wysłano go tutaj. Niemałą karą dla biednego człowieka było życie w tej dziurze... Później słyszałam o tej dziewczynie. Wyszła za handlującego wołami. Bardzo jest szczęśliwa.
Teuse ucieszona, że mogła wreszcie tę historyę opowiedzieć, zachęcona tem, że ksiądz się nie ruszał, przybliżyła się i mówiła dalej:
— Ten kochany ksiądz Caffin, nie był dumny względem mnie, mówił ze mną często o swoim grzechu. Mimo to musi być teraz w niebie, ręczę! Może leżeć spokojnie ot tam pod trawą, bo nigdy nikogo nie pokrzywdził... Ja nie rozumiem, dlaczego tak potępiają księży za ten grzech. To takie naturalne! Nie jest to pięknie, zapewne, są to brudy, które muszą gniewać Pana Boga. Ale zawsze lepiej to zrobić, niż kraść. Wyspowiadać się przecież można i już!... Proszę księdza proboszcza, czyż nie prawda, że jak się czuje szczerą skruchę, to pomimo wszystko będzie się zbawionym?
Ksiądz Mouret wyprostował się był zwolna. Najwyższym wysiłkiem zapanował nad swoją męką. Blady jeszcze, rzekł pewnym głosem:
— Nie wolno nigdy grzeszyć, nigdy, nigdy!
— A ja powiem — zawołała stara służąca — że ksiądz jest zanadto dumny! Niedobra to jest takie rzecz, duma!... Ja na miejscu księdza proboszcza nie trzymałabym się tak sztywnie. Trzeba porozmawiać o swojej biedzie, a nie tak odrazu rwać sobie serce na kawałki, trzeba oswoić się z rozłączeniem! To sobie przejdzie powoli, stopniowo... Tymczasem ksiądz proboszcz nawet nie wymówi nigdy imienia ich. Nie pozwala ksiądz proboszcz o nich mówić, jakby pomarli. Od czasu powrotu księdza nie śmiałam dać żadnej wiadomości o nich. Otóż teraz będę gadała, jat się czego dowiem, to powiem, bo widzę przecież dobrze, że to milczenie księdza zamęcza.
Spojrzał na nią surowo, podnosząc palec, by jej nakazać milczenie.
— Tak, tak — mówiła dalej — mam stamtąd wiadomości, bardzo często nawet, i powiem je księdzu proboszczowi... Najprzód owa osoba jest akurat taka szczęśliwa jak i ksiądz.
— Proszę milczeć — rzekł ksiądz Mouret, i z wysiłkiem wstał, by odejść.
Teuse wstała również, zagradzając mu drogę swojem ogromnem cielskiem. Rozgniewana, wołała:
— A co? Już ksiądz proboszcz zaczyna swoje!... Ale musi ksiądz proboszcz wysłuchać. Przecież to wiadoma rzecz, że ja za niemi wcale nie przepadam, prawda? A jeżeli o nich mówię, to dla dobra księdza proboszcza... Powiadają, że jestem zazdrosna. A ja marzę o tem, żeby tam kiedy księdza poprowadzić. Będąc ze mną, nie potrzebowałby się ksiądz proboszcz bać, że zgrzeszy... Chce ksiądz?
Odsunął ją z twarzą spokojną, mówiąc:
— Nic nie chcę, nic nie wiem... Na jutro wypada suma. Trzeba będzie ołtarz przygotować.
Odchodząc dodał z uśmiechem:
— Nie trzeba się o mnie troszczyć, moja poczciwa Teuse. Silniejszy jestem, niż się wydaję. Wyleczę się sam.
I oddalił się z miną pewną siebie, wyprostowany, zwycięzki. Jego sutanna ocierała się o rosnące wzdłuż ścieżki cząbry z jakimś łagodnym szelestem. Teuse, która stała jeszcze na tem samem miejscu, wzięła zrzędząc swoją miskę i łyżkę drewnianą. Żuła między zębami jakieś słowa ruszając co chwila ramionami.
— Zucha to udaje, myśli że jest z innej gliny ulepiony, niż wszyscy ludzie, dlatego że jest proboszczem... Co prawda twardy jest. Dla innych i tyle nie trzeba było. A ten zdolny jest zdeptać sobie serce, jak się zadeptuje pchłę. To jego Pan Bóg daje mu taką siłę.
Wchodziła do kuchni, gdy spostrzegła księdza Moureta, stojącego przed wrotami dziedzińca przy kurnikach. Dezyderya zatrzymała go, by zobaczył kapłona, którego tuczyła od kilku tygodni. Powiadał uprzejmie że bardzo jest ciężki, co wywołało radośny uśmiech dużego dziecka.
— I kapłony też depcą swoje serce jak pchłę — bełkotała Teuse już ze wściekłością. — Mają do tego powody... Ale wtedy, żadnej chwały niema z dobrego prowadzenia się.




IV.

Ksiądz Mouret spędzał dni na probostwie. Unikał tych długich przechadzek, na które zwykł był wychodzić dawniej, przed chorobą. Rozpalone grunta w Artodach, gorąco tej doliny gdzie rosły tylko mizerne winorośle, męczyły go. Dwa razy próbował wyjść zrana, aby przejść się czytając brewiarz, ale nie wyszedłszy nawet po za wieś, powracał, podrażniony zapachami, widokiem słońca, rozległością widnokręgu. Tylko wieczorem, kiedy noc zapadła i świeżo się robiło, wychodził o kilka, kroków przed kościół, na plac ciągnący się aż do cmentarza. Po południu, żeby się czemś zająć, ogarnięty potrzebą działania, którą nie wiedział jak zaspokoić, postanowił zastąpić papierem potłuczone szyby w kościelnych oknach. Przez osiem dni zajmując się tem, siedział na drabinie, przykładając się z niezmierną uwagą do tej roboty, ciął papier starannie jak do haftu, pociągając klejem w taki sposób aby nic nie powalać. Teuse pilnowała drabiny. Dezyderya prosiła, żeby nie zatykać wszystkich szyb, bo wróble nie mogłyby wlatywać, i, żeby nie płakała, ksiądz zapominał paru szyb zakleić w każdem oknie. Skończywszy tę robotę, wpadł na myśl upiększenia kościoła bez pomocy mularza, stolarza, malarza. Wszystko zrobi sam. Ta ręczna praca twierdził, bawiła go, przywracała mu siły. Wuj Paskal, ile razy zajrzał na probostwo, zachęcał go, zapewniając że to zmęczenie więcej jest warte, niż wszystkie lekarstwa razem. Tak więc, ksiądz Mouret potynkował wapnem dziury w murach, ponaprawiał ołtarze, roscierał farby i odmalowywał na nowo ambonę i konfesyanał. Było to wypadkiem dla okolicy. Gadano o tem na dwie mile w koło. Chłopi przychodzili z założonemi w tył rękami przypatrywać się jak ksiądz proboszcz pracuje. On, opasany niebieskim fartuchem, z podrapanemi rękami, oddawał się cały tej ciężkiej pracy, miał powód, by wcale już nie wychodzić. Całe dnie przebywał pośród gruzów, spokojniejszy, prawie uśmiechnięty, zapominając świata, drzew, słońca, ciepłych powiewów, które go rozdrażniały.
— Wolno księdzu proboszczowi, jak tylko gmina nie potrzebuje za to płacić — mówił ojciec Bambousse drwiąco, zachodząc co wieczora, aby zobaczyć jak stoją roboty.
Ksiądz Mouret wydał na to swoje oszczędności z czasów seminaryum. Były to zresztą upiększenia których niezgrabna naiwność mogłaby wywołać uśmiech. Mularkę obrzydził sobie prędko. Poprzestał na otynkowaniu kościoła wkoło na wysokość człowieka. Teuse rozrabiała wapno. Kiedy zauważyła, że należałoby również wziąć się do naprawy probostwa, które jak mówiła, lada dzień zawalić się mogło, wytłomaczył jej że nie potrafiłby, że trzebaby robotnika; to spowodowało straszną sprzeczkę pomiędzy nimi. Ona krzyczała, że nie było sensu cackać się z kościołem, gdzie nikt nie sypiał, kiedy obok były pokoje w których z pewnością znajdą ich kiedy nieżywych pod zwalonemi sufitami.
— Ja uprzedzam — złościła się — że ostatecznie pościelę sobie tutaj, za ołtarzem. Zanadto się boję w nocy.
Gdy zabrakło wapna i gipsu, przestała mówić o probostwie. Zresztą widok malowania dokonywanego przez księdza proboszcza wprawiał ją w zachwyt. Stanowiło ono największy urok całej tej roboty. Ksiądz, połatawszy najprzód wszystko kawałkami desek, z upodobaniem rozpościerał na drzewie grubym pendzlem piękną żółtą farbę. W ruchu pendzla tam i napowrót, było łagodne jakby kołysanie, usypiające go nieco, pozwalające mu bezmyślnie śledzić całemi godzinami, tłuste, pasiaste pociągnięcia farby. Kiedy wszystko było żółte, konfesyonał, ambona, stopnie ołtarza, nawet szafka zegarowa, odważył się, dla odświeżenia wielkiego ołtarza, najprzód porobić słoje udające marmur, a ośmielając się coraz więcej, cały pomalował. Wielki ołtarz pomalowany na biało, żółto i niebiesko, był wspaniały. Tacy co od piędzieięciu lat na mszy nie byli, przyszli całą procesyą aby ten ołtarz zobaczyć.
Obecnie, malowanie już było suche. Ksiądz Mouret miał jeszcze tylko poujmować każdą część w ramy, za pomocą wązkiego brunatnego paska. Od południa też zabrał się do dzieła, chcąc do wieczora wszystko skończyć, bo nazajutrz przypadała suma, jak to przypomniał starej służącej. Ona czekała, chcąc ubrać ołtarz. Postawiła już na szafce lichtarze i krzyż srebrny, porcelanowe wazony z bukietami róż sztucznych i obrus koronkami oszyty, służący na święta uroczyste. Ale, aby owe obwódki czysto wyszły, trzeba było tyle starania, że zapóźnił się przy tem aż do nocy. Mrok zapadł gdy kończył.
— To będzie zanadto ładne — ozwał się gruby głos, wychodzący z popielatych mroków, ogarniających już kościół.
Teuse, która klęczała, by módz lepiej śledzie pendzel prowadzony wzdłuż, linii, drgnęła z przestrachu.
— A, to Brat Archangiasz — rzekła, odwracając głowę. — Wszedł Brat chyba przez zakrystyę?.. Wszystka krew, do serca mi zbiegła. Wydało mi się, że głos wychodzi z pod posadzki.
Ksiądz Mouret, pozdrowiwszy Brata lekkiem skinieniem głowy, pracował dalej. Brat stał w milczeniu, splótłszy swoje grube ręce przed sutaną. Ruszał ramionami, widząc z jakiem staraniem ksiądz uważa, by każdy pasek był jaknajrówniejszy i powtórzył:
— To będzie zanadto ładne.
Teuse, pogrążona w zachwycie, drgnęła po raz drugi.
— To dobre! — zawołała — zapomniałam już, że Brat to jest. Można było zakaszlać przynajmniej przed odezwaniem się... A ma Brat taki głos, ca wybucha nagle jakby głos umarłego.
Wstała, odsuwała się, żeby lepiej podziwiać.
— Dlaczego zanadto ładne? — mówiła. — Niema nic zanadto ładnego, kiedy chodzi o Pana Boga... Gdyby ksiądz proboszcz miał złoto, toby złotem to przyozdobił!
Ksiądz właśnie skończył, więc zmieniła śpiesznie obrus, uważając starannie, by nie zamazać namalowanych obwódek. Ustawiła symetrycznie krzyż, lichtarze, wazony. Ksiądz Mouret poszedł oprzeć się plecami obok Brata Archangiasza, o kratę drewnianą, oddzielającą chór od nawy. Nie zamienili ani słowa. Patrzyli na srebrny krzyż, który wśród wzrastających cieniów, świecił się jeszcze kroplami światła na stopach, wzdłuż lewego boku i na prawej skroni Ukrzyżowanego. Teuse skończywszy, przybliżyła się tryumfująca:
— A co! — rzekła — ładnie jest? Zobaczycie, jaki tłum będzie jutro na mszy! Ci poganie dopiero wtedy przychodzą do Pana Boga, kiedy myślą, że jest bogaty... A teraz, księże proboszczu, trzeba będzie jeszcze odnowić ołtarz Przenajświętszej Panny.
— Stracone pieniądze — mruknął Brat Archangiasz.
Teuse rozgniewała się. A kiedy ksiądz Mouret nic na to nie mówił, poprowadziła obu przed ołtarz Matki Boskiej, popychając ich, ciągnąc za sutanę.
— Ależ proszę się popatrzeć! To zanadto razi, teraz kiedy wielki ołtarz jest odświeżony. Już nawet nie znać czy to kiedy było malowane. Rano, daremnie wycieram, drzewo ciągle jest brudne. Czarne to, brzydkie... Wie ksiądz proboszcz co powiedzą? Że ksiądz proboszcz o Pannę Przenajświętszą nie dba, ot co powiedzą!
— To i co? — zapytał Brat Archangiasz.
Teuse aż tchu złapać nie mogła.
— Jakto co? — rzekła — tożby grzech był!.. Ten ołtarz wygląda jak zaniedbany grób na cmentarzu. Żeby nie ja, zasnutyby był cały pajęczynami mchemby porósł. Od czasu do czasu, jak mi zostanie jaki bukiet, to go daję Matce Boskiej... Dawniej, dla Niej były wszystkie kwiaty z naszego ogrodu.
Podeszła i zdjęła dwa zeschłe bukiety zapomniane na stopniach.
— Widzi ksiądz sam, że to tak jak na cmentarzach — dodała — rzucając je przed nogi księdzu Mouret’owi.
Podniósł je, nic nie mówiąc. Ściemniło się już zupełnie. Brat Archangiasz zaplątał się między krzesła, o mało nie upadł. Klął, pomrukiwał głucho jakieś frazesy, w których imiona Jezusa i Maryi powracały nieustannie. Kiedy Teuse, która poszła była po lampę, powróciła do kościoła, zapytała tylko księdza:
— Zatem farby i pendzle wynieść mam na górę?
— Tak — odrzekł — to już skończone, a co do reszty, zobaczymy póżniej.
Siła naprzód wszystko zabrawszy, milcząc, by nie powiedzieć zbyt wiele. A gdy ksiądz Mouret trzymał jeszcze owe dwa zeschłe bukiety w ręku, Brat Archangiasz krzyknął, przechodząc koło kurników:
— Niechże to ksiądz wyrzuci!
Ksiądz zrobił jeszcze parę kroków z głową spuszczoną, poczem, rzucił kwiaty przez płot, na gnojowisko.




V.

Brat, który już był po jedzeniu, podczas obiadu księdza siadł na krześle jak na koniu, poręcz mając przed sobą. Od kiedy proboszcz powrócił do Artodów, przychodził tu codziennie na całe wieczory. Narzucał się tutaj teraz bezczelniej, niż kiedykolwiek. Podłoga gięła się pod jego grubemi trzewikami, głos jego grzmiał, pięściami uderzał w meble, opowiadając jak zrana siekł rózgami dziewczynki, lub streszczając swoje zasady w zdaniach twardych jak uderzenia kijem. Potem, nudząc się, wymyślił, żeby grać z Teuse w karty. Grali w „bitwę“ niezmiennie, Teuse bowiem żadnej innej gry nie mogła się nauczyć. Przy pierwszych kartach bitych wściekle na stole, ksiądz Mouret uśmiechał się, a potem popadał zwolna n głębokie zamyślenie; i godzinami zapominał się tak, wymykał się, pod nieufnie spoglądającemi oczyma Brata Archangiasza.
Owego wieczora Teuse była w takim humorze, że po zdjęciu obrusa, mówiła iż zaraz spać pójdzie. Ale Brat chciał grać. Klepał ją po ramionach, a w końcu posadził ją tak gwałtownie, aż krzesło zatrzeszczało. Tasował już karty. Dezyderya, nie cierpiąc go, znikła ze swoim deserem, który prawie co wieczora zabierała teraz do łóżka.
— Ja chcę czerwonych — rzekła Teuse.
I walka się rozpoczęła, Teuse wzięła zrazu kilka dobrych kart Bratu. Potem dwa asy padły na stół jednocześnie.
— Bitwa — zawołała z niesłychanem wzruszeniem.
Rzuciła dziewiątkę, co ją zasmuciło; ale gdy Brat rzucił tylko siódemkę, zebrała karty, tryumfująca. W pół godziny miała znowu tylko dwa asy, szanse wyrównały się. A w trzecim kwadransie znowu ona straciła asa. Walety, damy, króle, latały z całą zaciekłością morderczej walki.
— A co, ta partya? znakomita — rzekł Brat Archangiasz — zwracając się do księdza Moureta. Ale spostrzegł, że ksiądz jest taki zamyślony, taki daleki, taki bezwiedny uśmiech ma na ustach, iż podniósł gwałtownie głos.
— No cóż! To ksiądz proboszcz nawet nie patrzy na nas? Wcale to niegrzecznie... Dla księdza proboszcza jedynie gramy. Staramy się rozweselić... No, proszę popatrzeć na grę. Lepiej to dla księdza proboszcza, niż rozmarzać się. Gdzież to ksiądz znowu był?
Ksiądz drgnął. Nie odpowiedział, starał się uważać na grę, a powieki mu się zamykały same. Partya ciągnęła się dalej zawzięcie. Teuse odzyskała swego asa i napowrót go straciła. Zdarzały się wieczory, kiedy wydzierali sobie tak asy przez cztery godziny; i często nawet spać szli wściekli, nie doszedłszy do bitwy.
— Ale, ale — krzyknęła naraz Teuse, bojąc się bardzo przegranej — toż ksiądz proboszcz miał wyjść dzisiaj. Obiecał dużemu Fortunatowi i Rozalii pójść pobłogosławić ich pokój, jak to jest we zwyczaju... Prędko, księże proboszczu! Brat będzie księdzu towarzyszył.
Ksiądz Mouret był już na nogach, szukając swego kapelusza. Ale Brat Archaugiasz złościł się, kart z rąk nie wypuszczając.
— Dajcież pokój, czyż to, warto jeszcze błogosławić tę świńską norę! Zwłaszcza, że piękne tam oni rzeczy będą robili w tym pokoju!... Ot jeszcze zwyczaj, któryby ksiądz proboszcz powinien skasować. To nie rzecz kapłana wtrącać się do pokoju nowożeńców... Niech ksiądz proboszcz zostanie. Kończmy partyę. To będzie najlepiej.
— Nie — powiedział ksiądz — ja przyrzekłem. Mogłoby to dotknąć tych zacnych ludzi... Brat, niech zostanie. Proszę kończyć partyę, czekając na mnie.
Teuse, zaniepokojona, patrzyła na Brata Archaugiasza.
— A cóż, dobrze, zostanę — zawołał Brat. — To sensu niema!
Ale ksiądz Mouret nie otworzył jeszcze drzwi, kiedy on już, wstał by iść za nim, rzucając gwałtownie swoje karty. Wrócił, rzekł do Teuse:
— Właśnie miałem wygrać... Niech karty zostaną jak są. Jutro dokończymy partyi.
— A jakże, wszystko się już teraz pomieszało — odpowiedziała stara służąca, pomieszawszy z pośpiechem karty. — Pod szkłem ich trzymać nie będę! A zresztą mogłam wygrać, miałam jeszcze asa.
Brat Archangiasz, w kilku krokach dopędził księdza Moureta, schodzącego wązką ścieżką, wiodącą do Artodów. Wziął sobie za zadanie czuwać nad nim. Otoczył go szpiegostwem każdej chwili, towarzysząc mu wszędzie, posyłając za nim ucznia ze swojej szkółki, gdy sam nie mógł się z tego wywiązać. Mówił ze swoim strasznym śmiechem, że jest „żandarmem Pana Boga“. I w samej rzeczy, ksiądz wyglądał na winowajcę uwięzionego w ponurym cieniu sutany brata, na winowajcę, któremu się nie dowierza, którego uważa się za tak chwiejnego, że gdyby go na chwilę z oczu się spuściło, grzeszyłby na nowo. Była to jakaś zajadłość starej panny zazdrosnej, drobiazgowa baczność więziennego stróża, gorliwego aż do zasłaniania kawałka nieba widzialnego przez okienko więzienne.
Brat Archangiasz stał ciągle na straży, zatykając słońce, nie dając się przedostać żadnemu zapachowi, zamurowując więzienie tak dokładnie, iż nic z zewnątrz już tu nie dochodziło. Śledził najlżejsze słabości księdza, w jaśniejszem jego spojrzeniu poznawał myśli słodsze, rozbijał je słowem jednem, bez litości, jak szkodliwe zwierzęta. Każde milczenie i uśmiech, bladość czoła, drgnienie każde, wszystko było jego własnością. Zresztą unikat mówienia wprost o tym grzechu. Sama jego obecność była wyrzutem. Sposób, w jaki wymawiał pewne frazesy równał się biciu po twarzy. Giestem potrafił wyrażać całą ohydę, którą plwał na grzech. Jak owi oszukani mężowie, co gną swe żony pod krwawemi docinkami, napawając się ich ukrytą srogością, nie mówił nigdy o zajściu w Paradou, poprzestawał na uprzytomnieniu go jednem słowem, by zetrzeć na proch w chwilach walki to grzeszne ciało. I jego także oszukał ten kapłan, co skalał się cudzołóztwem względem Boga, zdradził swoje przysięgi, miał na sobie pieszczoty zakazane, których dalekiej woni starczyło, by rozdrażnić wstrzemięźliwości tego kozła, co nigdy siebie nie zadowolnił.
Było około dziesiątej. Wieś spała; tylko na drugim końcu, po stronie młyna, rozchodził się gwar i jednej chaty, jasno oświetlonej. Ojciec Bambousse ustąpił córce swej i zięciowi część swego domu, zostawiwszy najlepsze izby dla siebie. Pili jeszcze, czekając na proboszcza.
— Pijani są — jurzył się Brat Archangiasz. — Słyszy ksiądz, co wyrabiają?
Ksiądz Mouret nie odpowiedział. Noc była cudna, cała niebieska w blaskach miesiąca zamieniającego dolinę w oddali na senne jezioro. Zwalniał kroku, jakby się nurzał w przyjemności tego łagodnego światła, z rozkosznym dreszczem, jaki sprawia świeżość poblizkich wód. Brat szedł ciągle swojemi wielkiemi krokami, łając go, przywołując.
— Niechże ksiądz idzie... To niezdrowo przechadzać się o tej porze. Lepiejby księdzu było w łóżku.
Ale naraz, przy wejściu do wsi, zatrzymał się na środku drogi. Patrzył ku wzgórzom, gdzie białe linie dróg gubiły się wśród czarnych plam sosnowych lasków. Pomrukiwał jak pies, co zwietrzył niebezpieczeństwo.
— Kto idzie ztamtąd, tak późno? — mruknął.
Ksiądz, nic nie słysząc, nic nie widząc, chciał sam teraz skłonić go do pośpiechu.
— Ależ proszę dać pokój, ot idzie — mówił żywo Brat Archangiasz. — Jest na zakręcie. Proszę patrzeć, księżyc go właśnie oświeca. Widać go dobrze teraz... Duży jest, z kijem.
A po chwili milczenia, mówił znowu głosem chrapliwym, stłumionym ze wściekłości:
— To on, to ten łajdaki... Ja czułem to.
Nowoprzybyły zeszedł już na dół i ksiądz Mouret poznał Jeanbernata. Pomimo swoich osiemdziesięciu lat, szedł tak ostro, iż jego grube, podkute trzewiki krzesały iskry z krzemieni na drodze. Chodził prosty jak dąb, nie posługując się nawet swoim kijem, który niósł jak karabin na ramieniu.
— Ach ten przeklęty! — jęknął Brat, nie ruszając się, jakby przykuty był do miejsca. — Wszystek żar z piekła dyabeł rzuca mu pod nogi.
Ksiądz, bardzo mieszany, nie widząc sposobu uspokojenia swego towarzysza, odwrócił się i szedł z pośpiechem do domu Bambousse’a, w nadziej, że jeszcze mu się uda minąć z Jeanbernatem. Ale i pięciu kroków nie zrobił, gdy szyderczy głos starego, ozwał się tuż prawie za jego plecami.
— A niechże proboszcz na mnie poczeka, cóż to, odemnie tak proboszcz ucieka?
Ksiądz Mouret przystanął, a on przybliżył się i mówił dalej:
— Ba, wasze sutany, rzecz niewygodna, niemożna w nich biedz. A potem, choć i w nocy, poznać was łatwo zdaleka... Jeszcze na górze, rzekłem sobie: „Patrzaj, a to ten mały proboszcz tam idzie“. O, mam jeszcze dobre oczy... Zatem, już nas proboszcz nie odwiedza?
— Miałem tak dużo zajęcia — rzekł z cicha ksiądz, mocno pobladły.
— Dobrze, dobrze, wolno przecież każdemu. A jeśli o tem mówię, to aby okazać, iż nie czuję do pana żadnej niechęci o to że jesteś proboszczem. Nie wspominaliśmy nawet o waszym Panu Bogu, to dla mnie wszystko jedno... Mała sądzi, że to z powodu mnie pan już nie przychodzi. Odpowiedziałem jej, „proboszcz jest głupi“. I myślę tak naprawdę. Czy zjadłem pana podczas jego choroby? Nawet nie wchodziłem do pana... Trzeba zostawić ludziom swobodę. Mówił ze swoją piękną obojętnością, z umysłu nie spostrzegając obecności Brata Archangiasza. Ale gdy ten groźniej mruknął, rzekł:
— Cóż to, chodzi proboszcz ze swoją świnią?
— Poczekaj, rozbójniku — zawył Brat, zaciskając pięści.
Jeanbernat, z kijem podniesionym, udał, że go poznaje.
— Na bok łapy! — zawołał. — Toty, klecho! Ale żem cię nie poznał po zapachu twojej skóry... Jest między nami niezałatwiony rachunek. Przysiągłem, te muszę ci uszy poobcinać w twojej szkole. Zabawią się łobuzy, których zatruwasz.
Przed kijem Brat cofnął się, z piersią przepełnioną obelżywemi łajaniami. Jąkał się, słów już nie znajdując.
— Żandarmów ci przyślę, zbóju! Plułeś na kościół, widziałem! Zarazę roznosisz po biednych ludziach. Dość, byś przeszedł przede drzwiami. W Saint-Eutrope sprowadziłeś dziewczynie poronienie. W Bèage wygrzebałeś trupy dzieci i zabrałeś je na plecach do swoich bezeceństw... Wszyscy o tem wiedzą. Jesteś zgorszeniem dla całej okolicy. Ktoby ciebie udusił poszedłby za to prosto do nieba.
Stary słuchał, śmiał się szydersko, wywijając kijem młynka. Między jedną a drugą obelgą tamtego, powtarzał półgłosem:
— No, no, folguj sobie, wężu! Zaraz ja ci krzyże połamię.
Ksiądz Mouret chciał się wmieszać. Ale Brat Archangiasz odepchnął go, wołając:
— Ksiądz proboszcz jest po jego stronie! Alboż ksiądz nie deptałeś krzyża za jego rozkazem, proszę zaprzeczyć!
I zwracając się znowu do Jeanbernata:
— Ach, szatanie, musiałeś dopiero śmiać się, gdyś księdza złapał! Oby niebo pokarało tych, co pomogli ci do tego świętokradztwa!... A coś robił w nocy, kiedy on spał? Przychodziłeś, i twoją śliną, nieprawdaż? pomazywałeś jego tonsurę, aby mu włosy prędzej wyrosły. Dmuchałeś mu na podbródek i policzki, aby w jedną noc przybywało mu brody na palec. Na całe jego ciało rzucałeś twoje uroki, napełniałeś jego usta wściekłością psa, rozpalałeś w nim pożądliwość... I tak to w zwierzę go byłeś przemienił, szatanie!
— Ależ ty głupi — rzekł Jeanbercat, kładąc sobie kij na ramieniu. — Znudził mię.
Brat, ośmielony, przyszedł wywijać mu kułakami przed nosem.
— A twoja łajdaczka! — krzyknął. — Sam ją wepchnąłeś do łoża księdzu!
Ale zawył, odskakując w tył. Kij starego rzucony z całym rozmachem, złamał się na jego grzbiecie. Cofnął się jeszcze, podniósł z kupy kamieni przy drodze krzemień duży jak dwie pięści i rzucił nim w głowę Jeanbernata. Gdyby ten się nie schylił, czołoby miał rozpłatane. Pobiegł do sąsiedniej kupy kamieni, skrył się, nabrał kamyków. I od jednej kupy do drogiej rozpoczęła się straszna walka. Krzemienie leciały gradem. Przy księżycu bardzo jasno świecącym, cienie odcinały się wyraźnie.
— Tak, wpakowałeś mu ją do łoża! — powtarzał Brat rozszalały. — Ha, ha, dziwi cię, że ja wiem wszystko. Oczekujesz jakiegoś potwora z tego skojarzenia. Co rana robisz trzynaście piekielnych znaków nad twą łajdaczką żeby powiła Antychrysta. Ty chcesz Antychrysta, zbóju!... Masz, oby ci ten kamień oko wybił!
— A ten niech ci gębę zamknie, klecho — odpowiedział Jeanbernat znowu bardzo spokojny. — To dopiero osioł ze swojemi bajkami!... Czy mam ci głowę rozbić, by módz iść dalej? Czy twój katechizm tak ci uderzył do głowy?
— Katechizm, chcesz wiedzieć jaki jest katechizm dla takich przeklętych jak ty? Dobrze, nauczę cię żegnać się... To jest na Ojca, a to na Syna, a to na Ducha świętego... Ach, jeszcze stoisz. Czekaj, czekaj!... Amen!
Rzucił na niego garść kamyków. Jeaubernat trafiony w ramię, porzucił kamienie, które trzymał i podszedł spokojnie, podczas kiedy Brat Archangiasz brał z kupy nowe dwie garści, bełkocząc:
— Zabiję cię. Bóg tak chce. Bóg moją ręką kieruje.
— Będziesz ty milczał! — rzekł stary, chwytając go za kark.
Nastąpiła krótka walka w kurzawie gościńca, niebieskawej od blasku księżyca. Brat, widząc się słabszym, starał się go ugryźć. Wyschnięte członki Jeanberaata były jakby zwojami sznurów, które go cisnęły tak mocno, iż czuł supły wchodzące mu w ciało. Milczał, bez tchu, obmyślając zapewne jakąś zdradę. Stary, wziąwszy go pod siebie, mówił szydersko:
— Mam ochotę złamać ci jedną rękę, by złamać twego Pana Boga.. Widzisz więc, że twój Pan Bóg nie jest silniejszy. To ja cię zabiję... Teraz obetnę ci uszy. Dokuczyłeś mi już zanadto.
I wyciągał spokojnie nóż z kieszeni. Ksiądz Mouret, który po kilkakroć rzucał się był nadaremnie pomiędzy walczących, wdał się obecnie tak żywo, iż Jeanbernat zgodził się w końcu na odłożenie tej operacyi na później.
— Źle proboszcz robi — rzekł. — Temu zuchowi trzebaby krew puścić. Ostatecznie, kiedy pan tego nie chce, poczekam. Spotkam ja go jeszcze i tak kiedykolwiek.
Brat wydał jakiś kwik, a on przerwał sobie, by krzyknąć do niego:
— Nie ruszaj się, bo ci je obetnę natychmiast.
— Ale — powiedział ksiądz — siedzi pan na jego piersiach. Proszę ustąpić, bo on nie może oddychać.
— Nie, nie, rozpocząłby na nowo swoje figle. Puszczę go, jak sobie pójdę... Otóż mówiłem proboszczowi, kiedy ten gałgan wpadł pomiędzy nas, że będzie pan miłym gościem, tam. Mała rozporządza sobą jak chce, pan wie. Nie krępuję jej, tak samo jak nie krępuję moich roślin. Wszystko to rośnie... Trzeba takiego głupca, jak ten tu klecha, żeby się dopatrzeć złego... Gdzieś ty zło zobaczył, łajdaku! Ty sam zło wymyśliłeś, bydlę!
Potrząsał na nowo Bratem.
— Proszę go puścić — błagał ksiądz Mouret.
— Zaraz... Mała niezdrowa jest od pewnego czasu. Ja nic jakoś nie spostrzegałem. Ale ona mi o tem powiedziała. Więc idę do pańskiego wuja Paskala, do Plassans. W nocy spokojnie jest, nie spotyka się nikogo... Tak, tak, mała nie jest zdrowa.
Ksiądz jednego słowa nie znalazł. Chwiał się na nogach z głową spuszczoną.
— Tak się cieszyła, że pana pielęgnuje — mówił dalej stary. — Paląc sobie fajkę, słyszałem jak się śmieje. To mi wystarczało. Dziewczęta to jak tarnina: kiedy kwitną to już dosyć... Ostatecznie, niechże proboszcz przyjdzie, jeżeli zechce. Możeby to małą rozerwało... Do widzenia panu.
Podniósł się powoli, trzymając pięści Brata w obawia jakiegoś niedobrego wybryku. I odszedł, nie odwracając się za siebie, swoim ostrym wydłużonym krokiem. Brat w milczeniu przyczołgał się do kupy kamieni. Zaczekał aż stary będzie w pewnej odległości. I dwoma rękami zaczął znów swoje rzucanie. Lecz kamienie padały w pył na drodze. Jeaubernat, nie racząc już gniewać się, odchodził, wyprostowany jak drzewo na tle pogodnej nocy.
— Przeklęty! Szatan go prowadzi! — burczał Brat Archangiasz, rzucając za nim jeszcze jeden kamień. — Stary, coby go szczutek powinien zwalić. Wytrawiony jest w ogniu piekielnym. Czułem jego pazury. W bezsilnej wściekłości deptał po rozrzuconych kamykach. Naraz napadł na księdza Moureta.
— To księdza wina — krzyknął. — Należało mi pomódz, a we dwóch bylibyśmy go udusili.
Na drugim końcu wsi, w domu Bambousse’a hałas wzmógł się. Słychać było wyraźnie stukanie o stół kieliszkami. Ksiądz szedł znowu, nie podnosząc głowy, kierując się ku dużej, jasnej światłości wychodzącej z okna, podobnego do wielkiego ogniska płonących winnych gałązek. Brat poszedł za nici, chmurny, z sutaną powalaną kurzem, z policzkiem zakrwawionym od potrącenia kamykiem. Wreszcie, po chwili milczenia, swoim ostrym głosem:
— Pójdzie ksiądz? — zapytał.
A gdy ksiądz Mouret nie odpowiedział, mówił dalej:
— Niech się ksiądz pilnuje! Znów ksiądz w grzech popada... Dość było, by przeszedł ten człowiek i ciało księdza drgnęło całe. Widziałem ja przy blasku księżyca, że zbladł ksiądz jak dziewczyna... Niech się ksiądz pilnuje, powtarzam! Tym razemby Pan Bóg nie przebaczył Popadłby ksiądz w ostatnią zgniliznę... A, podłe błoto, sprośność to odnosi nad tobą zwycięztwo!
Wtedy ksiądz podniósł nareszcie oblicze. Płakał gorzko, w milczeniu. Rzekł z jakąś pełną bólu słodyczą:
— Dlaczego Brat mówi do mnie w ten sposób?... Patrzy Brat na mnie ciągle i zna walki każdej godziny. Nie trzeba wątpić o mnie, trzeba mi zostawić siły, bym siebie zwyciężył.
Te słowa proste i nieme łzy, przybierały wśród nocy cechy tak wzniosłego bólu, że sam brat Archangiasz mimo swej gburowatości, zmieszał się. Nie dodał ani słowa, otrzepując swą sutanę, ocierając krwawiący się policzek. Kiedy już byli przed domem Bambousse’a nie chciał wejść. Siadł sobie o parę kroków na przewróconym pudle starego wozu i czekał z cierpliwością psa.
— Ksiądz proboszcz przyszedł! — krzyknęły razem wszystkie Bambousse’y i Brichety, od stołu.
I znowu ponalewano szklanki. Ksiądz Mouret musiał wziąć jedną. Wesela nie było. Tylko wieczorem, po obiedzie, postawiono na stole piędziesięciolitrowy opleciony gąsior, który miano wypróżnić przed udaniem się do łóżka. Było ich dziesięć osób, a już ojciec Bambousse przechylał jedną ręką butlę, zkąd wino płynęło już tylko cienką czerwoną nitką. Rozalia, bardzo wesoła, maczała podbródek małego w swojej szklance, a duży Fortunat tymczasem pokazywał różne sztuczki, podnosił krzesła zębami i t. p. Wszyscy przeszli do pokoju. Zwyczaj kazał, by proboszcz wypił w nim nalane sobie wino. To właśnie nazywano „pobłogosławieniem pokoju“. Przynosiło to szczęście, nie dopuszczało bójek w małżeństwie. Za czasów księdza Caffin, wesoło to się odbywało, bo stary ksiądz lubił się pośmiać; słynął nawet ze sposobu, w jaki wychylał szklankę, nie zostawiając ani kropli na dnie, zwłaszcza, że kobiety w Artodach twierdziły iż każda kropla pozostawiona, to był jeden rok miłości mniej dla stadła. Wobec księdza Moureta nie tak głośno żartowano. Wypił jednak duszkiem, co zdaje się bardzo pochlebiło ojcu Bambousse. Stara Brichet skrzywiła się, patrząc na dno szklanki, gdzie trochę wina zostało. Przed łóżkiem, jeden wuj, który był łanowym, puszczał się na bardzo grube żarty. Śmiała się z nich Rozalia, którą duży Fortunat przez rodzaj pieszczoty, przewrócił na brzeg materaców. A gdy każdy znalazł jakieś słowo swawolne, powrócili do sali. Wincenty i Katarzyna zostali tu byli sami. Wincenty, stojąc na krześle, pochylał ogromny gąsior w swych objęciach, wysączając zeń resztę do otwartych ust Katarzyny.
— Dziękuję, księże proboszczu — zawołał Bambousse, odprowadzając księdza. Zatem, pobrali się, już ksiądz proboszcz teraz kontent. A łotry! Jeżeli ksiądz myśli, że Pater i Ave będą oni odmawiali za chwilę... Dobranoc, dobrej nocy życzę księdzu proboszczowi.
Brat Archangiasz zwolna opuścił wóz, na którym siedział.
— Żeby dyabeł żaru między nich nasypał tak ażby pozdychali — szepnął.
Nie otwierał już ust. Towarzyszył księdzu Mouretowi aż na probostwo. Tu zaczekał, nie odchodząc aż drzwi zostały zamknięte i odwracał się jeszcze parę razy za siebie, aby się przekonać, że ksiądz nie wychodzi. Skoro ksiądz dostał się do swego pokoju, rzucił się na łóżko w ubraniu, twarzą do poduszki, zatykając rękami uszy, aby wreszcie nic nie widzieć, nie słyszeć. W zupełnej niemocy, usnął jak zabity.




VI.

Nazajutrz była niedziela. Ponieważ Podwyższenie Krzyża świętego przypadło w dzień sumy, ksiądz Mouret chciał święcić tę uroczystość religijną z niezwykłym przepychem. Przejął się szczególniejszem nabożeństwem do Krzyża; na miejsce statuetki Niepokalanego Poczęcia, w swoim pokoje, postawił duży krucyfiks z czarnego drzewa, przed którym spędzał długie godziny na modlitwie. Podnieść Krzyż i postawić go przed sobą, ponad wszystkie rzeczy, w chwale, jako jedyny cel swego życia, to dawało mu siły do cierpienia i walki. Pragnął być na krzyżu jak Chrystus, miąć koronę cierniową na głowie, ręce i nogi przebite, bok otwarty. Jakimże był tchórzem, gdy śmiał się skarżyć na jakiś ból kłamliwy, gdy jego Bóg cały krwią ociekał z uśmiechem Odkupienia na ustach? I jakkolwiek nędzna była, ofiarowywał boleść swą na całopalenie, w końcu posuwał się aż do zachwytu, aż do złudzenia, że krew istotnie płynie z jego czoła, z członków, z piersi. Były to chwile ulgi, wszystko co w nim było nieczystego, spływało przez te rany. Prostował się z jakiemś bohaterstwem męczeńskiem, pożądał strasznych katuszy, by je znieść bez drgnienia.
Zaraz o świcie ukląkł przed krzyżem. I łaska spłynęła obfita jak rosa. Nie czynił wysiłków, zgiął tylko kolana i napełniła mu serce, przenikając aż do kości z jakąś przedziwną słodyczą. Wczoraj konał z udręczenia a nie było jej. Nieraz pozostawała długo głuchą na żałość potępieńca, zaś często przychodziła w pomoc, gdy już tylko dziecinnym ruchem ręce umiał złożyć. Tego rana było to jakieś ubłogosławienie, spoczynek zupełny, wiara całkowita. Zapomniał udręczeń swych z dni poprzednich. Oddał się cały zwycięzkiej radości Krzyża. Czuł, że przyodziewa się w zbroję tak mocną, iż świat nie miał doń przystępu. Kiedy zeszedł, miał w sobie pogodę i zwycięztwo. Teuse, uradowana, poszła przyprowadzić Dezyderyę, by ją uściskał. Obie klaskały w ręce, wołając, iż od sześciu miesięcy nie wyglądał jeszcze tak dobrze.
W kościele, podczas sumy, ksiądz ostatecznie odnalazł Boga. Oddawna nie zbliżał się do ołtarza z takiem rozrzewnieniem. Musiał się powstrzymywać, by nie wybuchnąć płaczem, lgnąc ustami do ołtarza. Była to suma uroczysta. Wuj Rozalii śpiewał przy pulpicie na chórze basowym głosem, którego chrapliwe dźwięki napełniały nizkie sklepienie, niby muzyką organów. Wincenty, ubrany w komżę, zbyt szeroką, która niegdyś należała do księdza Caffin, bujał starą srebrną kadzielnicą, niesłychanie zajęty odgłosem łańcuszków, kadząc bardzo wysoko, by otrzymać dużo dymu, spoglądając za siebie, czy też kto od tego kaszle. Kościół był prawie pełny. Chciano zobaczyć malowania księdza proboszcza. Chłopki śmiały się, że tak ładnie pachnie; zaś mężczyźni, stojąc w głębi pod chórem, kiwali głowami za każdą głośniejszą nutą śpiewaka. Przez okna wchodziło słońce, przesiewając się przez papierowe szyby, rozrzucając po świeżo obielonych ścianach, mieniącą się, jasną morę, bardzo wesołą, na której cienie kobiecych czepków wyglądały jak wielkie motyle Nawet sztuczne bukiety, stojące na stopniach ołtarza, miały w sobie coś z wilgotnego rozradowania kwiatów świeżo zerwanych. Kiedy ksiądz obrócił się, by pobłogosławić obecnych, doznał jeszcze żywszego wzruszenia na widok kościoła, takiego czystego, tak pełnego ludzi, tak zalanego światłem, muzyką, wonią kadzideł.
Po offertorium, szmer jakiś przebiegł pomiędzy chłopkami. Wincenty, podniósłszy z ciekawością głowę, o mało nie wyrzucił całego żaru z kadzielnicy na ornat księdza. A gdy ten surowo nań spojrzał, chcąc się usprawiedliwić, szepnął.
— To wuj księdza proboszcza wszedł właśnie.
W głębi kościoła, przy jednej z wązkich, drewnianych kolumn podtrzymujących chór, ksiądz Mouret spostrzegł doktora. Nie miał on dziś swojej zwykłej dobrotliwej twarzy z lekko szyderskim uśmiechem. Zdjął kapelusz i stał poważny, chmurny, śledząc mszę z widoczną niecierpliwością. Widowisko księdza przy ołtarzu, jego skupienie, powolne ruchy, zupełna pogoda jego twarzy, zdawały się stopniowo wzmagać zniecierpliwienie doktora. Nie mógł doczekać końca mszy. Wyszedł, i krążył koło swego kabryoletu i konia, przywiązanego do jednej z okiennic probostwa.
— No Cóż? czy ten człowiek nigdy nie skończy swojego nabożeństwa? — zapytał Teuse, powracającej z zakrystyi.
— Już koniec — odpowiedziała. — Proszę wejść do salonu... Ksiądz proboszcz rozbiera się. Wie że pan jest tutaj.
— Ba, byłby chyba ślepy — mruknął doktór, wchodząc za nią do pokoju ponurego, z twardemi meblami, który ona nazywała pompatycznie salonem.
Przechadzał się przez kilka minut wzdłuż i wszerz. Zimny, smutny pokój powiększał jego zły humor. Nie przestając chodzić, uderzał laską po zniszczonem włosiu krzeseł, odzywając się tępo jak kamienie. Potem, zmęczywszy się, zatrzymał, przed kominkiem, gdzie duży święty Józef, okropnie wymalowany, następował miejsce zegara.
— A, to nienajgorzej — rzekł — kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.
I podchodząc do księdza:
— Czy wiesz, żeś mię uraczył połową mszy? Dawno mi się to już nie zdarzyło... Koniec końców zależało mi na tem, by się dziś koniecznie z tobą widzieć. Chciałem z tobą pomówić.
Nie dokończył. Patrzył na księdza ze zdumieniem. Nastąpiło milczenie.
— Ty, to jesteś zdrów — zaczął wreszcie zmienionym głosem.
— Tak, jestem daleko zdrowszy — rzekł ksiądz Mouret, uśmiechając się. Spodziewałem się wuja dopiero we czwartek. To nie wuja dzień, niedziela... Wuj ma mi coś do powiedzenia?
Wuj Paskal nie odpowiedział zaraz. W dalszym ciągu przypatrywał się księdzu. Ten był jeszcze cały nasiąknięty ciepłem kościelnem; włosy jego zatrzymały woń kadzidła, a oczy wzruszenie radością Krzyża. Wuj spuścił głowę wobec tego zwycięzkiego spokoju.
— Wracam z Paradou — ozwał się nagle. — Jeanberaat przychodził po mnie dziś w nocy... Widziałem Albinę... Niepokoi mię ona. Trzeba, by z nią ostrożnie postępowano.
Mówiąc, ciągle uważał na księdza. Ale nie spostrzegł, by mu chociaż raz drgnęły powieki.
— Ostatecznie, ona ciebie pielęgnowała — dodał ostrzej. Bez niej, mój chłopcze, byłbyś może teraz w celi, w Tulettes, z kaftanem waryatów na plecach... Słuchajże, obiecałem że ją odwiedzisz. Zabieram cię ze sobą. To na pożegnanie. Ona chce wyjechać.
— Ja mogę tylko modlić się za osobę, o której mowa — rzekł ksiądz Mouret łagodnie.
A kiedy doktór uniósł się gniewem, uderzając laską w kanapę:
— Księdzem jestem, nie mam nic, prócz modłów — dokończył z prostotą, głosem bardzo stanowczym.
— Ach, więc tak, ty masz racyę! — zawołał wuj Paskal, osuwając się na fotel, bo nogi drżały pod nim. Waryat stary ze mnie. Tak, płakałem w moim kabryolecie jadąc tutaj, płakałem jak dziecko... Ot co to znaczy żyć wśród książek. Doświadczenia robi się wyborne, ale postępuje się jak niegodziwiec... Czyż mogłem przypuszczać, że się to tak źle skończy?
Wstał, zrozpaczony, począł znów chodzić.
— Tak, tak, powinienem był przewidzieć. To było logiczne. A z tobą, miało się stać szkaradnem. Ty nie jesteś takim człowiekiem jak wszyscy... Ale słuchaj, wierz mi, że byłeś zgubiony. Ta atmosfera, którą ona cię otoczyła, była dla ciebie jedynem ocaleniem od szaleństwa. Zresztą, słyszysz co mówię, nie potrzebuję ci powtarzać jak wtedy z tobą było. To jedna z najświetniejszych moich kuracyj. Ale wcale z niej dumny nie jestem, bo teraz, patrz, biedna dziewczyna z tego umierał...
Ksiądz Mouret stał ciągle, bardzo cichy, ze swoim promiennym spokojem męczennika, którego nic ludzkiego zająć już nie może.
— Bóg okaże jej miłosierdzie — rzekł.
— Bóg, Bóg! — mruknął doktór głucho — gdyby nie on rzeczby się ułożyła...
I podnosząc głos, mówił znowu:
— Wszystko obrachowałem. I to właśnie najokropniejsze! Ach, głupiec ze mnie... Przez miesiąc miałeś być rekonwalescentem. Cień drzew, świeży oddech dziecka, cała ta młodość miała cię postawić na nogi. Z drugiej strony dziecko pozbyłoby się swej dzikości, wyładniałoby przy tobie i we dwóch zrobilibyśmy z niej pannę, którąbyśmy wydali za mąż. I tak było doskonale... Ale też, czy mogłem przypuścić, że ten stary filozof Jeanbernat na krok od swoich sałat nie odejdzie! Prawda, że ja również nie ruszyłem się z mego laboratoryum. Miałem studya rozpoczęte... I to moja wina! Łotr ze mnie!
Tchu mu brakło, chciał wyjść. Szukał wszędzie swego kapelusza, który miał na głowie.
— Do widzenia — jąkał — odjeżdżam... Zatem, odmawiasz? Słuchaj, zrób to dla mnie; widzisz jak bardzo cierpię. Przysięgam ci, że potem ona odjedzie. To rzecz ułożona... Mam tu kabryolet. W godzinę będziesz tu z powrotem... Chodź, proszę cię.
Ksiądz odpowiedział ruchem szerokim, jednym z tych, które doktór widział u niego przy ołtarzu.
— Nie — rzekł — nie mogę.
I odprowadzając wuja, dodał:
— Proszę jej powiedzieć, by uklękła i błagała Boga... Bóg ją wysłucha, jak mnie wysłuchał; wspomoże ją jak umie wspomógł. Niema innego zbawienia!...
Doitór spojrzał mu w oczy, i ruszył ramionami.
— Dowidzenia — powtórzył. — Zdrów teraz jesteś. Jużem ci niepotrzebny!...
Gdy odwiązywał konia, Dezyderya, posłyszawszy dopiero głos jego, przybiegła. Uwielbiała wuja. Kiedy była młodszą, słuchał jej paplaniny całemi godzinami, nieumęczony. Teraz jeszcze psuł ją, interesował się jej gospodarstwem, potrafił nawet spędzić z nią raz całe popołudnie wśród kur i kaczek, uśmiechając się do niej swojemi badawczemi oczami uczonego. Nazywał ją „dużym głuptasem“, tonem pieszczotliwego uwielbienia. Zdawał się stawiać ją daleko wyżej od innych dziewcząt. To też rzuciła mu się na szyję ze szczerą czułością. Zawołała:
— Zostaniesz? Będziesz na śniadaniu?
Pocałował ją, odmawiając, oswobodzając się z jej uścisku z kwaśną miną. Ona śmiała się; uwiesiła się znów u jego ramion.
— Źle zrobisz — mówiła. — Mam jaja ciepłe jeszcze. Pilnowałam kur. Zniosły czternaście dziś rano... I zjedlibyśmy kurczaka, białego, tego co bije tamte. Byłeś tu we czwartek, kiedy on wybił oko temu dużemu, pstremu.
Wuj był ciągle zagniewany. Niecierpliwił go węzeł przy uździe, którego nie mógł rozplątać. Wtedy ona zacięła skakać dokoła niego, klaszcząc w ręce, wyśpiewując:
— Zostaniesz, zostaniesz... Zjemy go, zjemy go!
I gniew wuja nie mógł się ostać dłużej. Podniósł głowę, uśmiechnął się. Ona była nazbyt zdrowa, nazbyt żyjąca, nazbyt prawdziwa. Miała wesołość szeroką, naturalną, szczerą, jak promienie słońca ozłacające jej skórę.
— Duży głuptas! — szepnął zachwycony.
I biorąc ją za ręce, podczas gdy ona ciągle skakała:
— Słuchaj, nie dzisiaj. Mam jedną biedną dziewczynę co jest chora. Ale przyjadę kiedyindziej... Obiecuję ci.
— Kiedy? We czwartek — nalegała. — Wiesz, krowa jest cielna. Smutna jakaś od dwóch dni. Ty jesteś doktorem, mógłbyś może dać jej jakie lekarstwo.
Ksiądz Mouret, który stał spokojnie, nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Doktór wsiadł wesoło do kabryoletu, mówiąc:
— Otóż to, będę leczył krowę... Zbliż się, niech cię uściskam, ty duży głuptasie! Pachniesz ładnie, pachniesz zdrowiem. I więcej jesteś warta, niż wszyscy. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak mój duży głuptas, ziemia byłaby zbyt piękną.
Cmoknął na konia i dalej mówił sam ze sobą podczas kiedy kabryolet zjeżdżał po zboczu.
— Tak, bydła, tylko bydłaby potrzeba. Byłoby to piękne, byłoby wesołe, byłoby silne. Ach, marzenie!... Udało się dobrze dla córki, która jest tak szczęśliwa jak jej krowa. Nie udało się dla chłopca, co kona w swej sutanie. Trochę więcej krwi, trochę więcej nerwów, i przepadło! Zwichnięte życie... Prawdziwe Rougony i prawdziwe Macquarty, te tu dzieci koniec całej bandy, zwyrodnienie ostateczne.
I popędzając konia, wjechał kłusem na wzgórze wiodące do Paradou.




VII.

Niedziela, była dniem licznych zajęć dla księdza Moureta. Miewał nieszpory, które odprawiał zwykle przed pustemi krzesłami, ponieważ, nawet stara Brichet nie posuwała swej pobożności do bywania w kościele popołudniu. Potem, o godzinie czwartej, Brat Archangiasz przyprowadzał chłopców ze swej szkoły, aby ksiądz proboszcz wysłuchał ich z katechizmu. To przesłuchiwanie przeciągało się czasem do późna. Skoro dzieci okazywały się nazbyt niepohamowanemi, przywoływano Teuse i ta straszyła je swą-miotłą.
Owej niedzieli, koło czwartej, Dezyderya sama była na probostwie. Nudząc się, pomyślała o narwania trawy dla królików i poszła na cmentarz, gdzie rosły wspaniałe maki, ulubiony przysmak królików. Wlokła się na kolanach pomiędzy grobami i przynosiła pełne fartuchy soczystego zielska, które jej zwierzęta żarłocznie rozchwytywały.
— O, jakie piękne maki! — mruknęła uszczęśliwiona, przyklękając przed pomnikiem księdza Caffin.
Ze szczeliny na tym pomniku, wyrastały w istocie wspaniałe maki, rozkładając na nim swoje kwiaty. Napełniła sobie właśnie fartuch, gdy zdało jej się, iż słyszy jakiś niezwykły szmer. Jakby chrzęst gałęzi, jakby staczanie się drobnych kamyków — słychać było z przepaści, ciągnącej się wzdłuż cmentarza z jednej strony, a będącej łożyskiem Mascle, strumienia spływającego ze wzgórz Paradou. Spadzistość była tam tak stroma, tak nieprzebyta, iż Dezyderyi przyszedł na myśl jaki pies zabłąkany, lub koza uciekająca. I zbliżyła się żywo. Gdy się pochyliła, zdumienie ją ogarnęło. Spostrzegła wpośród cierni dziewczynę, posługującą się najdrobniejszemi szczerbami skały ze zręcznością nadzwyczajną.
— Ja podam ci rękę — zawołała do niej. — Toż to można kark skręcić.
Dziewczyna, widząc iż ją zobaczono, żachnęła się, jakby chciała zejść napowrót. Podniosła jednak głowę, ośmieliła się i przyjęła wyciągniętą ku sobie rękę.
— O, ja cię poznaję — mówiła Dezyderya ucieszona — puszczając fartuch, by ją objąć, ze zwykłą sobie dziecinną pieszczotliwością. Ty mi dałaś kosy. Pomarły, kochane maleństwa... Bardzo byłam zmartwiona. Poczekaj, ja wiem twoje imię. Słyszałam je. Teuse mówi je często, jak niema Sergiusza. Bardzo mi nakazywała, by go nie powtarzać... Poczekaj, przypomnę sobie...
Chmurzyła się, czyniąc wysiłki pamięci. Znalazłszy wreszcie, rozweseliła się napowrót, napawając się raz po raz muzyką tego imienia.
— Albina! Albina!... To bardzo ładne. Z początku myślałam, że jesteś sikorą, bo miałam sikorę, którą nazywałam jakoś tak podobnie, nie wiem już dobrze.
Albina nie uśmiechnęła się. Była bardzo blada z ogniem gorączki w oczach. Kilka kropli krwi sączyło się na jej rękach. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła prędko:
— Nie, zostaw. Powalasz sobie chustkę, ocierając mię. To nic, takie sobie ukłucia... Nie chciałam iść gościńcem, bo by mię widziano. Wolałam pójść strumieniem. Sergiusz jest?
To imię wymówione poufale z tłumionym ogniem, nie zadziwiło Dezyderyi. Odpowiedziała, że jest w kościele i ma katechizm z dziećmi.
— Nie trzeba głośno mówić — dodała — kładąc palec na ustach. Sergiusz zabrania mi głośno mówić kiedy jest katechizm... I przyszliby nas łajać... Pójdziemy sobie do stajni, dobrze? Tam doskonale jest; będziemy rozmawiały.
— Ja chcę widzieć się z Sergiuszem — rzekła z prostotą Albina.
Duże dziecko zniżyło jeszcze głos. Rzucała ukradkowe spojrzenia na kościół, mrucząc:
— Tak, tak... Dopiero Sergiusz się złapie. Chodź ze mną. Schowamy się, będziemy się sprawiały po cichutku. Ach, jak to wybornie!
Podjęła wiązkę traw, co się była wyśliznęła z jej fartucha.
Wyszła i cmentarza, powróciła na probostwo z niesłychanemi ostrożnościami, polecając Albinie, by chowała się za nią i kurczyła, aby być jaknajmniejszą. Kiedy się kryły obie, biegnąc po gospodarskim dziedzińcu, spostrzegły Teuse, przechodzącą przez zakrystyę, ale zdawała się ich nie widzieć.
— Cicho, cicho! — powtarzała Dezyderya uradowana — kiedy przysiadły w głębi stajni. Teraz nikt już nas nie znajdzie... Jest słoma. Wyciągnijże się. Albina musiała usiąść na wiązce słomy.
— A Sergiusz? — zapytała z uporem wyłącznej myśli.
— Właśnie, słychać jego głos... Kiedy klaśnie w dłonie, to będzie koniec, malcy sobie pójdą.. Słuchaj, opowiada im jakąś historyę.
Głos księdza Moureta dochodził w istocie, bardzo złagodzony, przez drzwi od zakrystyi, które Teuse zapewne otworzyć musiała. Był to jakby powiew religijny, szmer, w którym po trzykroć wracało imię Jezus. Albina zadrżała. Zrywała się już, by lecieć za tym głosem kochanym, którego pieszczotliwość poznawała, gdy dźwięk jakby znikł, stłumiony przez drzwi nagle zamknięte. Wtedy usiadła znowu, zdawała się czekać, cisnąc ręce jedną o drugą, cała oddana myśli płonącej w głębi jasnych jej oczu. Dezyderya, leżąc u jej stóp, patrzyła na nią z naiwnem uwielbieniem.
— O, ty jesteś piękna! — szepnęła. — Podobna jesteś do jednego obrazka, który Sergiusz miał w swoim pokoju. Ona była cała biała jak ty. Miała duże włosy spadające na plecy. I pokazywała swoje serce czerwone tu, w tem miejscu gdzie czuję twoje bijące... Nie słuchasz mnie, jesteś smutna... Bawmy się, dobrze?
Przerwała sobie, wołając przez zęby, tłumiąc głos.
— Łotry, zdradzą nas jeszcze!...
Trzymała dotąd zielska w fartuchu i zwierzęta obiegły ją. Gromada kur przybiegła gdakając, zwołując się, dziobiąc zwieszające się źdźbła zielone. Koza wsuwała ukradkiem głowę pod jej ramię, szczypiąc szerokie liście. Nawet krowa, przywiązana do ściany, naciągała sznur, wydłużając pysk, dmuchając swoim gorącym oddechem.
— Ach, złodziejki! — powtarzała Dazyderya. To dla królików!... Dajcież mi pokój. Ty, dostaniesz zaraz po głowie. A ciebie, niech jeszcze złapię, to ci ogon podskubię... Niechże was licho, ręceby mi zjadły!
Biła kozę po pyszczku, rozpędzała kury nogą, uderzała krowę ze wszystkich sił pięściami. Ala zwierzęta otrząsały się, powracały żarłoczniejsze, skakały na nią, ogarniały ją, wydzierały jej fartuch. Mrugając, szeptała Albinie do ucha, jakby zwierzęta mogły posłyszeć:
— Nie zabawneż one, te pieszczochy! Poczekaj, zobaczysz jak będą jadły.
Albina patrzyła poważnie.
— No dalej, uspokójcie się — mówiła Dezyderya. — Wszyscy dostaniecie. Ale każdy po kolei... Wielka Liza najprzód. Smakuje ci, co?
Wielka Liza była to krowa. Zmiażdżyła powoli tęgą garść liści z grobu księdza Caffin. Nitka śliny wisiała jej u pyska. Dwoje, brunatnych oczu patrzyło z łagodną pożądliwością.
— A teraz ty — mówiła dalej Dazyderya — zwracając się do kozy. O, wiem, że chcesz maków. I wolisz kwitnące, prawda, z pączkami, coby ci pękały pod zębami?... Masz, ot naprawdę prześliczne. One są z tego kąta na lewo, gdzie przeszłego roku grzebana...
Mówiąc, podawała kozie bukiet krwawych kwiatów, które zwierzę gryzło. Kiedy już tylko łodygi w jej ręku zostały, wetknęła mu je w zęby. Z tyłu, kury zajadle szarpały jej suknię. Rzuciła im dzikie cykorye i jaskry, które pozrywała wkoło starych płyt, ułożonych wzdłuż ściany kościoła. Kury wydzierały sobie, jaskry zwłaszcza, z taką żarłocznością, z taką wściekłością skrzydeł i ostróg, że reszta drobiu posłyszała. Teraz nastąpił zalew. Wielki płowy kogut Aleksander, pierwszy się zjawił. Dziobnął jeden jaskier, przeciął go na dwoje, bez skosztowania. Gdakał, zwołując kury pozostałe na dworze, cofając się, by je zachęcić do jedzenia. I weszła jedna biała kura, potem czarna, potem cały szereg kur, które potrącały się, właziły sobie na karki, płynęły wreszcie niby fala pierza. Za kurami przyszły gołębie, kaczki, gęsi, wreszcie indyki. Dezyderya zatopiona, zagubiona wpośród tej żyjącej fali, śmiała się, powtarzając:
— To tak zawsze, ile razy przyniosę zielska z cmentarza. Pozabijałyby się, żeby choć trochę dostać. To zielsko musi mieć jakiś smak...
I broniła się, podnosząc do góry ostatnie garście, by je uratować przed temi żarłocznemi dziobami podnoszącemi się ku niej, powtarzając, że trzeba zostawić trochę dla królików, że się pogniewa, że wszystkie pójdą na suchy chleb. Ale miękła. Gęsi ciągnęły ją za końce fartucha, tak mocno, iż mało nie padała. Kaczki dziobały jej stopy. Dwa gołębie na głowę jej wleciały. Kury siadały aż na jej ramionach. Była to zajadłość zwierząt czujących żer, tęgie, krwiste maki i soczyste jaskry, gdzie było trochę życia umarłych. Zanadto się śmiała, czuła, iż już, już się pośliźnie i puści ostatnie dwie garści, kiedy straszne mruczenie rozsiało postrach dokoła niej.
— To ty, grubasie — rzekła zachwycona. — Zjedz je. Uwolnij mnie.
Weszła świnia. Nie było to już prosię, różowe jak świeżo pomalowana zabawka, z ogonkiem z tyłu podobnym do kawałka szpagatu; ale duża świnia, okrągła, z grzbietem pokrytym ostrym jedwabiem, śniącym od tłuszczu. Brzuch miała koloru bursztynowego od leżenia w gnoju. Z ryjem naprzód podanym, tocząc się na łapach, wpadła pomiędzy drób, dzięki czemu Dezyderya mogła się wymknąć i pobiedz oddać królikowi to trochę zielska, co go udało się jej ocalić. Gdy powróciła, było już spokojnie. Gęsi kołysały mięko szyje, głupie, ciche; indyki i kaczki odchodziły sobie po pod marami, ostrożnie rozstawiając nogi aż od uda, jakby były kalekie; kury szczebiotały z cicha, dziobiąc niewidzialne ziarno w twardej ziemi stajni; Świnia zaś, koza, duża krowa, jakby sen je zwolna ogarniał, mrugały powiekami. Na dworze zaczynał padać deszcz ulewny.
— Ot tak, ulewa — rzekła Dezyderya — siadając na słomie, wstrząsając się lekko. Najlepiej będzie jak tu zostaniecie, kochaneczki, jeżeli nie chcecie zmoknąć.
Zwróciła się do Albiny, dodając:
— Jaką gapiowatą minę mają, co? One budzą się tylko do jedzenia, te zwierzęta.
Albina była ciągle milczącą. Śmiechy tej ładnej dziewczyny, szamoczącej się wpośród tych szyj żarłocznych, tych dziobów chciwych, co ją łaskotały, całowały, zdawały się chcieć jeść jej ciało, uczyniły ją jeszcze bledszą. Tyle wesołości, tyle zdrowia, tyle życia, do rozpaczy ją przywodziło. Zaciskała swe zgorączkowane ramiona, próżnię cisnąc do swych piersi, usychających w opuszczeniu.
— A Sergiusz? — zapytała tym samym głosem, wyraźnym i upartym.
— Cicho! — rzekła Dezyderya — Dopiero co go słyszałam, jeszcze nie skończył... Hałasowaliśmy porządnie przed chwilą. Chyba że Teuse ogłuchła dzisiaj... Siedźmyż teraz spokojnie. Przyjemnie słuchać jak deszcz pada.
Ulewa wchodziła przez drzwi otwarte, bijąc w próg wielkiemi kroplami. Kury, zaniepokojone, wyjrzawszy, cofnęły się potem aż w głąb stajni. Wszystkie zwierzęta chroniły się tu wokoło spódnic obu dziewcząt, z wyjątkiem trzech kaczek, które poszły sobie spokojnie przechadzać się po deszczu. Świeżość wody padającej na dworze, zdawała się spędzać do środka wszystkie gorące opary dziedzińca. Bardzo gorąco było w słomie. Dezyderya przyciągnęła dwie duże wiązki, rozłożyła się na nich jak na poduszkach. Było jej dobrze, czuła rozkosz w całem ciele.
— Pysznie tu, pysznie — szepnęła. — Połóżże się tak jak ja. Tonę, mam oparcie ze wszystkich stron, słoma łaskocze mię po szyi... A kiedy się otrzeć, to tak coś biegnie po całem ciele, jakby ci myszy uciekały pod suknią.
Ocierała się, śmiała się sama, uderzając dłońmi w słomę na prawo i na lewo, jakby się oganiała od myszy. Potem leżąc, głową na słomie, kolanami do góry, mówiła znowu:
— Czy ty u siebie w domu tarzasz się po słomie? Ja nie znam nic rozkoszniejszego. Czasem łaskoczę siebie pod stopami. To takie bardzo zabawne... A ty łaskoczesz się, powiedz?
Duży płowy kogut, zbliżywszy się z powagą, widząc ją leżącą, wskoczył jej na piersi.
— Pójdziesz, Aleksander! — krzyknęła. — Ależ to głupie zwierzę. Nie mogę się położyć, by się zaraz nie wpakował... Ciśniesz mię, drapiesz, słyszysz?... Siedź sobie zresztą, tylko bądź grzeczny, nie dziob mi włosów.
I przestała się o niego troszczyć. Kogut trzymał się mocno przy jej staniku, mając chwilami taką minę jakby jej zaglądał pod brodę swojem płomienistem okiem. Inne zwierzęta ubliżały się do niej. Potarzawszy się jeszcze, w końcu zmęczona, zatrzymała się w wygodnej pozycyi, rozkładając się na wznak. Mówiła dalej:
— Ach, to zanadto rozkoszne, odrazu jestem zmęczona. Słoma usposabia do snu, prawda?... Sergiusz tego nie lubi. Ty może także nie. Ale w takim razie, cóż ty możesz lubić?... Powiedzno mi trochę, żebym wiedziała.
Była coraz senniejsza. Przez chwilę patrzyła szeroko otwartemi oczami, jakby zastanawiając się nad tem, jakich przyjemności nie zna. Poczem spuściła powieki, uśmiechając się spokojnie w zupełnem zadowolnieniem. Zdawało się że śpi, ale po kilku minutach otworzyła znowu oczy, mówiąc:
— Krowa będzie miała cielę... Ot i wielka rozkosz. Będę się tem cieszyć więcej, niż wszystkiem.
I zapadła w głęboki sen. Zwierzęta ostatecznie powyłaziły na nią. Była to fala żyjących piór, co ją okrywała. Kury zdawały się wysiadywać jej stopy. Gęsi kładły swe puszyste szyje na jej udach. Z lewej strony świnia ogrzewała jej bok, a z prawej koza wsunęła swą brodatą głowę pod pachę. Wszędzie po trochu sadowiły się gołębie, na dłoniach otwartych, w zagięciu kibici, przy ramionach. A ona, rumiana cała, spała tak, głaskana silniejszym oddechem krowy, przyciśnięta ciężarem wielkiego koguta, który zsunął się poniżej piersi, z opadającemi skrzydłami, z płonącym grzebieniem, piekąc ją poprzez suknie, płomiennem dotknięciem płowego brzucha.
Na dworze, deszcz padał drobniejszy. Promienie słońca wymykające się szeroką wstęgą z kąta jednej chmury, złociły kurzawę lecącej wody. Albina, nieruchoma, patrzyła na śpiącą Dezyderyę, tę okazałą dziewczynę, której wystarczało tarzanie się po słomie. I onaby pragnęła, taką być znużoną i omdlałą, zasypiającą z rozkoszy, z powodu kilku słomek co połaskotały jej szyję. Patrzyła z zazdrością na tęgie ramiona, twardą pierś, na to życie czysto cielesne w rodzajnem cieple gromady zwierząt, na ten rozkwit czysto zwierzęcy, czyniący z tego tłustego dziecka, spokojną siostrę dużej krowy biało-czerwonej. Myślała, iż dobrzeby było, kochaną być przez płowego koguta, i kochać samej tak jak rosną drzewa, naturalnie i bez wstydu. Ziemia to zaspakajała Dezyderyę na wznak leżącą.
Tymczasem deszcz ustał był zupełnie. Trzy miejscowe koty, jeden za drugim, biegły przez dziedziniec, popod mur, z nieskończonemi ostrożnościami, by się nie zamoczyć. Zajrzały do stajni, przyszły prosto do śpiącej, mrucząc, kładąc się przy niej z łapkami na niej opartemi. Moumou, duży kot czarny, usadowiwszy się przy twarzy, począł delikatnie lizać jej podbródek.
— A Sergiusz? — szepnęła machinalnie Albina.
Gdzież tkwiła przeszkoda? Co jej przeszkadzało napawać się tak szczęściem wśród natury? Dla czego ona nie kochała, dla czego nie była kochaną w pełnem świetle, swobodnie, tak jak rosną drzewa? Nie wiedziała, czuła się opuszczoną, pognębioną na wieki. I czuła jakiś dziki upór, jakąś potrzebę pochwycenia znów swego dobra w objęcia, ukrycia go, posiadania go jeszcze. Wstała. Drzwi od zakrystyi właśnie znowu otworzono; dało się słyszeć lekkie klaśnięcie w dłonie, a po niem wrzawa gromady dzieci stukających sabotami po posadzce; katechizm się skończył. Wyszła po cichu ze stajni, gdzie czekała przez całą godzinę, w gorącym kurnikowym oparzę. Przesuwając się przez kurytarzyk od zakrystyi, spostrzegła plecy Teuse, która weszła do kuchni, nie oglądając się za siebie. Pewna że jej niewidziano, popchnęła drzwi przytrzymując je, by się zamknęły napowrót bez hałasu. Była w kościele.




VIII.

Z początku nie zobaczyła nikogo. Na dworze deszcz padał znowu, deszcz drobny, nieustający. Kościół wydał jej się cały szary. Przeszła za wielkim ołtarzem, zbliżyła się aż do ambony. Pośrodku nawy, były tylko ławki porzucone w nieładzie przez chłopców z katechizmu. Wahadło zegara odzywało się głucho w całej tej pustce. Wtedy chciała zastukać w konfesyonał, który spostrzegła na drugim końcu. Ale przechodząc przed kaplicą umarłych, ujrzała księdza Moureta, pochylonego na klęczkach u stóp wielkiego zakrwawionego Chrystusa. Nie ruszał się, sądził zapewne, że Teuse ustawia za nim ławki na swoje miejsca. Albina położyła rękę na jego ramieniu.
— Sergiuszu — rzekła — przychodzę po ciebie.
Ksiądz drgnął, podnosząc głowę, blady bardzo. Pozostał na klęczkach, przeżegnał się, z szeptem modlitwy zabłąkanym jeszcze na ustach.
— Ja czekałam — mówiła. — Co rana, co wieczora, patrzyłam, czy nie idziesz. Rachowałam dni, potem już nie rachowałam. A teraz, całe tygodnie... Więc, kiedy się dowiedziałam, że ty nie przyjdziesz, przyszłam ja. Powiedziałam sobie: „Zabiorę go...“ baj mi ręce, chodźmy.
I podawała mu ręce, jakby chciała pomódz mu wstać. On przeżegnał się znowu. Modlił się ciągle, patrząc na nią. Uciszył pierwszy poryw swojego ciała. W tej łasce co ogarniała go od rana, niby kąpiel niebiańska, czerpał siły nadludzkie.
— Tu nie miejsce — rzekł poważnie. — Proszę odejść... Cierpienia jej zaostrzą się jeszcze.
— Ja nie cierpię już — podjęła z uśmiechem. Jestem zdrowsza, jestem wyleczona, bo widzę ciebie... Słuchaj, podawałam się za bardziej chorą, niż byłam, aby cię sprowadzono. Przyznaję się teraz. To tak jak z tą obietnicą, że wyjadę, że opuszczę okolicę, po odnalezieniu ciebie, nie wyobrażałeś sobie chyba, żebym jej dotrzymała. Ach, zapewne, jabym cię prędzej uniosła na rękach ze sobą... Inni nie wiedzą, ale ty, ty wiesz dobrze, że teraz nie mogę już nigdzie żyć, tylko przy tobie.
I szczęśliwa przybliżała się z pieszczotliwością swobodnego dziecka, nie widząc surowego chłodu księdza. Niecierpliwiła się, klasnęła radośnie w dłonie, wołając:
— Prędzej, Sergiuszu! Tyle czasu tracimy na nic. Nie trzeba namysłów. Zabieram cię ze sobą. Ba, to jasne... Jeżeli nie chcesz być widziany, pójdziemy sobie przez Mascle. Droga niewygodna, ale przyszłam nią i to bez pomocy; jak nas będzie dwoje, pomożemy sobie... Znasz tę drogę, prawda? Przechodzimy cmentarz, spuszczamy się na brzeg strumienia, a potem, trzymając się go tylko, dochodzimy aż do ogrodu. A tam, w łożyska rzeki, to jak w domu u siebie. Niema nikogo! Nic, tylko zarośla i piękne gładkie, kamienie. Łożysko jest prawie wyschnięte. Idąc, myślałam: „kiedy on będzie ze mną wkrótce, będziemy sobie szli powoli, ściskając się“... No, Sergiuszu, śpiesz się. Czekam na ciebie.
Ksiądz jakby już nie słyszał. Powrócił do swoich modłów, błagając niebo o męztwo świętych. Zanim stanął do walki ostatniej, zbroił się w ogniste miecze wiary. Przez chwilę bał się, iż ulegnie. Z bohaterstwem męczennika walczył, by przylgnąć kolanami do posadzki, kiedy słowo każde Albiny podnosiło go: serce jego szło do niej, wszystka krew w nim wzbierała, rzucała go w jej objęcia, z nieprzeparte pragnieniem całowania jej włosów. Ona samym tylko zapachem swego oddechu obudziła i poruszyła w jednej chwili wszystkie wspomnienia ich miłości, wielki ogród, przechadzki pod drzewami, radosny ich związek. Ale zlała się nań obfita rosa łaski; męka była krótka; krew z żył mu uciekła i nie pozostało w nim nic ludzkiego. Był już tylko rzeczą Boga.
Albina musiała znowu dotknąć się jego ramienia. Niepokoiła się rozdrażniając stopniowo.
— Dlaczego nie odpowiadasz? Nie możesz odmówić, wszak pójdziesz zaraz ze mną... Pomyśl, że umrę, jeżeli odmówisz. Ale nie, to przecież niemożliwe. Przypomnij sobie. Byliśmy ze sobą i postanowiliśmy nigdy się nie rozłączać. Dwadzieścia razy przyrzekałeś to. Mówiłeś, bym wzięła ciebie całego, bym wzięła twe ciało, twój oddech, twoje życie... Chyba mi się to nie przyśniło. Niemasz ani jednego miejsca na twojem ciele, któregobyś mi nie oddał; ani jednego włosa, któryby nie należał do mnie. Masz znamię na lewem ramieniu, całowałam je, należy do mnie. Do mnie należą twoje ręce, ściskałam je w moich całemi dniami. A twarz twoja, usta, oczy, czoło — wszystko należy do mnie, do mojej miłości... Słyszysz, Sergiuszu?
Stała przed nim jak władczyni, wyciągając ręce. Powtórzyła głośniej:
— Słyszysz, Sergiuszu, mój jesteś!
Wtedy powoli, ksiądz Mouret podniósł się. Oparłszy się plecami o ołtarz, rzekł:
— Nie, myli się pani, ja jestem Boga...
Pełen był pogody. Jego twarz bez zarostu podobna była do twarzy świętego z kamienia, nieporuszonej żadnym wewnętrznym żarem. Jego sutana spadała równemi fałdami, niby czarny całun, niedając dostrzedz nic z jego ciała. Albina cofnęła się na widok ponurego widma swojej miłości. Nie odnajdowała wcale jego bujnej brody, jego bujnych włosów. Teraz pośród tych włosów obciętych, spostrzegała małą plamę, tonsurę, co ją niepokoiła jak choroba jakaś nieznana, jakaś brzydka rana, wyrastająca tam, by zabić pamięć dni szczęśliwych. Nie mogła poznać ani rąk jego niegdyś ciepłych i serdecznych, ani jego szyi giętkiej pełnej śmiechów, ani jego nóg gibkich, których bieg unosił ją w głąb zielonych gąszczów. Czyż to był ów chłopak z tęgiemi mięśniami, z widniejącym przez rozpięty kołnierz puchem na piersiach, z cerą kwitnącą pod wpływem słońca, z barkami pełnemi mocy, w którego objęciu ona jedną porę roku przeżyła? Obecnie zdawał się nie mieć już ciała, włosy z niego sromotnie opadły, cała jego męzkość ginęła pod tą suknią niewieścią, czyniąc go bezpłciowym.
— Ach — szepnęła — boję się ciebie... Sądziłeś, że umarłam, iż przywdziałeś żałobę? Zrzuć ją, weź bluzę. Zatoczysz rękawy, będziemy znowu łowili raki... Twoje ręce były takie białe, jak moje.
Podniosła rękę na sutanę jakby chciała ją zedrzeć. On odtrącił ją odpychającym ruchem, nie dotknąwszy się jej. Patrzył na nią, umacniał się przeciw pokusie, nie spuszczając jej z oczu. Zdało mu się, iż urosła. Nie była już ową dziewczynką z kwiatami polnemi, rzucającą na wiatr swój śmiech cyganki, ani kochanką w białej sukience, zginającą szczupłą kibić; zwalniającą kroku w rozmarzeniu, między szpalerami. Teraz puszek owocu jaśniał wkoło jej ust, biodra rozwinęły się swobodnie, pierś miała rozkwit pełnego kwiatu. Była kobietą ze swą długą twarzą, nadającą jej silny wyraz bujności. W jej łonie rozszerzonem drzemało życie. Na policzkach pleć jej dojrzewała zachwycająco. Więc ksiądz, owionięty cały namiętną jej wonią dojrzałej kobiety, doznawał jakiejś gorzkiej rozkoszy w stawianiu czoła ponęcie jej ust czerwonych, uśmiechom jej oczu, wabiącej piersi, upojeniu płynącemu od niej za najmniejszem poruszaniem. Urągał swej namiętności aż do upatrywania po niej tych miejsc, które niegdyś całował z takim szałem, te oczy, te kąciki ust, te wązkie skronie, delikatne jak atłas, ten kark bursztynowy, jedwabisty, jak aksamit. Nigdy, nawet w objęciu Albiny, nie zakosztował tego szczęścia, jakie czuł w udręczeniu siebie, patrząc w oczy namiętności którą odtrącał. W końcu zląkł się, czy nie ulega tu jakiej nowej zasadzce zmysłów. Spuścił oczy, rzekł łagodnie
— Nie mogę tego słuchać tutaj. Wyjdźmy, jeśli potrzeba zobopólny żal nasz powiększyć... Obecność nasza w tem miejscu, jest zgorszeniem. Jesteśmy u Boga.
— U Boga!? — zawołała Albina rozszalała, stając się napowrót dużą dziewczyną, rozbujałą swobodnie wśród natury. — Ja nieznam twojego Boga, nie chcę znać, nic mu nigdy złego niezrobiłam, a on odbiera mi ciebie. Mój wuj Jeanbernat ma zatem słuszność, mówiąc że twój Bóg jest złośliwym i pragnie przerażania ludzi i udręczania ich... Ty kłamiesz, nie kochasz mnie już...
— Bluźnierstwo! Jesteśmy u Niego — powtórzył ksiądz Mouret z siłą. Jednem tchnieniem mógłby nas w proch obrócić!...
Ona zaśmiała się dumnie, podniosła ręce, wyzywała niebo.
— Zatem — rzekła — wolisz z twojego Boga, niż mnie! Myślisz że on jest silniejszy. Wyobrażasz sobie, że on cię będzie mocniej kochał, niż ja... Słuchaj, dzieckiem jesteś. Porzuć te dzieciństwa. Powrócimy razem do ogrodu i będziemy się kochali, i będziemy szczęśliwi, i będziemy wolni... To nazywa się żyć!...
Tym razem udało się jej objąć go wpół. Pociągała go. Ale wydobył się cały drżący z jej uścisku; oparł się znów o ołtarz, zapominając się, mówiąc jej ty, jak dawniej.
— Idź sobie — szeptał. — Jeśli kochasz mie jeszcze, idź sobie... O, Panie, przebacz jej, przebacz mnie, że kalam dom Twój. Gdybym wyszedł ztąd za nią, poszedłbym z nią może. Tutaj jestem silny! Pozwól, niech tu zostanę, broniąc cię.
Albina milczała przez chwilę. Potem rzekła głosem uspokojonym:
— To dobrze, zostańmy tutaj... Chcę z tobą mówić. Niepodobna, byś ty był niedobry. Zrozumiesz mnie. Nie dasz mi odejść samej... Nie, nie broń się. Nie będę cię już obejmowała, skoro to cię boli. Widzisz, jestem bardzo spokojna. Pomówimy sobie spokojnie, tak jak wtedy, gdyśmy błądzili a nie szukali drogi, by dłużej rozmawiać...
Uśmiechała się, mówiła dalej:
— Co do mnie, ja niewiem nic. Wuj Jeanbernat niepozwalał mi chodzić do kościoła. Mówił mi: Masz przecie ogród, po cóż będziesz chodziła do dusznej szopy?“ Rosłam sobie bardzo wesoło. Zaglądałam do gniazd, nie ruszając jaj. Nie zrywałam nawet kwiatów, z obawy, by roślinom nie sprawić cierpienia. Wiesz, że nie brałam w ręce owadów, by ich nie męczyć... A więc za co Bóg miałby się na mnie gniewać?
— Trzeba go znać, modlić się do niego, oddawać mu zawsze cześć należną — odpowiedział ksiądz.
— Toby ci sprawiło zadowolnienie, prawda? — mówiła znowu. — Przebaczyłbyś mi, kochałbyś mię jeszcze?.. Więc dobrze! Chcę tego co ty chcesz. Mów mi o Bogu, będę w niego wierzyła, będę go wielbiła. Każde twoje słowo będzie prawdą, której słuchać będę na klęczkach. Czy kiedykolwiek miałam myśl jaką różną od twojej?... Powrócimy do naszych długich przechadzek, ty będziesz mię uczył, zrobisz ze mnie co ci się podoba. O, zechciej, proszę cię!
Ksiądz Mouret pokazał na swoją sutanę.
— Nie mogę — rzekł z prostotą — jestem księdzem.
— Księdzem! — powtórzyła, przestając się uśmiechać. — Tak, wuj utrzymuje, że księża nie mają żony, ani siostry, ani matki. Więc to prawda... Ale pocóżeś przyszedł? To ty wziąłeś mię za siostrę, za żonę. Kłamałeś więc?
Podniósł swą bladą twarz, perlił się na niej pot udręczenia.
— Zgrzeszyłem — szepnął.
— Ja — mówiła ona — kiedy widziałam cię takim swobodnym, sądziłam że już nie jesteś księdzem. Myślałam że to już skończone, że będziesz bez ustanku ze mną, dla mnie... A teraz, cóż chcesz, bym uczyniła, kiedy życie mi zabierasz?
— To, co ja czynię — odpowiedział — uklęknąć, umierać na klęczkach, nie podnosić się, aż Bóg przebaczy.
— Więc jesteś podły! — rzekła jeszcze, znowu wpadając w gniew, z pogardą na ustach.
Zachwiał się, milczał. Okropne cierpienie ścisnęło go za gardło; ale siła jego przemogła boleść. Trzymał głowę prosto, uśmiechał się prawie kątami drżących ust. Albina upartem spojrzeniem wyzywała go przez chwilę. Potem z nowem uniesieniem:
— No, odpowiedz, mnie oskarżaj, powiedz że to ja chodziłam ciebie kusić. To już będzie zupełne... Słuchaj, ja pozwalam ci się wytłomaczyć. Możesz bić mię, wolałabym twoje razy, niż tę sztywność trupa. Czyż już krwi w tobie niema? Czyż nie słyszysz, że nazywam cię podłym! Tak, podły jesteś, nie powinieneś był mię kochać, kiedy nie możesz być mężczyzną... Czy to suknia ta czarna krępuje cię? Zedrzej ją. Kiedy będziesz nagi, przypomnisz sobie może...
Ksiądz, powoli, powtórzył te same słowa:
— Zgrzeszyłem, nic nie mam na moją obronę. Czynię pokutę za grzech mój, niespodziewając się przebaczenia. Gdybym zdarł moją suknię, zdarłbym moje ciało, bo oddałem się Bogu cały, duszę moją, kości moje. Jestem księdzem.
— A ja, a ja — zawołała jeszcze raz Albina.
Nie spuścił głowy.
— Niech twoje cierpienia będą mi policzone jako tyleż zbrodni! Niech będę wiecznie karany za opuszczenie, w jakiem muszę cię pozostawić! To będzie słuszne... Jakkolwiek niegodny jestem, modlę się za ciebie co wieczora.
Ruszyła ramionami z niezmiernem zniechęceniem. Gniew ją opuszczał. Była prawie litością zdjęta.
— Jesteś waryat — szepnęła. — Zostaw sobie te modlitwy. Ja przecież ciebie chcę... Nigdy ty mnie nie zrozumiesz. Miałam ci tyle rzeszy powiedzieć! A ty, ciągle tylko mię drażnisz, ciągle powtarzasz swoje historye z tamtego świata... No, słuchaj, bądźmy rozsądni oboje. Poczekajmy, aż się uspokoimy. Pomówimy jeszcze... To przecież niemożliwe bym tak odeszła. Nie mogę, zostawić ciebie tutaj. To dla tego żeś tutaj, taki jesteś jakby umarły, z takiem zimnem ciałem, że nie śmiem cię dotknąć... Nie mówmy już. Poczekajmy.
Umilkła, zrobiła kilka kroków. Oglądała kościołek. Deszcz ciągle jeszcze zalewał szyby strugami delikatnego popiołu. Światło zimne, jakby przesiąkło wilgocią, zdawało się zwilżać ściany. Za dworu żaden głos nie dochodził, prócz jednostajnego szmeru ulewy. Wróble pochowały się zapewne pod dachówki, gałęzie jarzębiny sterczały niewyraźnie, tonąc w wodnej kurzawie. Piąta godzina wybiła, wydzierając się dźwięk po dźwięku ze spękanej piersi zegara; potem cisza wzrosła jeszcze, bardziej głucha, ciemniejsza, rozpaczliwa. Malowania, zaledwie wyschnięte, nadawały wielkiemu ołtarzowi i wogóle kościołowi jakąś czystość smutną, wygląd kaplicy klasztornej, gdzie słońce się nie przedostaje. Żałosne konanie napełniało nawę obryzganą krwią cieknącą z członków dużego Chrystusa; a na ścianach czternaście obrazków Męki, roztaczało swój srogi dramat, pomalowany na żółto i czerwono, ziejący okropnością. Zycie konało tutaj, w tym dreszczu śmiertelnym, na tych ołtarzach podobnych do grobów, wpośród tej nagości żałobnych podziemi. Wszystko mówiło o mordach, nocy, strachu, pognębieniu, nicości. Ostatni jakiś powiew kadzidła błąkał się niby ostatnie tchnienie jakiej umarłej, tłumione zazdrośnie pod posadzką.
— A — rzekła wreszcie Albina — jak dobrze było na słońcu, pamiętasz?.. Raz o poranku, było to na lewo od kwietnika, chodziliśmy po pod szpaler dużych krzaków róż. Przypominam sobie kolor trawy; była prawie niebieska, a mieniła się zieloną morą. Doszedłszy do końca szpaleru, wracaliśmy napowrót, tak słodko woniał tam ten dzień słoneczny. I to był cały nasz spacer owego poranka, dwadzieścia kroków naprzód, dwadzieścia kroków w tył, chwila szczęścia, z której nie chciałeś wcale wychodzić. Pszczoły brzęczały; jakaś sikora, towarzyszyła nam ciągle, przeskakując z gałęzi na gałąź; gromady zwierząt dokoła nas szły sobie gdzie im wypadła potrzeba. Ty szeptałeś: „Jakie dobre jest życie!“ Życie, to były trawy, drzewa, wody, niebo, słońce, w którem my sami chodziliśmy jaśni, ze złocistemi włosami.
Marzyła jeszcze przez chwilę i znów mówiła:
— Życie — to było Paradou. Jakie się nam ono wydawało wielkie! Nie mogliśmy tam nigdy trafić aż do końca. Gąszcze roztaczały się aż na krańce widnokręgu ze szmerem fal. A ile błękitu nad naszemi głowami! Mogliśmy rosnąć, ulecieć, frunąć, jak obłoki, nie napotykając więcej przeszkód, niż one. Do nas należało powietrze.
Zatrzymała się, wskazała ręką niskie ściany kościoła.
— A tutaj jesteś w jamie. Nie mógłbyś rąk wyciągnąć bez skaleczenia się o kamień. Sklepienie zasłania przed tobą niebo, zabiera ci twoją część słońca. Takie to małe, że ciało twe sztywnieje, jakbyś żywy w ziemi leżał.
— Nie — powiedział ksiądz — kościół jest wielki jak świat. Bóg mieści się w nim cały.
Pokazała znów na krzyże, na Chrystusów konających, na udręczenia Męki.
— I żyjesz, wpośród śmierci. Trawy, drzewa, wody, słońce, niebo! wszystko kona wkoło ciebie —
— Nie, wszystko żyje, wszystko się oczyszcza, wszystko powraca do źródła światła.
Wyprostował się z jakimś ogniem w oczach. Odszedł od ołtarza, niezwalczony już teraz, rozgorzały taką wiarą, iż gardził pokusami. Wziął Albinę za rękę, mówił do niej jak do siostry, zaprowadził ją przed bolesne obrazy drogi Krzyżowej.
— Masz — rzekł — oto co mój Bóg wycierpiał... Jezus biczowany rózgami. Patrz, ramiona ma obnażone, ciało poszarpane, krew spływa aż na krzyże... Jezus cierniem ukoronowany. Krwawe łzy płyną z poranionego czoła. Skroń ma szeroko rozdartą... Jezus zelżony przez żołnierzy. Kaci jego zarzucili mu na urągowisko kawał purpury na szyję i zapluwają twarz jego, policzki mu dają, trzcinami wbijają mu koronę w czoło...
Albina odwracała głowę, by nie widzieć obrazów, jaskrawo pomalowanych, gdzie żółte ciało Jezusa pokrajane było czerwonemi pręgami. Płaszcz purpurowy na jego szyi wyglądał jakby kawał jego posieczonej skóry.
— Po co cierpieć, po co umierać! — odpowiedziała. — O Sergiuszu! Gdybyś ty jeszcze pamiętał!... Mówiłeś mi owego dnia, żeś zmęczony. A ja wiedziałam, że to nie prawda, bo nie było gorąco i szliśmy zaledwie od kwadransa. Tylko chciałeś usiąść, aby mię wziąć w objęcia. Była, wiesz, tam, w głębi sadu, wiśnia rosnąca nad strumykiem, otóż nie mogłeś przejść koło niej, byś nie doznał potrzeby całowania mię po rękach drobnemi pocałunkami, które biegły mi po ramionach aż do ust. Pora wisien była przeszła, ty zjadałeś moje usta... Płakaliśmy nad kwiatami, które więdły. Raz gdy znalazłeś w trawie nieżywą pokrzywkę pobladłeś cały, przycisnąłeś mię do siebie, jakbyś chciał ziemi zabronić by mię nie wzięła.
Ksiądz pociągnął ją przed dalsze stacye.
— Milcz! — zawołał — patrz jeszcze, słuchaj jeszcze. Padnij na twarz z bólu i litości... Jezus upada pod ciężarem swego krzyża. Droga do Kalwaryi ciężka jest. Upadł na kolana. Nie ociera nawet spoconej twarzy, tylko podnosi się i idzie dalej... Jezus znowu upada pod ciężarem swego krzyża. Co krok chwieje się. Teraz upadł na bok, tak gwałtownie, że przez chwilę bez tchu pozostaje. Jego ręce poranione upuściły krzyż, jego zbolałe nogi, zostawiają za nim krwawe ślady. Przygniata go bezmierne znużenie, bo on niesie na swoich ramionach grzechy świata...
Albina patrzyła na Jezusa w błękitnej sukni, rozciągniętego pod ogromnym krzyżem, którego czarna farba ściekała i brudziła złoto jego aureoli Potem, z zamyśleniem w oczach, szepnęła:
— Ach, te ścieżki na łąkach!... Nie masz więc już pamięci wcale, Sergiuszu? Nie znasz już tych dróg z miękie trawy, co idą poprzez łąki pomiędzy wielkiemi jeziorami zieleni?... Owego popołudnia, o którem ci mówię, wyszliśmy tylko byli na godzinę. I szliśmy ciągle przed siebie, tak że i gwiazdy już się pokazywały, a my szliśmy wciąż jeszcze. Taki rozkoszny był ten dywan bez końca, mięki jak jedwab! Ani jeden kamyczek nie znalazł się pod naszemi stopami. Rzekłby kto: zielone morze, którego pieniące się wody kołysały nas. Wiedzieliśmy dobrze, gdzie nas prowadzą te ścieżki tak rozkoszne, niewiodące nigdzie. Prowadziły nas one w miłość naszą, w radosne życie w objęciach jedno drugiego, w pewność szczęśliwego dnia... Powróciliśmy niezmęczeni. Ty rzeźwiejszy byłeś, niż przed wyjściem, boś mię zasypał twemi pieszczotami, a ja nie mogłam ci ich oddać całkowicie.
Rękami drżącemi z udręczenia, ksiądz Mouret wskazywał na pozostałe obrazy. Mówił z cicha i niewyraźnie:
— I Jezus przybity do Krzyża. Wbijane młotem gwoździe wchodzą w jego otwarte dłonie. Jeden gwóźdź wystarcza na obie stopy, których kości trzeszczą. Podczas gdy ciało jego wstrząsa się, on uśmiecha się, patrząc w niebo... Jezus pomiędzy dwoma łotrami. Ciężar ciała rozszerza okropnie jego rany. Z czoła, z całego ciała, płynie krwawy znój. Dwaj łotry bluźnią mu, przechodnie naigrawają się zeń, żołnierze dzielą między siebie jego szaty. I rozpościera się ciemność, i kryje się słońce... Jezus umiera na krzyżu. Woła głosem wielkim i ducha oddaje. O straszna śmierci! zasłona świątyni rozdarła się na dwoje od góry aż do dołu; ziemia się zatrzęsła, kamienie popękały, groby się otwarły...
Padł na kolana, szlochanie przerwało jego mowę, oczy zwrócił ku trzem krzyżom Kalwaryi, gdzie wiły się blade ciała umęczonych, zbezkształcone okropnie przez prostacki rysunek. Albina stanęła przed obrazami, aby on już ich nie widział.
— Raz wieczorem — rzekła — zmrok był długi, ja położyłam głowę na twoich kolanach... Było to w lesie, przy końcu wielkiej alei kasztanów, oświeconej ostatniemi już promieniami zachodzącego słońca. Ach, jakie słodkie było pożegnanie! Słońce zatrzymało się u naszych stóp z dobrym, przyjaznym uśmiechem, mówiącym „dowidzenia“. Niebo bladło zwolna, ja opowiadałam ci śmiejąc się, że zdejmuje swą szatę błękitną, że wkłada czarną w złote kwiaty, aby pójść na bal. Ty wyglądałeś niecierpliwie ciemności, byś został sam bez słońca, które nam przeszkadzało. A nie noc to nadchodziła, ale cicha jakaś słodycz, przysłonięta czułość, coś tajemniczego, podobnie jak na owych drożynach bardzo ciemnych w gęstwinie, na które się wchodzi, by się skryć na chwilę, z całą pewnością, iż na drugim końcu odnajdzie się znów radość pełnego światła. Owego wieczora zmrok przynosił w swej pogodnej bladości zapowiedź wspaniałego poranka... Ja udałam, że zasypiam, widząc że dzień nie ustępuje tak szybko jakbyś ty pragnął. Teraz mogę się przyznać, ja nie spałam wtedy, gdyś całował moje oczy. Poiłam się twemi pocałunkami. Wstrzymywałam śmiech. Miałam regularny oddech, a ty piłeś go. Potem, kiedy się zrobiło czarno, nastąpiło jakby długie kołysanie. Drzewa, widzisz, nie spały także, jak i ja... W nocy, pamiętasz, kwiaty wydawały silniejszą woń.
A kiedy on pozostawał na klęczkach, z twarzą zalaną łzami, pochwyciła go za ręce, podniosła i mówiła namiętnie:
— Ach, gdybyś ty wiedział, tobyś żądał, bym cię zabrała, uczepiłbyś się rękami mojej szyi, abym nie mogła odejść bez ciebie... Wczoraj chciałam znowu zobaczyć ogród. Jest większy, głębszy, bardziej nieprzenikniony. Zastałam w nim wonie nowe, takie cudne, że aż płakałam. W alejach napotykałam deszcze słońca, przenikające mię tęsknotą. Róże mówiły do mnie o tobie. Gile dziwiły się że jestem sama. Cały ogród wzdychał... O, pójdź, nigdy jeszcze trawy nie były tak miękie. Naznaczyłam kwiatkiem jedno miejsce ukryte, gdzie chcę ciebie zaprowadzić. Jest ono w krzaku, wśród gąszczów, szerokie jakby duże łoże. Ztamtąd słychać jak ogród żyje ze swemi drzewami, wodami, niebem. Sama ziemia tchnieniem swem będzie nas kołysała... O, pójdź, będziemy się kochali w miłości wszystkiego!..
On odepchnął ją. Powrócił przed kaplicę umarłych, wprost dużego Chrystusa z pomalowanego kartonu, wielkości dziesięcioletniego dziecka, co konał z taką prawdą okropną. Gwoździe naśladowały żelazo, ziejące rany, srogo były rozdarte.
— Jezu, coś za nas umarł — zawołał — objawże jej naszą nicość! Powiedz jej, żeśmy prochem, śmieciem, potępieniem! Ach, usłysz mię, pozwól, bym nakrył włosienicą głowę moją, bym oparł czoło u stóp twoich i pozostał tu nieruchomie aż dopóki śmierć nie zamieni mię w zgniliznę. Ziemia istnieć przestanie. Słońce zgaśnie. Nie będę już widział, nie będę czuł, nie będę słyszał. Nic z tego nędznego świata nie oderwie mej duszy od wielbienia Cię.
Unosił się coraz bardziej. Szedł ku Albinie z podniesionemi rękami.
— Miałaś słuszność, to śmierć jest tutaj, śmierć której pragnę, śmierć co oswabadza, co ratuje od wszelkiej zgnilizny... Czy słyszysz! Ja życia nie uznaję, nie chcę go, plwam na nie. Kwiaty twoje cuchną, słońce twoje oślepia, trawa twoja zaraża trądem tego, co się na niej kładzie, ogród twój to kostnica, w której rozkładają się trupy wszystkich rzeczy. Ziemia tchnie szkaradą. Kłamiesz, kiedy mówisz o miłości, o świetle, o życiu, szczęśliwem w głębi twojego pałacu zieleni. Same ciemności tylko otaczają cię. Drzewa twoje udoją trucizną co ludzi zamienia w zwierzęta; gąszcze twoje czarne są od jadu żmij; rzeki twe wiodą zarazę w swoich błękitnych wodach. Gdybym zerwał z twojej natury szatę ze słońca, opasanie z zieloności, ujrzałabyś ohydną jędzę z bokami szkieletu, stoczoną całą przez występki... I nawet, gdybyś mówiła prawdę, gdybyś miała w ręku pełno rozkoszy, gdybyś niosła mię na łoże z róż, bym w niem śnił o raju, tobym się bronił jeszcze rozpaczliwiej twoim uściskom. Wojna to między nami, odwieczna, nieubłagana! Widzisz, kościół ten jest bardzo mały, ubogi, brzydki; konfesyonał w nim sosnowy i ambona również, chrzcielnica z gliny, ołtarze, zrobione z czterech desek, które ja sam odmalowałem na nowo. I cóż to znaczy! Większy on jest, niż twój ogród, niż dolina, niż cała ziemia. Twierdza to straszna, której nic nie obali. Burze i słońce, i lasy, i morza, wszystko co żyje, nadaremnie szturm doń przypuści, on będzie stał nieporuszony. Tak, niech rosną ciernie i głogi, niechaj wstrząsają mury kolczastemi objęciami i niechaj roje owadów wychodzą z ziemi, by przyjść stoczyć ściany, Kościoła, jakkolwiekby był niszczony, nie zatopi nigdy ten wylew życia! On, to śmierć niezwalczona... A wiesz co nastąpi kiedyś? Mały kościołek stanie się tak olbrzymim, rzuci taki cień, że cała ta twoja natura zmarnieje! Ach, śmierć, śmierć wszystkiego, z niebem otwartem, by przyjąć nasze dusze, po nad obmierzłemi szczątkami świata!
Krzyczał, posuwał Albinę gwałtownie ku drzwiom. Ona, bardzo blada, cofała się krok za krokiem. Gdy umilkł, zdyszany, rzekła poważnie:
— Więc to rzecz skończona, wypędzasz mię? Jestem jednakże twoją żoną. Ty mię nią uczyniłeś. Bóg, pozwoliwszy na to, nie może karać nas do tego stopnia.
Była na progu. Dodała:
— Słuchaj, codzień o zachodzie słońca, będę na końcu ogrodu, w miejscu gdzie mur jest zwalony... Czekam cię.
I odeszła. Drzwi od zakrystyi zamknęły się z przytłumionem westchnieniem.




IX.

Cicho było w kościele. Tylko deszcz wzmagający się, zapełniał nawę jakimś organowym szmerem. W nagłym tym spokoju, oburzenie księdza opadło, zdjęło go rozczulenie. I z twarzą zalaną łzami, z ramionami wstrzasającemi się od łkań, rzucił się znów na kolana przed wielkim Chrystusem. Westchnienie gorącego dziękczynienia wydzierało się z jego ust.
— O, dzięki, Boże mój, za pomoc, którą raczyłeś mi zesłać. Gdyby nie łaska twoja, posłuchałbym głosu mojego ciała, byłbym nędznie do grzechu mego powrócił. Łaską przepasałeś mię do walki; łaska była moją zbroją, moją odwagą, wewnętrzną podporą, dzięki której stałem, bez jednego zachwiania się. O, Boże mój, sam byłeś we mnie, ty to sam przezemnie mówiłeś, bo nie odnajdowałem już w sobie nikczemności istoty stworzonej, czułem siły do potargania wszystkich więzów mojego serca. I oto jest serce moje, zakrwawione całe; do nikogo już nie należy, twojem jest. Dla ciebie oderwałem je od świata. Ale nie sądź, o Boże mój, bym pochlebiał sobie tem zwycięztwem. Ja wiem, że niczem jestem bez ciebie. Korzę się u stóp twych w najgłębszem uniżeniu.
Osunął się nawpół siedząco na stopnia ołtarza, nie mając już słów, a z ust jego rozchylonych oddech dymił się niby kadzidło. Obfitość łaski poiła go niewysłowionym zachwytem. Skupiał się w sobie, szukał Jezusa w głębi swej istoty, w przybytku miłości, który przygotowywał co chwila, by godnie go przyjąć. I Jezus był obecny, czuł tę obecność po nadzwyczajnej słodyczy, przepełniającej go. Wtedy zaczął z Jezusem wewnętrzną rozmowę, jedną z tych, co go porywały z ziemi, kiedy tak oko w oko rozmawiał ze swoim Bogiem. Szeptał słowa pieśni nad pieśniami: „Oblubieniec mój nałoży do mnie a ja należę do niego; spoczywa pomiędzy liliami aż do czasu kiedy wstanie jutrzenka i znikną ciemności“. Rozważał ustęp z Naśladowania: „Wielka to sztuka umieć rozmawiać z Jezusem i wielka mądrość umieć zatrzymać go przy sobie“. Poufałość znowu była zachwycająca. Jezus zniżał się aż do niego, mówiąc mu całemi godzinami o jego potrzebach, jego radościach, jego nadziejach. I dwaj przyjaciele, co po rozłące znów się spotkawszy odchodzą na bok, na brzeg jakiego samotnego strumienia, zwierzają się sobie z mniejszem wzruszaniem, bo Jezus w tych godzinach boskiego współczucia, raczył być jego przyjacielem, najlepszym, najwierniejszym, tym co go nigdy nie zdradził, co za trochę przywiązania darzył go wszystkiemi skarbami żywota wiecznego. Tym razem zwłaszcza, ksiądz chciał go mieć długo. Szósta biła w milczącym kościele, a on słuchał go jeszcze, podczas gdy cisza panowała wśród stworzenia. Wylanie się całej istoty, rozmowa swobodna bez przeszkód języka, naturalne uczucia serca ulatujące szybciej, niż myśl sama. Ksiądz Mouret wszystko mówił Jezusowi, jako Bogu, który przybył z serdecznem ukochaniem i któremu można wszystko powiedzieć. Wyznawał, że ciągle jeszcze kocha Albinę; dziwił się, jak mógł tak ostro się z nią obejść, wypędzić ją bez buntu we wnętrznościach swych; budziło to w nim podziw, uśmiechał się pogodnie, jakby wobec jakiegoś czynu cudownej mocy, dokonanego przez kogoś innego. A Jezus odpowiadał, że go to dziwić nie powinno, że najwięksi święci byli często nieświadomemi narzędziami w ręku Boga. Wtedy ksiądz wyrażał wątpliwość: czy nie pomniejszało to jego zasługi że chronił się do stóp ołtarza i aż do Męki swego Pana? Czy jego odwaga nie była jeszcze bardzo słabą, skoro nie śmiał walczyć sam? Ale Jezus, okazywał pobłażanie; tłumaczył, że słabość człowieka jest nieustannem zajęciem Boga, że woli dusze cierpiące, do których przychodzi zasiąść jak przyjaciel u wezgłowia przyjaciela. Czy to potępienie, kochać Albinę? Nie, jeżeli ta miłość sięga po za cielesność, jeżeli dodaje jedną nadzieję więcej do pożądania życia przyszłego. A jak należało ją kochać? Bez jednego słowa, bez jednego ku niej kroku, by miłość ta, niepokalana, ulatywała z tchnieniem niby piękna woń miła niebu. Jezus uśmiechał się życzliwie, przybliżając się, ośmielając do zwierzeń tak dalece, że ksiądz zwolna począł opowiadać piękność Albiny. Miała jasne włosy aniołów. Była cała biała, z dużemi, słodkiemi oczami, podobna do świętej z aureolą. Jezus milczał, ale wciąż się uśmiechał. I jak ona wyrosła! Wyglądała teraz jak królowa, z kibicią zaokrągloną, z przepysznemi ramionami. Ach, objąć ją, bodaj na jedną sekundę i czuć te ramiona omdlewające w tym uścisku! Uśmiech Jezusa bladł, niknął jak promień słońca na skraju widnokręgu. Ksiądz Mouret mówił sam teraz. Doprawdy zanadto surowym się okazał. Dlaczego wygnał Albinę bez jednego dobrego słowa, kiedy niebo pozwalało kochać?
— Kocham ją, kocham ją! — zawołał wielkim głosem, który napełnił kościół.
Widział ją jeszcze przed sobą. Wyciągała ręce ku niemu, a była lak ponętna, że mógłby złamać wszystkie przysięgi. I rzucał się na jej łono bez względu na kościół; chwytał jej ciało, posiadał ją wśród deszczu pocałunków. Przed nią to klękał, błagając jej zmiłowania, przebaczenia za swoją gwałtowność. Tłomaczył, że w pewnych godzinach był w nim głos, który nie był jego. Czyżby on mógł ją kiedykolwiek skrzywdzić? Obcy głos sam jedynie przemawiał. To nie mógł być on, co bez drżenia nie tknąłby jednego jej włoska. I wypędził ją, kościół pusty był zupełnie! Gdzie ma biedz, by ją spotkać, by przyprowadzić napowrót, osuszając jej łzy pieszczotami? Deszcz padał większy. Drogi były jeziorami błota. Wyobrażał ją sobie smaganą przez ulewę, chwiejącą się wzdłuż rowów, w zmoczonem ubraniu, lgnąecm jej do ciała. Nie, nie, to nie ten on, to był tamten, głos zazdrosny, co z takiem okrucieństwem żądał śmierci jego miłości.
— O Jezu! — wołał rozpaczliwie — bądź dobry, oddaj mi ją.
Ale Jezusa już nie było... Wtedy ksiądz Mouret budząc się nagle, zbladł okropnie. Zrozumiał. Nie potrafił zatrzymać przy sobie Jezusa. Tracił przyjaciela, zostając bez obrony wobec złego. Zamiast owej jasności wewnętrznej, którą był cały rozświetlony i w której przyjmował swojego Boga, znajdował już tylko w sobie ciemność, jakiś dym brzydki co podrażniał jego cielesność. Jezus, odchodząc, zabrał z sobą łaskę. On, od rana taki ufny w swą siłę opartą na pomocy z nieba, poczuł się naraz nędznym, opuszczonym, słabym jak dziecko. I co za upadek srogi, co za ogrom goryczy! Walczyć bohatersko, stać tak jak on stał, niezwyciężony, nieubłagany, wtedy gdy pokusa była tu przed nim, żyjąca, ze swoją okrągłą kibicią, z przepysznemi ramionami, z zapachem kobiety namiętnej — a potem uledz haniebnie, dyszeć obrzydliwą żądzą, kiedy pokusa oddaliła się, zostawiając po sobie ledwie szelest sukni, ledwie zapach jakiś, co uleciał z szyi jasnej! Teraz, samem wspomnieniem wchodziła napowrót wszechpotężna i opanowywała kościół.
— Jezu, Jezu! — zawołał raz jeszcze ksiądz — powróć, wejdź znowu we mnie, mów do mnie jeszcze!
Jezus pozostawał głuchy. Przez chwilę, ksiądz Mouret błagał niebiosa, wyciągając do góry ręce z rozpaczą. Ramiona jego trzeszczały od nadzwyczajnego wysiłku jego modłów. I wkrótce, ręce jego opadły, zniechęcone. Niebo zalegało owo milczenie bez nadziei, znane pobożnym. Wtedy, usiadł znowu na stopniu ołtarza, zgnębiony, z twarzą ziemistą, przyciskając łokcie do boków jakby dla zmniejszenia swego ciała. Kurczył się pod zębem pokusy.
— Boże mój, opuszczasz mię — szepnął. — Niech się stanie wola twoja!
I jednego słowa więcej już nie powiedział, dysząc silnie, podobny do ściganego zwierzęcia, nieruchomego z obawy ukąszeń. Od czasu swojego grzechu, był w taki sposób igraszką kaprysów łaski. Nie odpowiadała na wołania najgorętsze; przybywała, nieoczekiwana, cudna, kiedy się już nie spodziewał jej prędzej jak po latach. Pierwsze parę razy oburzył się był, przemawiając jak zdradzony kochanek, wymagając natychmiastowego powrotu tej pocieszycielki, której pocałunek dawał mu moc taką. Później po jałowych napadach gniewu, zrozumiał, że pokora mniej go męczyła, a pomagała mu znosić to opuszczenie. Więc, całemi godzinami, całemi dniami, korzył się w oczekiwaniu jakiejkolwiek ulgi, która nie przychodziła. Nadaremnie oddawał się w ręce Boga, unicestwiał się przed nim, powtarzał aż do przesytu najskuteczniejsze modlitwy: nie czuł już Boga; jego zbłąkanem ciałem wstrząsały żądze; jego modlitwy, plącząc mu się na ustach, kończyły się sprośnym szeptem. Powolna męka pokusy, kiedy rynsztunki wiary opadały zeń jeden po drugim, wysuwając się z jego rąk omdlałych, kiedy był już tylko rzeczą bezwładną w szponach namiętności, kiedy oglądał z przerażeniem własną hańbę, nie mając przy tem odwagi ruszyć małym palcem, by grzech odegnać. Takie było teraz jego życie. Znał wszystkie szturmy grzechu. Ani jeden dzień nie przeszedł, by nie był doświadczany. Grzech przybierał tysiąc kształtów, wchodził przez oczy, przez uszy, chwytał go wprost za gardło, wpadał mu znienacka na ramiona, nękał go aż do szpiku kości. Ciągle, grzech stał przed nim, nagość Albiny, jasna jak słońce, oświecające zielone Paradou Widział ją bezustannie, z wyjątkiem owych rzadkich chwil, kiedy łaska raczyła przymknąć mu powieki świeżem swojem dotknięciem. I ukrywał nieszczęście swe jak sromotę. Zamykał się w tem milczeniu sztywnem, z którego nie było sposobu go wyrwać, napełniając probostwo męczeństwem swem i rezygnacyą, rozjątrzając Teuse, która za jego plecami wygrażała niebu pięścią.
Tym razem sam był, konać mógł z udręczenia bez wstydu. Grzech obalił go teraz z taką siłą, iż nie był zdolny ruszyć się ze stopni ołtarza ca który był upadł. Dyszał ciągle mocno, paliła go tęsknota, łzy nie przychodziły. I myślał o swojem dawniejszem pogodnem życiu. Ach, jaki spokój, jaka ufność w owym czasie kiedy przybył do Artodów! Zbawienie wydawało mu się pięknym gościńcem. Śmiał się wtedy gdy mówiono o pokusach. Żył wpośród złego, nie znając go ani się bojąc, bezpieczny że je zniechęci. Był kapłanem doskonałym, tak czystym, tak nieświadomym przed Bogiem, że Bóg prowadził go za rękę niby małe dziecko. Obecnie cała ta naiwność umarła. Bóg nawiedzał go rano i zaraz doświadczał go. Pokusy stawały się jego życiem na ziemi. Z wiekiem, z grzechem, wszedł w szranki wiecznej walki. Czyżby go Bóg kochał teraz bardziej? Wszyscy wielcy święci zostawili szmaty swego ciała na kolcach bolesnej drogi. Usiłował czerpać pociechę w tem przeświadczeniu Gdy ciało jego się rozdzierało, gdy kości się rozchodziły, on obiecywał sobie nagrody nadzwyczajne. Jakkolwiekby go niebo smagało, nigdy nie będzie dosyć. Dochodził aż do pogardzania dawniejszą swoją pogodą, swoją łatwą żarliwością, co rzucała go na klęczki w dziewczęcym zachwycie, nie dając mu nawet poczuć odrętwienia kolan od twardej posadzki. Wysilał się, by rozkosz znaleźć w swem cierpieniu, by się w niem ułożyć, usnąć. Ale błogosławiąc Boga, szczękał zębami z większem przerażeniem, głos buntującej się w nim krwi wołał na niego, że wszystko to kłamstwem jest, że jedyną radością godną pożądania jest wyciągnąć się w objęciach Albiny, pod jaką ścianą kwiatów w Paradou.
Jednakże opuścił Maryę dla Jezusa, poświęcając serce, by pokonać ciało, marząc o wprowadzeniu męzkości do swej wiary. Marya zanadto niepokoiła go, wązkiemi pasmami swoich włosów nad czołem, wyciągniętemi rękami, uśmiechem kobiety. I znów zarzucał jej, iż zbyt słodką okazywała mu się niegdyś; dopóty go trzymała w fałdach swej szaty, aż z jej objęcia przeszedł w objęcie istoty stworzonej, nie spostrzegając się nawet, że zmienia swą miłość. I przypominał sobie grubiaństwa Brata Archangiasza, jego niechęć do wielbienia Maryi, nieufne spojrzenie, z jakiem zdawał się ją śledzić. On nie miał nadziei wzniesienia się kiedykolwiek do tej surowości; zaniedbywał ją tylko, chował jej obrazy, zostawił jej ołtarz w opustoszeniu. Ale była ona w głębi jego serca, jak miłość nieprzyznana, zawsze obecna. Grzech, mocą świętokradztwa, którego okropność przejmowała go zgrozą, używał jej, by go kusić. Kiedy wzywał jej jeszcze, w chwilach nieprzezwyciężonego rozczulenia, stawała przed nim Albina, w białym płaszczu, przepasana błękitną wstęgą, z różami złotemi na obnażonych stopach. Wszystkie Dziewice, Dziewica w królewskim złotym płaszczu, Dziewica uwieńczona gwiazdami, Dziewica odwiedzona przez Anioła Zwiastowania, Dziewica cicha między lilią i kądzielą, przywodziły mu na pamięć Albinę, uśmiechnięte oczy, delikatne usta lub mięką linie policzków. Grzech jego zabił dziewictwo Maryi. Więc z wysiłkiem najwyższym wypędzał kobietę z religii, chronił się do Jezusa, którego słodycz zatrważała go nawet czasem. On potrzebował Boga gniewnego, Boga nieubłaganego, tego Boga i Biblii, otoczonego grzmotami, ukazującego się jedynie po to by karać przerażony świat. Nie było już świętych, ani aniołów, ani Matki Bożej, był tylko Bóg, Pan wszechmogący, co wymagał dla siebie wszystkich tchnień. Czuł miażdżącą rękę tego Boga na swojem ramieniu, jak trzymała go zawieszonego w przestrzeni i w czasie, jako atom występny. Być niczem, być potępionym, śnić o piekle, szamotać się bezskutecznie przeciw potworom pokusy, to było dobrze. Od Jezusa brał tylko krzyż. Miał to szaleństwo krzyża, co tyle warg już zużyło na krucyfiksie. Brał krzyż i szedł za Jezusem. Obciążał go, czynił go przygniatającym, nie miał większej radości jak upaść pod nim, nieść go na klęczkach, łamiąc się pod jego ciężarem. Widział w nim moc duszy, szczęśliwość umysłu, wypełnienie cnoty, doskonałość świętości. Wszystko w nim się znajdowało, wszystko kończyło się śmiercią na nim. Cierpieć, umrzeć, słowa te dźwięczały mu w uszach bezustanku, jako zakończenie ludzkiej mądrości. A kiedy przywiązał siebie do krzyża, miał pociechę bez miary w miłości Boga. Nie Maryę to już kochał przywiązaniem synowskiem, namiętnością kochanka. Kochał dla kochania, miłością samą w sobie. Kochał Boga ponad siebie samego, ponad wszystko, wśród rozbłysku jasności. Był jakby pochodnią, co trawi się w światło. Śmierć, kiedy jej pragnął, była dlań tylko wielkim porywem miłosnym.
Czegóż on zaniedbał, iż został poddany próbom tak ciężkim. Otarł ręką pot spływający mu ze skroni, pomyślał że rano jeszcze zrobił rachunek sumienia i nie znalazł w sobie żadnego poważnego grzechu. Czyż nie wiódł surowego i umartwionego życia? Czyż nie kochał Boga wyłączcie, ślepo? Ach, jakby go błogosławił, gdyby mu powrócił spokój, uważając że jest dostatecznie już ukarany za swój grzech. Lecz może ten grzech nie da się nigdy odpokutować? I mimowolnie powrócił do Albiny, do Paradou, do palących wspomnień. Najprzód szukał usprawiedliwienia. Pewnego wieczora upadł na podłogę w swym pokoju z zapaleniem mózgu. Przez trzy tygodnie, chorobie swej podlegał całkowicie. Krew pędziła mu w żyłach z zaciekłością, huczała w nim na przestrzał z gwałtownością wód wypadających przez otwarte szluzy. Ciało od stóp do głów oczyszczało się, odnawiało, wstrząsało, pod tak natężonem działaniem choroby, że często w malignie zdawało mu się, iż słyszy stukanie młotów przybijających na nowo jego kości. A potem zbudził się pewnego poranka jakby odnowiony. Narodził się po raz drugi, oswobodzony z tego wszystkiego, co dwadzieścia pięć lat życia było w nim kolejno złożyło. Jego pobożne dzieciństwo i wychowanie w seminaryum, i wiara młodego kapłana — wszystko znikło zatopione, uniesione, pozostawiając wolne po sobie miejsce. Z pewnością, samo piekło przygotowało go tak do grzechu, ogałacając go z wszelkiego uzbrojenia, czyniąc z wnętrzności jego, zniewieściałe łoże, do którego grzech swobodnie mógł wejść i spoczywać. A on pozostawał w nieświadomości i poddawał się temu Dowolnemu zmierzaniu do grzechu. W Paradou, gdy otworzył oczy, czuł się pogrążonym w dzieciństwie, bez pamięci przeszłości, nie mając już w sobie nic z kapłaństwa. Jego organa poruszały się swobodnie, z rozkosznem zdziwieniem rozpoczynając życie na nowo, jak gdyby go nie znały, a doświadczały uciechy niesłychanej z poznawania go. Ach, to poznawanie czarowne, zachwycające niespodzianki, przedziwne odkrycia! To Paradou było wielką szczęśliwością. Piekło, umieszczając go w niem, wiedziało, że będzie tam, bezbronny. Nigdy w swej pierwszej młodości nie doznał takiej rozkoszy przy rozwijaniu się. Ta pierwsza młodość gdy ją teraz wspominał, wydawała mu się czarna cała, spędzona zdala od słońca, niewdzięczna, blada, niedołężna! Toteż jak on witał słońce, jak się cieszył pierwszym spostrzeżonym owadem kwiatem, drzewem, najdrobniejszym, podniesionym przez siebie kamyczkiem! Zachwycały go nawet kamienie. Widnokrąg był zjawiskiem nadzwyczajnem. Jego zmysły, widok jasnego poranka, woń jaśminu, śpiew skowronka, wzruszały go tak silnie, że drżał cały. Długo i z rozkoszą wtajemniczał się w najlżejsze drgnienia życia. A poranek ów, w którym Albina ukajała się u jego boku wpośród róż! Śmiał się jeszcze z zachwytu na to wspomnienie. Powstała ona niby gwiazda samemu słońcu nawet potrzebna. Ona wszystko rozświeciła, wszystko wyjaśniła. Dopełniła go. I rozpoczął na nowo swe z nią przechadzki w Paradou, Przypominał sobie drobne włosy ulatujące nad jej szyją, gdy biegła przed nim. Pachniała pięknie, jej suknia ciepła, kołysała się muskając go i to muskanie sukni podobne było do pieszczoty. A gdy go obejmowała nagiemi ramiony, giętkiemi, by węże, zdawało mu się, tak była cienka, iż owinie się w koło niego i zaśnie tak przyklejona do niego. Ona to szła zwykle naprzód. Prowadziła go ścieżkami dalszemi i przystawali, by nie przybyć za prędko. Ona mu dała namiętność ziemi. Uczył się kochać ją, patrząc jak kochają się trawy; miłość chwytana przez czas długi po omacku, aż wreszcie raz, wieczorem, odkryli jej rozkosze pod drzewem olbrzmiem, w cieniu pełnym rodzajności. Tu znaleźli kres swej drogi. Albina leżąc wyciągała ku niemu ręce, a on wziął ją w uścisku. Ach, wziąć ją, mieć ją jeszcze, czuć jej łono płodnością drgające, stwarzać życie!...
Kapłan wydał nagle głuchy jęk. Wyprostował się, jakby tknięty niewidzialnym zębem i znowu się pochylił. Pokusa go dotknęła. W jakież brudy zabłąkały go jego wspomnienia? Czyż nie wiedział, że szatan ima się wszelkich podstępów, że korzysta nawet z chwil poświęconych rachunkowi sumienia, by wśliznąć aż do duszy swą głowę żmii? Nie, nie, żadnego usprawiedliwienia! Choroba nie daje prawa do grzechu. Należało mu się pilnować, odnaleźć Boga, wyszedłszy z gorączki. On, przeciwnie, z przyjemnością skupiał się w cielesności swej. I co za dowód jego obrzydłych popędów! Oto nie mógł wyznać grzechu swego, by nie uległ przytem mimowoli konieczności popełnienia go znowu myślą. Czyż nie zmusi do milczenia tego błota! Marzył o wypróżnieniu sobie czaszki, aby już nie myśleć; o otworzeniu sobie żył, by krew grzeszna przestała go udręczać. Przez chwilę krył twarz w dłoniach, kurcząc się, dygocząc, jak gdyby krążące dokoła niego bestye podnosiły włosy na jego skórze swem tchnieniem gorącem.
Ale pomimo wszystko myślał jednakże, i pomimo wszystko serce biło mu w piersi. Oczy, które zasłaniał pięściami, widziały na tle ciemności giętkie linie kibici Albiny, narysowane ognistemi rysami. Miała piersi obnażone, oślepiające jak słońce. Za każdym wysiłkiem, który czynił, aby oczy zacisnąć, by odpędzić to widzenie, stawało się ono bardziej jaśniejącem, uwydatniało przechylenie jej w tył i wezwanie wyciągniętych ramion, wydzierające księdzu chrapliwy jęk udręczenia. Bóg opuścił go więc zupełnie, kiedy nie znajdował już nigdzie ucieczki? I pomimo wytężenia jego woli, grzech rozpoczynał się ciągle na nowo, ukazywał się z przerażającą wyrazistością. Widział znów najdrobniejsze źdźbła trawy przy sukni Albiny, odnajdował zaplątany w jej włosy kwiatek ostu, który ukłuł go był w usta. Aż do zapachów, słodyczy nieco cierpkiej zgniecionych łodyg, które czuł również; aż do oddalonych dźwięków, które słyszał jeszcze, regularny odzew jakiegoś ptaka, potem wielka cisza i znów westchnienie przechodzące pomiędzy drzewami. Dlaczego nie mógł być zdruzgotany natychmiast? Cierpiałby mniej. Napawał się swoją ohydą z zapamiętaniem się potępionego. Drżał ze wściekłością słuchając nikczemnych słów, które wymówił był u stóp Albiny. Rozbrzmiewały teraz oskarżając go przed Bogiem. Uznał był kobietę panią swą. Oddał się jej niewolniczo, całując stopy jej, pragnąc być wodą, którą ona piła, chlebem który ona jadła. Rozumiał teraz, dla czego nie mógł już siebie odebrać. Bóg pozostawił go kobiecie. Ale on będzie ją bił, kości jej połamie, aby go puściła. To ona była niewolnicą, stworzeniem nieczystem, któremuby kościół powinien duszy odmówić. I wyprężył się, pięści podniósł na Albinę. A pięści otworzyły się, ręce płynęły wzdłuż nagich ramion z mięką pieszczotą, usta zaś pełne obelg przylgnęły do rozwiązanych włosów, szepcząc wyrazy uwielbienia.
Ksiądz Mouret otworzył oczy. Ogniste widmo Albiny znikło. Była to ulga nagła, niespodziewana. Mógł teraz płakać. Ciche łzy odświeżyły jego policzki, oddychał szeroko, nie śmiąc cię jeszcze poruszyć, w obawie, by go to znów za kark nie pochwyciło. Słyszał ciągle za sobą huk jakiś groźny. Zresztą, tyle słodyczy było w tem, że nie cierpiał już tak silnie, iż pogrążył się w niej z lubością. Na dworze deszcz ustał. Słońce zachodziło w czerwonych blaskach, które zdawały się ubierać okna w firanki z różowego atłasu. Kościół teraz był ciepły, żywy cały pod tem ostatniem tchnieniem słońca. Ksiądz czuł niewyraźną wdzięczność za tę chwilę wypoczynku, na którą Bóg raczył mu pozwolić. Szeroki promień, złoty pył przebiegający nawę, zapalił głąb kościoła, zegar, ambonę, wielki ołtarz. Może to łaska wracała ku niemu po tym szlaku świetlnym płynącym z nieba? Przypatrywał się atomom, które krążyły wzdłuż promienia z szybkością nadzwyczajną, podobne do tłumu posłańców, bez ustanku śpieszących się z nowinami ze słońca na ziemię. Tysiąc świec zapalonych nie napełniłoby kościoła takim przepychem. Za wielkim ołtarzem zwieszały się złote makaty, na gradusach migotały złotnicze roboty szeroką falą, lichtarze rozkwitały w snopy jasności, kadzielnice płonęły żarem drogich kamieni, naczynia święte rozszerzały się zwolna z promieniowaniem komety; i wszędzie był deszcz świetlnych kwiatów wśród koronek, festonów, bukietów, [wieńców z róż z otwierającemi się sercami z których padały gwiazdy. Nigdy nie marzył o podobnem bogactwie dla swego ubogiego kościoła. Uśmiechał się, myślał jakby dobrze było zatrzymać tu te wspaniałości, układał je dowolnie. Wolałby te złote makaty zawiesić wyżej; naczynia wydały mu się również zbyt niedbale porzucone; podniósł też uronione kwiaty, poprawiał bukiety, nadawał mięką linię wieńcom. A jaki podziw budził w nim ten cały przepych! Stawał się papieżem złotego kościoła. Biskupi, książęta, niewiasty w królewskich płaszczach, tłumy pobożne, z czołem w prochu, przychodziły, obozowały w dolinie, czekając całe tygodnie przede drzwiami, zanim mogły wejść. Całowano jego stopy, bo i one także złote były i czyniły cuda. Złoto sięgało aż do jego kolan. Złote serce biło mu w złotej piersi, dźwiękiem muzykalnym, atak głośnym, iż tłumy na dworze słyszały takowy. I ogarniała go niezmierna pycha. Bożyszczem był. Promienie słońca podchodziły wciąż wyżej, wielki ołtarz gorzał, a ksiądz tłomaczył sobie, że łaska to widocznie spływała znów na niego, skoro doznawał takiej radości wewnętrznej. Groźny huk za nim stawał się pieszczotliwym. Teraz czuł na karku tylko aksamitne, łagodne dotknięcie, jakby głaskanie olbrzymiego kota.
I marzył dalej. Nigdy jeszcze rzeczy nie przedstawiały mu się w tak jasnem świetle. Czuł taką moc w sobie, iż wszystko wydawało mu się łatwem. Albina czekała ca niego, więc do niej pójdzie. Nic naturalniejszego. Ożenił przecie zrana Fortunata z Rozalią. Kościół małżeństwa nie zakazał. Widział ich jeszcze, uśmiechających się do siebie, trącających się łokciem pod jego błogosławiącemi rękami. A potem, wieczorem, pokazywano mu ich łoże. Wszystkie słowa któremi do nich przemawiał dźwięczały mu teraz głośniej w uszach. Mówił Fortunatowi, iż Bóg zesłał mu towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek był samotny. Mówił Rozalii, iż powinna się przywiązać do męża swego i nie opuszczać go nigdy, ale być mu służebnicą uległą. Ale on mówił to wszystko także do siebie i do Albiny. Nie byłaż ona jego towarzyszką, jego służebnicą uległą? Tą, którą Bóg mu zesłał, by nie usychał w samotności? Zresztą byli związani ze sobą. Dziwił się bardzo, że nie zrozumiał tego odrazu, że nie poszedł z nią jak nakazywał obowiązek. Lecz zaraz jutro, napewno pójdzie do niej. Wpół godziny będzie już przy niej. Przejdzie przez wieś, drogą przez wzgórze; ta jest o wiele krótszą. On przecież może wszystko. Panem jest, nikt mu nic nie powie. Gdyby mu się przypatrywano, jednem skinieniem pochyli wszystkie głowy. I będzie żył z Albiną. Będzie ją nazywał żoną. Będą bardzo szczęśliwi. Złoto ogarniało go nową falą, migotało mu między palcami. Kąpał się znowu w złocie. Brał święte naczynia na potrzeby swego domu, żyjąc na wielką skalę, płacąc swoim ludziom odłamami kielicha, który kruszył w ręku z lekkim wysiłkiem. Złote makaty i ołtarza wziął na kotarę do ślubnego łoża. Na miejsce klejnotów dał swej żonie złote serca, złote różańce, złote krzyże zawieszone ca szyi Matki Boskiej i Świętych. Kościół nawet, gdyby go podniósł o jedno piętro, mógłby im służyć za pałac. Pan Bóg nicby mieć nie mógł przeciw temu skoro pozwalał kochać.
Ksiądz Mouret podniósł się. Uczynił szeroki giest Jeanbernata, giest zaprzeczenia obejmujący cały widnokrąg.
— Niema nie, nic, nic — rzekł. — Boga niema.
Zdało się jakby dreszcz wielki przeszedł po kościele. Ksiądz, przerażony, śmiertelnie blady, nasłuchiwał. Któż to mówił? Kto bluźnił? Naraz aksamitna pieszczota, której słodycz czuł na karku, stała się okrutną; szpony darły mu ciało, raz jeszcze opływał krwią. Stał jednak, walcząc z napadem. Miotał obelgi na grzech zwycięzki, śmiejący się szydersko dokoła jego skroni, w których wszystkie młoty złego biły znowu. Czyż nie znał jogo zdradzieckich podstępów? Czyż nie wiedział, że często czyni on sobie igraszkę z tego, by podejść z łagodną pieszczotą, a potem zatopić swe szpony jak noże w kości swych ofiar? I wściekłość jego zdwajała się na myśl, iż jak dziecko wpadł w pułapkę. Zawsze więc będzie leżał na ziemi powalony przez grzech zwycięzko przytłaczający mu piersi. Teraz oto zaprzecza istnieniu Boga. Jest to staczanie się nieuchronne. Występek zabił wiarę. Potem runął dogmat. Jedna wątpliwość ciała broniącego swej sprośności starczyła, by wymieść całe niebo. Prawo boże niecierpliwi, tajemnice wywołują uśmiech; wśród szczątków zwalonej religii roztrząsa się świętokradztwo swe, aż się tam wygrzebie sobie legowisko zwierza przeżuwającego swoją ohydę.
I nadchodzą inne pokusy: złoto, potęga, życie swobodne, nieprzeparta potrzeba używania, sprowadzająca wszystko do rozpusty rozpierającej się na łożu bogactwa i pychy. I okrada się Pana Boga. Łamie się monstrancye, by niemi przyozdobić bezwstyd kobiety. To i cóż! Potępiony jest. Nic mu już nie przeszkadza, grzech może w nim głos podnosić. Miło jest przestać walczyć. Potwory co krążyły były za nim, teraz biły się w nim. Naprężał się, by lepiej czuć ich kąsanie. Poddawał się im z okropną jakąś radością. Bunt się w nim podnosił i wygrażał pięściami kościołowi. Nie, nie wierzył już w bóstwo, wierzył tylko w siebie, w swoje mięśnie, w pożądania swoich nerwów. Żyć chciał. Czuł potrzebę stania się człowiekiem. Ach, wydostać się na świeże powietrze, mocnym być, nie mieć nad sobą zazdrosnego Pana, mordować wrogów swych kamieniami, porywać w objęcia przechodzące dziewczęta! Powstałby z grobu, w który położyły go brutalne ręce. Obudziłby swą moc męzką, która zapewne uśpiona w nim tylko była. I niech zginie ze wstydu, jeżeli ta moc umarłą się okaże!
Ksiądz stał, opanowany halucynacyą. Zdało mu się że na te jego bluźnierstwa kościół runie. Promienie słońca zalewające wielki ołtarz, rozszerzyły się były zwolna, zapalając ściany czerwonością pożaru. Iskry wybiegały jeszcze liżąc sufit, gasnąc z krwawym błyskiem żaru. Kościół nagle stał się zupełnie czarny. Zdawało się, że ogień tego zachodu słońca rozbił dach i ściany, otwierając szczerby na wsze strony, wszelakim wtargnięciom z zewnątrz. Ciemna budowa chwiała się w oczekiwaniu jakiegoś potężnego napadu. Noc wzrastała szybko.
W wielkiem oddaleniu, ksiądz posłyszał szmer podnoszący się z doliny Artodów. Niegdyś, nie rozumiał gorącej mowy tej przepalonej ziemi, gdzie były jedynie krzewy sękatych winorośli, nędznych migdałów, starych oliwek rozkładających się z okaleczeniami swoich pni. Przechodził wśród tego ognia z pogodą swej nieświadomości. Ale dziś, doświadczony w ciele swem, chwytał najlżejsze westchnienia liści omdlewających w słońcu. Najprzód, w głębi widnokręgu, pagórki, ciepłe jeszcze od pożegnań zachodu, drgnęły, i jakby się poruszyły z głuchem stąpaniem wojska w pochodzie. Potem skały, kamienie przydrożne, wszystkie kamyki całej doliny powstały również, tocząc się, grzmiąc, jakby wyrzucone naprzód potrzebą ruchu. Za niemi, kałuże czerwonej ziemi, rzadkie pola zdobyte motyką, poczęły płynąć z hukiem, niby rzeki wzbierające, tocząc z falą krwi swej, zaczątki nasion, klujące się korzenie, łączące się rośliny. I wkrótce wszystko było w ruchu; karpiny winorośli czołgały się jak wielkie owady; chude zboża, wyschnięte trawy — tworzyły zastępy zbrojne w wysokie dzidy; drzewa rozczochrane od szybkiego biegu przeciągały się, podobna zapaśnikom gotującym się do walki; liście opadłe chodziły, proch gościńca chodził. Tłum, za każdym krokiem rosnący w nowe siły, bekowisko tłuszczy, której oddech zbliżał się, burza życia tchnąca żarem, unosząca wszystko przed sobą w odmęcie kolosalnego połogu. Nagle nastąpił atak. Z krańców nieboskłonu, cała okolica rzuciła się na kościół: pagórki, kamienie, ziemie, drzewa. Kościół pod tem pierwszem uderzeniem, zatrzeszczał. Mury popękały, posypały się dachówki. Ale wielki Chrystus, wstrząśnięty, nie spadł.
Nastąpiła krótka zwłoka. Na dworze głosy się podnosiły z większą wściekłością. Teraz ksiądz odróżniał głosy ludzkie. Wieś to była, Artody, owa garść bękartów wyrosłych na skale z uporem cierni, a teraz z kolei ziejących wichrem pełnym istot. Artodowie, leżąc na ziemi, oddawali się rozpuście, zasadzali las ludzi, których pnie zabrały całe miejsce dokoła nich. Dosięgli aż do kościoła, wysadzili drzwi za jednem natarciem, grożąc zalaniem nawy rozpościerającemi się gałęziami ich rasy. Za nimi, w gąszczu zarośli, nadbiegały zwierzęta, woły, które starały się rozbić mury rogami, stada osłów, kóz, owiec, rozwalające kościół niby fale żywe; roje stonogów i świerszczów uderzały na podwaliny, krusząc je, podpiłowując. A z drugiej strony znów kurniki Dezyderyi wyziewały duszące opary; duży kogut Aleksander otrąbiał szturm, kury wybijały dziobami z muru pojedyncze kamienie, króliki ryły się w ziemi pod ołtarzami aby je podkopać i zniszczyć, Świnia, tak tłusta iż ruszać się nie mogła, pomrukiwała, oczekując aż ozdoby staną się garścią ciepłego popiołu, by się w nim ze swoim brzuchem rozłożyć. Rozległ się potężny hałas, przypuszczono drugi szturm. Wieś, zwierzęta, cały ten przypływ wezbranego życia, zatopił na chwilę kościół pod zaciekłem natarciem ciał uginających belki.
Samice w odmęcie tym z nieustającą twórczością, wyrzucały ze swych wnętrzności nowych szermierzy. Tym razem zawalił się kawał ściany kościoła; sufit się giął, ramy okien zostały zniszczone, mrok wieczorny, coraz to czarniejszy, wchodził przez wyłomy, ziewając okropnie. Na krzyżu duży Chrystus trzymał się już tylko na jednym gwoździu lewej ręki.
Zawalenie się części ściany powitane było wrzawą. Kościół jednak mocny był jeszcze pomimo tych ran. Trzymał się uparcie, srogi, niemy, ciemny, czepiając się najdrobniejszych kamieni swych fundamentów. Zdawało się, że aby ta ruina stała, wystarcza jeden, chociażby najcieńszy słup podpierający jakimś cudem równowagi cały dach uszkodzony. Wówczas ksiądz Mouret ujrzał ostre rośliny wzgórza zabierające się do dzieła, te straszne rośliny stwardniałe wśród skalnej suszy, z twardego drzewa pogarbionego mięśniami. Mchy, koloru rdzy, podobne do płomiennego trądu, stoczyły najprzód gipsowe tynki. Następnie cząbry zapuściły swe korzenie pomiędzy cegły niby kliny żelazne. Lawendy wsuwały swoje długie haczykowate palce pod każdą ruszoną cegłę i ciągnęły ją ku sobie wysiłkiem powolnym a ciągłym. Jałowce, rozmaryny, ostrokrzewy kolczaste, nacierały nieprzeparcie. I trawy nawet, te trawy, których źdźbła suche przechodziły pod głównemi drzwiami, i one wyprężały się niby lance stalowe, rozdzierając wielkie drzwi, wchodząc do nawy, podnosząc płyty swemi potężnemi kleszczami. Było to zwycięztwo buntu, powstanie natury tworzącej barykady ze zwalonych ołtarzów, burzącej kościół, który zbyt wielki cień rzucał na nią od wieków. Inni walczący pozwolili by działały trawy, cząbry, mchy, lawendy, to podjadanie przez maluczkich, bardziej niszczące niż maczugi siłaczów, to kruszenie podstawy, robota głucha mająca dokonać ostatecznego powalenia całej budowy. I naraz stał się koniec. Jarzębina, której wysokie gałęzie już przez szyby zbite dostawały się pod sklepienie, weszła gwałtownie potężnym pędem zieloności. Osadziła się pośrodku nawy. Tu rozrosła się bezmiernie. Jej pień stał się kolosalnym, do tego stopnia, iż rozerwał kościół niby pasek zbyt ciasny. Gałęzie ogromne wydłużyły się na wszystkie strony, wyrzucając tu kawał muru, ówdzie część dachu; i pomnażały się ciągle, każda gałąź rozgałęziała się znowu do nieskończoności, z każdego sęka wyrastało nowe drzewo, rosnące z takim wściekłym rozpędem, że szczątki kościoła, podziurawionego jak rzeszoto, rozleciały się w kawałki, zasiewając cztery strony nieba delikatnym popiołem. Drzewo olbrzymie dotykało teraz gwiazd. Las jego gałęzi, był lasem nóg, rąk, tułowiów, brzuchów, jaśniejących żywotnością; zwieszały się kobiece warkocze; męzkie twarze rozsadzały korę ze śmiechem poczynających się pączków; w górze, pary kochanków, omdlałe z rozkoszy na brzegu swoich gniazd, napełniały powietrze muzyką swego uradowania, zapachem swej rodzajności. Ostatni podmuch tego uraganu, co był uderzył na kościół, wymiótł proch, ambonę i konfesyonał w perzynę obrócone, obrazy podarte, stopione naczynia święte, wszystkie te szczątki, chciwie dziobane przez wróble mieszkające niegdyś pod dachówkami. Wielki Chrystus, oderwany od krzyża, zawieszony przez chwilę na jednym ze zwieszających się warkoczów kobiecych, został porwany, uniesiony, zagubiony w czarności nocy, spadając w nią z głośnym dźwiękiem. Drzewo życia przebiło niebo. A przewyższało ono gwiazdy.
Ksiądz Mouret przyklaskiwał temu widzeniu z zapalczywością potępieńca. Kościół został zwyciężony. Pan Bóg nie ma już domu. Teraz Pan Bóg mu już przeszkadzać nie będzie. Może iść do Albiny kiedy ona tryumf odniosła. A jak się śmiał z samego siebie, gdy godzinę przedtem utrzymywał że kościół pochłonie ziemię w cień swój. Ziemia zemściła się pochłaniając kościół. Zaśmiał się szalonym śmiechem, który go nagle obudził z halucynacyi. Ogłupiały, patrzył na nawę tonącą zwolna w wieczornym mroku; przez okna widać było kawałki nieba z gwiazdami. I wyciągnął ręce, chcąc się dotknąć ścian, kiedy głos Dezyderyi zawołał go z kurytarzyka przy zakrystyi.
— Sergiuszu, czy jesteś tutaj?... Odezwijże się. Całe półgodziny już cię szukam.
Weszła. Trzymała lampę. Wówczas ksiądz zobaczył, że kościół stał jak zawsze. Nie rozumiał już, pozostał w strasznej wątpliwości pomiędzy kościołem niezwyciężonym, odrastającym ze swych popiołów, a Albiną wszechmocną, której tchnienie samo chwiało boską potęgą.




X.

Dezydery a zbliżała się z głośną wesołością.
— A, tutaj jesteś, tutaj! — zawołała. — To chyba się bawisz w chowanego? Wołałam cię więcej niż dziesięć razy, ze wszystkich sił... Myślałam już, żeś wyszedł.
Spoglądała z ciekawością w ciemne miejsca kościoła. Poszła nawet aż do konfesyonału, skradając się pocichu, jakby się gotowała do schwytania kogoś kryjącego się tam. Powróciła zawiedziona, mówiąc znowu:
— Więc ty sam jesteś? Może spałeś? Oj ty możesz robić tak sam jeden, kiedy jest zupełnie ciemno?... No, chodźże, siadamy do stołu.
On pocierał czoło gorącemi dłońmi, jakby chciał odsunąć myśli, by mu ich wszyscy nie wyczytali. Starał się machinalnie zapiąć sutanę, wydawało mu się bowiem, iż jest bezwstydnie rozwarta, rozszarpana. I poszedł za siostrą z twarzą surową, bez jednego drgnięcia, zesztywniały, dzięki tej woli księdza co kryje udręczenia swego ciała pod godnością kapłańską. Dezyderya nie zauważyła nawet jego pomieszania. Rzekła tylko, wchodząc do sali jadalnej:
— Ja dobrze się wyspałam. A ty, zadużo gadałeś, jesteś blady jak chusta.
Wieczorem, po obiedzie, Brat Archangiasz przyszedł jak zwykle, by zagrać w „bitwę“ z Teuse. Był tego wieczora niezmiernie rozweselony. Kiedy Brat był wesoły, uderzał co chwila Teuse kułakiem w bok, a ona go za to biła po twarzy. Śmieli się z tego aż sufity się trzęsły. To znów przychodziły mu koncepta nadzwyczajne: tłukł nosem talerze, zakładał się że rozbije drzwi sali jadalnej jak w nie tyłem uderzy, wysypywał tabakę ze swojej tabakierki do kawy starej smużącej, to znów przynosił garść kamyków i rzucał jej za kołnierz, wsuwając je ręką aż do pasa. Te wylewy sangwinicznej radości wybuchały z niczego, pośród zwykłych jego złości; często drobnostka z której nikt się nie śmiał, doprowadzała go do prawdziwego ataku hałaśliwego szaleństwa, tupał nogami, kręcił się w kółko, trzymając się za brzuch.
— Więc nie powie mi Brat, dlaczego jest wesoły? — zapytała Teuse.
Nie odpowiedział. Siedząc okrakiem na krześle, galopował w koło stołu.
— Tak, tak, niech Brat udaje głupiego — rzekła. — Boże, jaki głupi! Jeżeli Pan Bóg Brata widzi, dopiero musi być kontent...
Brat przewrócił się właśnie na wznak, plecami na podłogę z nogami w powietrzu. Nie podnosząc się, rzekł z powagą:
— On mnie widzi, kontent jest, że mnie widzi. To on chce, abym ja się weselił... Gdy mi ześle rozrywkę, to aż we mnie dzwoni. Więc się tarzam, a cały raj wtedy się śmieje.
Czołgał się na grzbiecie aż do ściany, potem, oparłszy się na karku, wywijał piętami jak mógł najwyżej. Sutana, opadłszy, odkryła jego czarne spodnie, załatane na kolanach kawałkami zielonego sukna. Mówił znowu:
— Niech ksiądz proboszcz patrzy, do czego ja dochodzę. Założę się, że ksiądz proboszcz tego nie dokaże... No, proszę się pośmiać trochę. Lepiej czołgać się na grzbiecie, niż pożądać na miejsce materaca ciała jakiej łajdaczki. Słyszy ksiądz, co! Człowiek głupim jest na chwilę, wytrze się i strząśnie z siebie robactwo. To odpoczynek! Ja, kiedy się tarzam, wyobrażam sobie, że jestem psem Pana Boga, i dla tego powiadam, że cały raj zbiega się do okien i śmieje się, patrząc na mnie... I ksiądz może się pośmiać. Ot, dla świętych i dla księdza, Ma ksiądz koziołka dla świętego Józefa, a teraz dla świętego Jana, a teraz dla świętego Michała, dla świętego Marka, dla świętego Mateusza...
I wyliczał całą koronkę świętych, przewracając kozły w koło pokoju. Ksiądz Mouret, milczący, z rękami na brzegu stołu, uśmiechnął się w końcu. Zwykle wesołości Brata niepokoiły go. Gdy tenże znalazł się blizko Teuse, kopnęła go.
— Cóż — rzekła — czy będziemy już grali nareszcie?
Brat Archangiasz odpowiedział warczeniem. Stanął na czterech łapach. Szedł prosto do Teuse, udając wilka. Gdy jej dosięgnął, wsadził głowę pod spódnicę i ugryzł ją w prawe kolano.
— Puść mnie, Brat! — wołała. — Cóżto! To już teraz rozpusta w głowie!
— Mnie! — jęknął Brat, taki rozśmieszony tem przypuszczeniem, iż został na miejscu nie mogąc się podnieść. — Ależ patrz, dławię się żem tylko pokosztował twego kolana. Za słone to twoje kolano... Ja widzisz kąsam kobiety, by módz wypluć potem.
Mówił jej ty, pluł na jej spódnice Kiedy udało mu się wreszcie powstać na nogi, sapał przez chwilę, pocierając sobie boki. Resztki śmiechu wstrząsały jeszcze jego brzuchem, niby worem skórzanym, z którego się wysącza resztę napoju. Rzekł wreszcie grubym, poważnym głosem:
— Grajmy... Jeśli się śmieję, to moja rzecz. Teuse nie potrzebuje wiedzieć, dla czego.
Rozpoczęła się partya. Straszna była dzisiaj. Brat bił karty pięściami. Kiedy wołał: „Bitwa!“ — szyby dźwięczały. Teuse wygrywała. Miała trzy asy oddawna i czyhała na czwarty z błyszczącemi oczyma. Tymczasem Brat Archangiasz puszczał się na nowa koncepta. Podnosił stół bez względu na możliwość stłuczenia lampy; szachrował bezczelnie, broniąc się za pomocą grubych kłamstw, dla żartu, jak twierdził następnie. Naraz zaintonował nieszpory, śpiewając je pełnym głosem śpiewaka na chórze. I nie przestawał, rycząc ponuro, wybijając kartami na lewej dłoni spadek każdego wiersza. Gdy wesołość jego dochodziła ostatnich granic, kiedy już nie nie znajdował, by ją wyrazić, śpiewał tak nieszpory, całemi godzinami. Teuse znająca go dobrze, pochyliła się, krzycząc do niego wśród ryku jakim napełniał salę jadalną:
— Niech Brat przestanie, wytrzymać nie można!... Nadto wesoły jest Brat dzisiaj!...
Na to, rozpoczął kompletę. Ksiądz Mouret poszedł usiąść przy oknie. Zdawał się nie widzieć, nie słyszeć co się działo w koło niego. Podczas obiadu jadł jak zwykle, potrafił nawet odpowiadać Dezyderyi na jej wieczne zapytania. Teraz wstawał wyczerpany, złamany, zniweczony, popadał, w tę wściekłą walkę, co toczyła się w nim bez przerwy. Brakło mu już nawet odwagi, by wstać i udać się do swego pokoju. Obawiał się zwrócić twarzą do lampy, by nie spostrzeżono łez, których już nie mógł powstrzymać. Oparł czoło o szybę, patrzył w ciemność na dworze, zapadając zwolna w odrętwienie senne, duszące, by zmora.
Brat Archangiasz, nie przestając odśpiewywać psalmów, mrugnął, ukazując głową na śpiącego księdza.
— Co? — zapytała Teuse.
Brat powtórzył swój ruch wyraźniej.
— Ee, choćby sobie Brat i szyję wywichnął! — rzekła służąca. — Proszę powiedzieć, to zrozumiem... Masz tobie, król. Dobrze, biorę od Brata damę.
Położył na chwilę karty, przegiął się na stół i szepnął jej w twarz:
— Łajdaczka przychodziła.
— Wiem o tem — odrzekła. — Widziałam jak z panienką wchodziła do kurników.
Spojrzał na nią strasznie, wysunął pięści.
— Teuse ją widziała i pozwoliła jej wejść! Trzeba było mnie zawołać, bylibyśmy ją powiesili za nogi na którym gwoździu w kuchni.
Ale ona rozgniewała się, tłumiąc głos jednak, by nie obudzić księdza Moureta.
— A jakże! — jąkała. — Brat sobie także dobry! Proszę no popróbować, przyjść kogo wieszać w mojej kuchni! A pewnie, że ją widziałam. A nawet odwróciłam się kiedy ona poszła po katechizmie do księdza proboszcza, do kościoła. Mogli sobie tam robić, co sami chcieli. Czy to do mnie należy? Ja miałam fasolę do gotowania. Niecierpię tej dziewczyny. Ale kiedy ona jest zdrowiem dla księdza proboszcza... może sobie przychodzić o każdej porze dnia i nocy. Zamknę ich razem, jeżeli zechcą.
— Gdyby Teuse to uczyniła — rzekł Brat z chłodną wściekłością — udusiłbym.
Poczęła się śmiać. Teraz ona mówiła mu ty.
— Nie gadajno głupstw mały! Kobiety, wiesz o tem przecie, zakazane ci są jak Pater osłom. Spróbuj mię kiedy udusić, a zobaczysz co ci zrobię... Bądżno grzeczny, kończmy partyę. Masz, ot jeszcze jeden król.
On, trzymając kartę podniesioną do góry, nie przestawał się jurzyć:
— Przyszła chyba jakąś drogą samemu dyabłu tylko wiadomą, że mi się dziś wymknęła. Czatuję przecież codzień popołudniu tam na górze, koło Paradou. Jeżeli ich jeszcze zejdę kiedy razem, pozna się ta łajdaczka z pewnym kijem dereniowym który wyciąłem naumyślnie dla niej... Teraz i na kościół będę uważał.
Grał; dał sobie zabrać waleta i wywrócił się na krześle, opanowany znowu swoim ogromnym śmiechem. Nie mógł się gniewać na seryo tego wieczora. Pomrukiwał sobie:
— Mniejsza o to, że go widziała, ale się przy najmniej przewróciła. Opowiem to wam jednakże Teuse. Wiecie, padał deszcz. Stałem we drzwiach szkoły, kiedy ją spostrzegłem schodzącą od kościoła. Pomimo ulewy szła wyprostowana, ze swoją dumną miną. A i tu, wychodząc na drogę, rozciągnęła się jak długa, z powodu, że ziemia musiała być śliska. Ależ ja się śmiałem, klaskałem w ręce... Gdy się podniosła, miała jedną rękę zakrwawioną. Będę miał tej uciechy na cały tydzień. Nie mogę jej sobie przedstawić na ziemi, żebym nie czuł zaraz takiego łechtania pod gardłem i po brzuchu, że muszę wybuchać śmiechem.
I nadymając policzki, zwracając się już do gry całkowicie, zaśpiewał De profundis. Potem powtórzył je. Dokończyli partyi przy tym żałosnym psalmie, który chwilami śpiewał grubszym głosem, jakby dla napawania się nim. On przegrał, ale nie sprawiło mu to najmniejszej przykrości. Kiedy Teuse wyprosiła go, obudziwszy księdza Moureta, słychać było jak się gubił wśród czarności nocy, powtarzając ostatni wiersz psalmu: Et ipse redimet Israël ex omnibus iniquitatibus ejus, z akcentem nadzwyczajnego rozradowania.




XI.

Ksiądz Mouret spał snem kamiennym. Gdy otworzył oczy później niż zazwyczaj, miał twarz i ręce mokre od łez; płakał przez całą noc, przez sen. Nie miał mszy owego rana. Pomimo takiego długiego spoczynku, wczorajsze jego znużenie doszło teraz do tego stopnia, że do południa pozostał w swoim pokoju, siedząc na krześle przy łóżku. Osłupienie opanowujące go coraz bardziej, odejmowało mu nawet poczucie cierpienia. Doznawał tylko wielkiej próżni; był jakby po operacyi, oswobodzony, zmęczony. Z najwyższym wysiłkiem odczytał brewiarz; łacina psalmów wydawała mu się jakimś barbarzyńskim językiem, którego słów sylabizować nawet nie zdołał. I rzuciwszy książkę na łóżko, patrzył przez okno otwarte; godzina po godzinie upływały, a on nie zdobył się na tyle siły, by pójść się oprzeć na poręczy przed oknami. W oddali dostrzegał biały mur Paradou, wązką, bladą linię, biegnącą po szczycie wzgórz pomiędzy ciememi plamami małych sosnowych lasków. Na lewo za jednym z tych lasków był wyłom; nie widział go, ale wiedział że tam jest; pamiętał najdrobniejsze kawałki cierni, rozrzucone pomiędzy kamieniami. Wczoraj jeszcze, nie byłby śmiał podnosić tak oczu, na ten straszny widnokrąg. A teraz, zapamiętywał się bezkarnie w śledzeniu, za każdym bukietem zieloności, przerwanej linii muru. podobnej do obramowania spódnicy rozwieszonego na wszystkich krzakach. Nie przyspieszało to nawet bicia jego serca. Pokusa, jakby gardząc ubóstwem tej krwi, opuściła mdłe jego ciało. Pozostawiła go niezdolnym do walki, i przy pozbawieniu łaski, niemającego nawet namiętności grzechu, lecz gotowego do przyjęcia przez ogłupienie tego wszystkiego co wczoraj odtrącał tak zaciekle.
Naraz spostrzegł się, że mówi głośno. Ponieważ wyłom jeszcze istnieje, pójdzie do Albiny o zachodzie słońca. Postanowienie to sprawiało mu pewną przykrość. Ale nie sądził, by mógł postąpić inaczej. Ona czekała na niego, była jego żoną. Gdy chciał uprzytomnić sobie twarz jej, przedstawiała mu się bardzo niewyraźnie, w bardzo wielkiem oddaleniu. I niepokoił się jakimby sposobem żyli ze sobą. Trudnoby im było pozostać w okolicy; musieliby uciec tak, aby nikt o tem nie wiedział; a ukrywszy się gdzieś, potrzebowaliby znów mnóstwa pieniędzy, by módz żyć szczęśliwie. Dwadzieścia razy starał się zrobić sobie plan wykradzenia, i ułożyć przyszłość szczęśliwych kochanków. Nie znajdował nic. Teraz gdy żądze w nim nie szalały, przerażała go praktyczna strona położenia, stawiała go z jego wątłemi rękami w obec sprawy zawikłanej, do której nie wiedział jak się zabrać. Zkąd wzięliby koni do ucieczki? A gdyby szli pieszo, to czy nie przyaresztowanoby ich jako włóczęgów? Zresztą, czy on potrafi być urzędnikiem, lub wystukać jakieś zajęcie mogące zapewnić chleb jego żonie? Nigdy go tych rzeczy nie uczono. Nie znał życia; szukając w swej pamięci, znajdował tylko modlitwy, szczegóły caremoniału, karty z teologii Bouviera, wyuczone aa pamięć w seminaryum. Nawet drobnostki bez znaczenia wprawiały go w wielkie zakłopotanie. Zastanawiał się, czy by się odważył podać rękę swej żonie na ulicy. Z pewnością nie umiałby chodzić pod rękę z kobietą. Wyglądałby tak niezgrabnie, że ludzieby się odwracali. Odgadliby księdza i lżyliby Albinę. Napróżnoby się starał omyć z kapłaństwa, zawszeby miał na sobie smutną jego bladość, zapach kadzidła. A gdyby kiedyś miał dzieci? Drgnął na tę myśl niespodzianą. Poczuł szczególny wstręt. Pomyślał, że nie kochałby ich. Tymczasem było ich dwoje, chłopczyk i dziewczynka. On odsuwał je od swych kolan, przykrość mu sprawiało poczucie rąk ich na swem ubraniu, nie huśtał ich z radością jak inni ojcowie. Nie mógł się przyzwyczaić do tych ciał z jego ciała, wydających mu się wcieleniem jego męskich chuci. Dziewczynka zwłaszcza niepokoiła go swemi wielkiemi oczami, w głębi których zapalała się już niewieścia tkliwość. Ale nie, onby dziecka nie miał, oszczędziłby sobie tej okropności, którą czuł na myśl oglądania swych członków odrastających i odżywających wiecznie na nowo. Przypuszczenie własnej niemocy było mu bardzo miłem. Zapewne męzkość jego musiała zaniknąć podczas długiego okresu dojrzewania. To go zdecydowało. Zaraz wieczorem ucieknie z Albiną.
Wieczorem jednakże ksiądz Mouret czuł się zanadto znużonym. Odłożył swe odejście do jutra. Nazajutrz znalazł sobie nowy powód: nie mógł tak porzucić siostry samej z Teuse; zostawi list, by ją zaprowadzono do wuja Paskala. Przez trzy dni przyrzekał sobie że napisze ten list; papier, pióro i kałamarz były przygotowane na stole w jego pokoju. I trzeciego dnia wyszedł, nie napisawszy listu. Wziął naraz kapelusz i udał się do Paradou, z ogłupienia, opętany, decydując się, idąc tam jak za pańszczyznę, od której nie wiedział jak się uwolnić. Obraz Albiny zatarł mu się jeszcze bardziej; nie widział jej już, posłuszny był dawniejszej swej woli, umarłej w nim obecnie, ale której parcie trwało wśród wielkiego milczenia całej jego istoty.
Wyszedłszy nie starał się bynajmniej ukryć. Zatrzymał się na końcu wsi, rozmawiając przez chwilę z Rozalią; opowiadała mu że jej dziecko miało konwulsye, pomimo czego śmiała się jak zwykle, kątami ust. Potem wszedł między skały, udając się wprost do wyłomu. Z przyzwyczajenia zabrał ze sobą brewiarz. A że droga była długa, nudząc się, otworzył książkę, odczytał przepisane modlitwy. Gdy włożył ją napowrót pod pachę, nie pamiętał już o Paradou. Szedł ciągle przed siebie, myśląc o nowym ornacie który chciał kupić, aby zastąpić ornat złoty już stanowczo w proch się rozsypujący. Od pewnego czasu składał pieniądze po franku i obliczał że za siedem miesięcy będzie miał sumę potrzebną. Wstępował na wzgórza, gdy jakiś chłopski śpiew w oddali podobnym mu się wydał do pieśni, którą umiał niegdyś, w seminaryum. Starał się przypomnieć sobie początek, ale nie mógł. Przykry mu był ten brak pamięci.. To też gdy sobie w końcu przypomniał, z bardzo słodkiem uczuciem śpiewał półgłosem słowa, przychodzące mu jedno po drugiem. Była to pieśń sławiąca Maryę. Uśmiechał się, jakby owionięty świeżym podmuchem swej młodości. Jaki on był szczęśliwy wówczas! Zapewne, mógł być szczęśliwy i teraz; nie wyrósł, nie żądał innych radości, tylko owego pogodnego spokoju, kąta w kaplicy, gdzieby jego kolana naznaczy sobie miejsce, życia samotnego, ożywionego drobnostkami zachwycająco dziecinnemi. Zwolna podnosił głos, śpiewał, wyciągając fletowe tony, aż spostrzegł wyłom, nagle, wprost przed sobą.
Przez chwilę był jakby zdziwiony. I przestając się uśmiechać, szepnął tylko:
— Albina musi na mnie czekać. Słońce się ma ku zachodowi.
Wstępował, chcąc rozsunąć kamienie, by wejść, gdy zaniepokoiło go potężne sapanie. Zeszedł napowrót i o mało nie nastąpił na twarz Brata Archangiasza, leżącego na ziemi w głębokim śnie. Sen musiał go ogarnąć zapewne podczas gdy pilnował wejścia do Paradou. Zagradzał je sobą, rozciągnięty jak długi, w bezwstydnej postawie. Prawa jego ręka odrzucona za głowę, nie puściła dereniowego kija, którym zdawała się jeszcze grozić niby mieczem ognistym. Chrapał wśród cierni, z twarzą na słońcu, bez jednego drgnienia opalonej skóry. Rój dużych much latał nad jego otwartemi ustami.
Ksiądz Mouret patrzył na niego przez chwilę. Zazdrościł tego świętego snu leżącemu w pyle. Chciał odpędzić muchy; ale muchy uparte, powracały, siadały na fioletowych wargach Brata, który ani czuł tego; ksiądz przeskoczył to duże ciało i wszedł do Paradou.




XII.

O kilka kroków za murem Albina siedziała na kobiercu traw. Podniosła się na widok Sergiusza.
— Przyszedłeś! — zawołała cała drżąca.
— Tak — rzekł spokojnie — przyszedłem.
Rzuciła mu się na szyję. Ale nie uściskała go. Poczuła na obnażonem ręku zimno paciorek rabatu. Przypatrywała mu się, już zaniepokojona, mówiąc:
— Co ci jest? Nie pocałowałeś mię tak jak dawniej, wiesz, kiedy to usta twe śpiewały... Jeżeli jesteś cierpiący, ja cię znowu uzdrowię. Teraz, kiedyś już przyszedł, rozpoczniemy na nowo nasze szczęście. Skończyły się smutki... Widzisz, ja się uśmiecham. Uśmiechnij się, Sergiuszu.
A gdy on ciągle był poważny:
— Naturalnie, namartwiłam się także niemało. Jestem jeszcze mizerna, prawda? Od tygodnia żyłom tu, na tej trawie gdzieś mnie zastał. Jednej tylko rzeczy pragnęłam, ujrzeć cię wchodzącego przez ten wyłom w murze. Za lada szmerem, zrywałam się, biegłam na twoje spotkanie, A to nie ty byłeś, to były liście. Które wiatr rozwiewał... Lecz wiedziałam dobrze, że przyjdziesz. Byłabym czekała lata.
I zapytała go:
— Kochasz mię jeszcze?
— A tak — odpowiedział — kocham cię jeszcze.
Nie czuli się swobodni jedno wobec drugiego. Wielkie milczenie padło pomiędzy nich. Sergiusz, spokojny, nie starał się go przerwać. Albina po dwakroć otwierała wargi i zamykała je natychmiast zdziwiona słowami co jej przychodziły na usta. Same gorzkie to rzeczy były. Czuła łzy spływające jej po twarzy. Cóż się stało, że nie była szczęśliwą, pomimo że miłość jej powróciła?
— Słuchaj — rzekła wreszcie — nie trzeba tu siedzieć. To ta szczerba mrozi nas... Chodźmy do siebie. Daj mi rękę.
I zapuścili się w Paradou. Jesień nadchodziła, drzewa stały posępne z pożółkłemi głowami, obnażającemi się liść po liściu. Ścieżki były już zasłane zeschłą zielonością, przesiąknięte wilgocią, zdawało się że każdy krok tam przygłusza jakieś westchnienia. W głębi, nad trawami, unosiły się dymy, osłaniając żałobą niebieską dal. Milczał cały ogród, wydając jedynie melancholijne tchnienia przebiegające, by dreszcze.
Sergiusz dygotał w alei wysokich drzew, którą szli. Rzekł półgłosem:
— Jak tutaj zimno!
— Zimno ci — szepnęła smutnie Albina. — Moja ręka nie rozgrzewa cię już. Chcesz, to cię okryję kawałkiem mej sukni?... Pójdź, przeżyjemy na nowo wszystkie nasze rozkosze.
Zaprowadziła go do kwietnika. Las róż pachniał zawsze, ostatnie kwiaty wydawały gorzką woń, a gałęzie rozrośnięte nadmiernie pokrywały ziemię drzemiącą falą.
Ale Sergiusz okazał taką odrazę do zapuszczania się w te zarośla, że zostali z brzegu, upatrując zdaleka ścieżek po których przechodzili na wiosnę. Ona pamiętała każdy krzaczek; pokazywała mu palcem grotę, w której spała kobieta marmurowa, zwieszające się powoje i klematisy, łany fiołków, fontannę tryskającą czerwonemi gwoździkami, wielkie schody pokryte falą płowych laków, ruinę kolumnady wpośród której lilie zbudowały biały pawilon. Tam się oni narodzili oboje w słońcu. I opowiadała najdrobniejsze szczegóły tego pierwszego dnia, sposób w jaki chodzili, zapach jaki miało powietrze w cieniu. On zdawał się słuchać i naraz jakiemkolwiek zapytaniem zdradzał się że nie zrozumiał. Lekki dreszcz okrywający go bladością, nie opuszczał go wcale.
Zaprowadziła go do sadu, ale nawet zbliżyć się doń nie mogli. Rzeka przybrała. Nie przychodziło teraz na myśl Sergiuszowi, by wziąć Albinę na plecy i w trzech skokach przenieść ją na drugą stronę. A tam jednak grusze i jabłonie były jeszcze obciążone owocami; winorośle z przerzedzonemi liśćmi, uginały się pod jasnemi gronami, których każde ziarno miało rdzawą plamę od słońca. Jak oni zbytkowali pod cieniem łagodnym tych drzew szanownych! Dzieciakami byli wówczas. Albina uśmiechała się jeszcze na wspomnienie spadania swego z łamiących się gałęzi. Czy pamiętał chociaż te śliwki, które jedli? Sergiusz odpowiadał kiwnięciem głowy. Wydawał się już znużony. Sad ze swojem zielonawem zagłębieniem, ze swoją mieszaniną omszonych pni, podobny do rusztowania rozbitego i zniszczonego, niepokoił go, przedstawiając się jego wyobraźni jako miejsce wilgotne, pełne pokrzyw i wężów.
Zaprowadziła go na łąki. Tam musiał zrobić parę kroków wśród traw. Sięgały one obecnie jego szyi. Wydawały mu się mnóstwem cienkich ramion starających się oplątać go, by powaliwszy utopić w głębi tego morza zielonego, nieskończonego. Błagał Albinę, by nie iść dalej. Ona szła naprzód, nie zatrzymała się, widząc jednak że on cierpi, zbliżyła się do niego, zasępiając się zwolna, doznając w końcu dreszczów jak i on. Ale mówiła jeszcze. Szerokim gestem ukazała na strumienie, na rzędy wierzb, łany traw, rozpościerające się aż na kraniec widnokręgu. Wszystko to ich było niegdyś. Żyli tam całemi dniami. Pomiędzy tamtemi trzema wierzbami nad wodą bawili się byli w kochanków. Wówczas chcieli, by trawy były większe, aby się zgubić w ich ruchomej fali, aby się mogli czuć bardziej sami, zdala od wszystkiego, jak skowronki wędrujące w głębi łanu zboża. Dlaczegóż on dzisiaj trząsł się, skoro zaledwie końce stóp zanurzył w trawie? Zawiodła go w bór. Drzewa przestraszyły Sergiusza bardziej. Nie poznawał ich z tą powagą czarnych pni. Więcej niż gdziekolwiek przeszłość wydawała mu się umarłą wpośród tego groźnego starodrzewu, gdzie światło wchodziło swobodnie.. Pierwsze deszcze zatarły ślady ich kroków na alejach. Wichry uniosły wszystko, co po nich było pozostało na nizkich gałęziach krzewów. Albina z sercem ściśniętem, przeczyła jednak spojrzeniem. Odnajdowała na piasku najlżejsze ślady ich przechadzek. Przy każdym krzaku dawne ciepło, które zostało tam po ich przejściu występowało jej na twarz. I z prośbą, w oczach starała się przywołać wspomnienia Sergiusza. Wzdłuż tej ścieżki, szli w milczeniu, z wielkiem wzruszeniem, nie śmiejąc sobie powiedzieć że się kochają. Na tej polance zapomnieli się raz wieczorem do późna, przypatrując się gwiazdom, które zdawały się ich oblewać ciepłym deszczem. Dalej, pod tym dębem zamienili swój pierwszy pocałunek. Dąb zatrzymał woń tego pocałunku; mchy nawet ciągle mówiły o nim. To kłamstwo mówić, że bór staje się niemy i pusty. A Sergiusz odwracał głowę, by uniknąć spojrzenia Albiny, bo go męczyło.
Poprowadziła go na skały. Może tam nie będzie już taki wątły i drżący, o co rozpacz ją brała. Tylko wielkie skały o tej porze były jeszcze gorące pod czerwonym żarem zachodzącego słońca. Tchnęły zawsze swoją tragiczną namiętnością, miały gorące, kamieniste łoża, w których przewalały się mięsiste rośliny w potwornych połączeniach. Nie odzywając się, nie odwracając nawet głowy, Albina pociągnęła Sergiusza wzdłuż stromej drogi, chcąc go zaprowadzić wyżej i jeszcze wyżej, dalej niż źródła, aż znów się oboje znajdą na słońcu. Zobaczą cedr, pod którym doznali niepokoju pierwszych żądz. Położą się na ziemi, na rozpalonych płytach, czekając aż twórczy prąd ziemi im się udzieli. Ale wkrótce nogi Sergiusza potknęły się srodze. Nie mógł już iść. Najprzód upadł na kolana. Albina najwyższym wysiłkiem zdołała go podnieść i pociągnąć dalej przez chwilę. Lecz upadł znowu i został tak, powalony na środku drogi. Przed nim, poniżej, rozpościerało się ogromne Paradou.
— Skłamałeś! — zawołała Albina — nie kochasz mię już!
Płakała, stojąc przy nim, czując się niezdolną do wyniesienia go wyżej. Nie czuła jeszcze gniewu, płakała nad miłością ich dogorywającą. On był zgnębiony.
— Ogród umarł, zimno mi ciągle — szepnął.
Ona wzięła go za głowę, pokazując mu Paradou.
— Ależ spojrzyj!... Ach, to oczy twoje umarły, i uszy, i wszystko, całe twoje ciało. Przeszedłeś wszystkie nasze radości, nie widząc ich, nie słysząc, nie czując. Potykałeś się tylko, przyszedłeś tu, by upaść i nudów i ze znużenia... Nie kochasz mię już!
Zaprzeczył łagodnie, spokojnie. Ona po raz pierwszy uniosła się.
— Cicho! Czy ogród umrze kiedykolwiek! Będzie spał w zimie; obudzi się w maju, przyniesie nam znów wszystko, cośmy mu z naszej miłości powierzyli; nasze pocałunki zakwitną napowrót w kwietniku, nasze przysięgi odrosną razem z trawami i drzewami... Gdybyś ty ogród widział, gdybyś słyszał, on jest bardziej wzruszony, kocha w sposób przejmujący większą słodyczą o tej porze jesiennej, gdy zasypia w rodzajności swej... Ale ty już nie kochasz, nie możesz tego wiedzieć.
On podnosił ku niej oczy, błagając, by się nie gniewała. Miał twarz chudszą, pobladłą z dziecinnego przerażenia. Drżał gdy podniosła, głos. Wyjednał w końcu, że spoczęła przez chwilę przy nim, pośrodku drogi. Pomówią spokojnie, porozumieją się. I oboje, w obliczu Paradou, nie dotykając nawet rąk swych, mówili ze sobą o swej miłości.
— Kocham cię, kocham — rzekł swoim równym głosem. Gdybym cię nie kochał, nie byłbym przyszedł... To prawda, jestem zmęczony. Nie wiem dlaczego. Sądziłem że odnajdę tu owo ciepło dobroczynne, którego wspomnienie samo było mi pieszczotą. I zimno mi, ogród wydaje mi się czarny, nie widzę w nim nic z tego co w nim zostawiłem. Ale to bynajmniej nie moja wina. Staram się być takim jak ty, chciałbym cię zadowolnić.
— Nie kochasz mię już — powtórzyła znowu Albina.
— Owszem, kocham cię. Dużo wycierpiałem, wtedy, po odesłaniu ciebie... Ach, kochałem cię z takiem uniesieniem wiesz, że byłbym cię zgniótł w uścisku, gdybyś była powróciła rzucić się w me objęcia. Nigdy cię nie pożądałem tak gwałtownie. Przez całe godziny stałaś przedemną żywa, cisnąc mię twemi giętkiemi palcami. Kiedy zamknąłem oczy, zapalałaś się by słońce, ogarniałaś mię twoim ogniem... Więc wszystko podeptałem, przyszedłem.
Przez chwilę milczał w zamyśleniu, i znów mówił:
— A teraz jestem jakby złamany. Gdybym cię chciał przycisnąć do piersi mej, nie mógłbym cię utrzymać, upuściłbym cię i upadłabyś... Poczekaj aż ten mój dreszcz przejdzie. Daj mi twe ręce, będę je całował. Bądź dobra, nie patrz na mnie zagniewanemi oczyma. Pomóż mi odzyskać moje serce.
Smutek jego był taki szczery, a chęć powrotu do dawnego kochania tak oczywista, iż wzruszyły Albinę. Na chwilę stała się znów bardzo słodką. Pytała go troskliwie:
— Gdzie cierpisz? Co cię boli?
— Ja nie wiem. Wydaje mi się, że wszystka krew z żył mi ucieka... Przed chwilą, przychodząc tu, czułem jakby mi zarzucono na ramiona szatę z lodu, przylegającą mi do ciała i zamieniającą mi je w kamień od stóp do głów... Ja już raz czułem tę szatę na sobie... Ale nie pamiętam...
Ona przerwała mu śmiechem przyjaznym.
— Dziecko z ciebie, musiałeś się poprostu przeziębić i cała historya... Słuchaj, ale to przynajmniej nie ja ciebie tak przerażam? W zimie nie będziemy siedzieli w tym ogrodzie jak dwoje dzikich. Udamy się gdzie zechcesz, do jakiego wielkiego miasta. Będziemy się kochali wśród ludzi tak spokojnie jak wśród drzew. Zobaczysz, że nie jestem tylko urwisem, umiejącym wybierać gniazda i chodzić godzinami bez zmęczenia... Kiedy byłam mała nosiłam haftowane spódniczki, ażurowe pończochy, kołnierze i falbany. Opowiadano ci chyba o tem?
Nie słuchał jej, rzekł naraz z lekkim okrzykiem:
— Ach, przypominam sobie!
A gdy go pytała, nie chciał odpowiedzieć. Przypomniał sobie wrażenie z kaplicy seminaryum na swoich ramionach. To właśnie była owa szata z lodu czyniąca go całego kamieniem. I jego kapłańska przeszłość ogarnęła go nieprzezwyciężenia. Niejasne wspomnienia co się w nim były obudziły gdy szedł z Artodów do Paradou, wystąpiły wyraźniej, narzuciły mu się, ogarnęły go z wszechwładną bezwlędnością. Podczas gdy Albina opowiadała mu dalej o szczęśliwem życiu, jakie będą wiedli we dwoje, on słyszał dzwonek oznajmiający podniesienie, widział monstrancye, kreślące krzyże ognista nad ogromnemi klęczącemi tłumami.
— Otóż — rzekła — dla ciebie włożę znów te spódnice haftowane... Chcę, byś był wesół. Będziemy się starali o rozrywki dla ciebie. Może pokochasz mię silniej gdy mię ujrzysz piękną, ubraną jak panie. Nie będę już chodziła z grzebieniem krzywo zatkniętym we włosy, ani z włosami spadającemi na kark. Nie będę zataczała rękawów po łokcie. Zapnę suknię, aby nie było widać ramion. Umiem jeszcze się kłaniać i chodzić śmiało, poruszając leciutko podbródkiem. Zobaczysz, będę piękną kobietą, idąc z tobą pod rękę na ulicy.
— Czyś wchodziła do kościołów czasami, będąc dzieckiem? — zapytał ją półgłosem, jak gdyby pomimowoli snuł dalej głośno, to marzenie, co nie dawało mu jej słyszeć. Ja nie mogłem przejść koło kościoła, by nie zajść. Skoro tylko drzwi za mną napowrót się zamknęły, zdawało mi się, że jestem już w raju, głosy anielskie szeptały mi do ucha słodkie opowieści, tchnienie świętych owiewało mnie całego... Chciałbym był żyć tam zawsze, tonąć w tem ubłogosławieniu.
Utkwiła w nim oczy, krótki błysk jakiś zaświecił w tkliwości jej spojrzenia. Mówiła znowu, korząc się jeszcze:
— Zrobisz ze mnie co ci się podoba. Uczyłam się dawniej muzyki; byłam panną uczoną, wychowywaną starannie do wszelkich wytworności... Powrócę do szkoły, wezmę się do muzyki. Jeśli zechcesz, bym ci grała ulubioną, melodyę, powiesz mi tylko, a będę się jej uczyła przez całe miesiące, by ci ją pewnego wieczora zagrać u nas, w zacisznym pokoju, pozasłaniawszy w nim szczelnie drzwi i okna. A ty wynagrodzisz mię jednym pocałunkiem... Wiesz... pocałunkiem w usta, co przywrócą ci miłość dla mnie. Weźmiesz mię i będziesz mógł mię połamać w twem objęciu.
— Tak, tak — szepnął — odpowiadając ciągle tylko własnym swoim myślom, najprzód, największą moją radością było zapalanie świec, przygotowywanie ampułek, niesienie mszału ze złożonemi rękami. Później zakosztowałem powolnego zbliżania się Boga i myślałem że umrę z miłości... Niemam innych wspomnień. Nie umiem nic. Jeśli podnoszę rękę... to do błogosławieństwa. Jeśli wyciągam usta... to aby złożyć pocałunek na ołtarzu. A kiedy szukam mego serca — nie znajduję go już: dałem je Bogu a on je wziął.
Ona mocno pobladła, oczy jej płonęły. Mówiła jeszcze, z drżeniem w głosie:
— A moja córka będzie zawsze przy mnie.. Chłopca, jak zechcesz, będziesz posyłał do szkoły. Drogą moją blondyneczkę zatrzymam przy sobie. Sama nauczę ją czytać. O, przypomnę sobie, wezmę nauczycieli, jeżeli zapomniałam liter... Będziemy żyli z tym drobiazgiem u kolan. Będziesz szczęśliwy, prawda? Mów, powiedz mi, że ci będzie ciepło, że będziesz się uśmiechał i że nie będziesz niczego żałował?
— Myślałem często o kamiennych świętych, okadzanych od wieków w swoich framugach — rzekł bardzo cicho. — Ostatecznie, muszą już być przesiąknięci kadzidłem aż do wnętrzności... Otóż ja jestem jak ci święci. Mam woń kadzidła w najdrobniejszych nawet zagięciach mojego ciała. Zabalsamowanie to daje mi pogodę, śmierć spokojną mojego ciała, ten spokój, z jakim napawam się tem że nie żyję... Ach, niech mię nie nie wyrwią z mej nieruchomości! Pozostanę zimny, surowy, z wiecznym uśmiechem na moich wargach z granitu, niezdolny zejść pomiędzy ludzi. To moje jedyne pragnienie.
Podniosła się, zagniewana, groźna. Potrząsnęła nim, wołając:
— Co ty mówisz? O czem ty marzysz głośno?... Czyż mie jestem twoją żoną? Czyż nie przyszedłeś po to, aby być moim mężem?
On trząsł się, cofał.
— Nie, puść mię, ja się boję! wyjąkał.
— A nasze życie wspólne, a nasze szczęście, a nasze dzieci?
— Nie, nie, boję się.
I wydarł mu się okrzyk z głębi duszy:
— Ja nie mogę, nie mogę!
Ona, przez chwilę stała niema wobec tego nieszczęśliwego, co dygotał u jej stóp. Ogień bił z jej twarzy. Wyciągnęła ręce, jakby chciała go wziąć przycisnąć do siebie w wybuchu gwałtownego pożądania. Ale jakby się namyśliła; wzięła go tylko za rękę, podniosła go na nogi.
— Chodź! — rzekła.
I zaprowadziła go pod olbrzymie drzewo, na to miejsce, gdzie mu się była oddała, gdzie on ją był posiadł. Był to ten sam cień błogi, ten sam pień oddychający niby pierś ludzka, te same gałęzie rozpościerające się szeroko niby ramiona opiekuńcze. Drzewo było zawsze dobre, mocne, potężne, płodne. I teraz, jak w dniu ich godów, w zielonawej przezroczystości polanki była omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłosny, przechodzący nagle w wielki czar milczenia. A w oddali, Paradou, pomimo pierwszego jesiennego dreszczu, odnalazło, i ono także, swe szepty gorące. Stawało się znów współwinowajcą. Od kwietnika, od sadu, z łąk, z boru, z wielkich skał, z rozległego nieba przypływał znów śmiech upojenia, powiew siejący na swej drodze rodzajnym pyłem. Nigdy ogród w najcieplejszy wieczór wiosenny nie miał tej tkliwości głębokiej co w te ostatnie dni pogodna kiedy rośliny zasypiały, mówiąc sobie słowa pożegnania.
Woń dojrzałych kiełków niosła żądze rozkoszne! pomiędzy przerzedzonemi liśćmi.
— Słyszysz? Słyszysz? — szeptała Albina do ucha Sergiusza, któremu dała upaść na trawę u stóp drzewa.
Sergiusz płakał.
— Widzisz teraz, że Paradou nie umarło. Woła na nas, byśmy się kochali. Zawsze jeszcze żąda naszego małżeństwa... Ach, przypomnij sobie. Przyciśnij mię do siebie. Niech ja znów będę twoją, a ty mój.
Sergiusz płakał.
Nie rzekła już nic więcej. Sama go objęła gwałtownym uściskiem. Przylgnęła ustami do tego trupa, aby go wskrzesić. A Sergiusz na to łzy miał tylko.
Po długiem milczeniu, Albina przemówiła. Stała teraz, wyniosła i stanowcza.
— Idź precz! — rzekła po cichu.
Sergiusz powstał z wysiłkiem. Podniósł swój brewiarz, który potoczył się był na trawę. Odszedł.
— Precz! — powtarzała Albina, idąc za nim, pędząc go przed sobą, podnosząc głos.
I parła go tak od krzaka do krzaka, aż go odprowadziła do wyłomu wpośród drzew posępnych. A tam, ponieważ Sergiusz, z głową spuszczoną, wahał się, krzyknęła na niego gwałtownie:
— Precz, precz!
Potem, powoli, weszła napowrót do Paradou, nie odwracając głowy. Noc zapadała, ogród był już tylko wielką, czarną trumną.




XIII.

Brat Archangiasz, przebudzony, stojąc na wyłomie, bił kijem o kamienie, klnąc ohydnie.
— Bodaj im dyabeł nogi pogruchotał! Bodaj ich przygwoździł jedno do drugiego! Bodaj włók ich za nogi, nosem w gnoju ich!
Ale kiedy ujrzał Albinę wypędzającą księdza, stanął przez chwilę zdumiony. Poczem uderzał mocniej kijem, ogarnięty strasznym śmiechem.
— Bywaj zdrowa, łajdaczko! Szczęśliwej podróży! Wracaj do wilków, swoich małżonków... A... świętego ci niedosyć. Tobie trzeba silniejszych nieco. Tobie trzeba dębów. Chcesz mego kija? Masz! Kładź się z nim! To zuch, co cię zaspokoi.
I z całym rozmachem rzucił swój kij w mrok, za Albiną. Następnie łajał, spoglądając na księdza Moureta:
— Wiedziałem, że ksiądz tam jest. Kamienie były poruszone... Proszę słuchać, grzech ten uczynił mię zwierzchnikiem księdza, i Bóg przez moje usta powiada księdzu, że piekło niema dość srogich kaźni dla kapłanów w cielesności pogrążonych. Jeśli Bóg raczy księdzu odpuścić, to będzie dobroć zbyt wielka, zepsuje swoją sprawiedliwość.
Wolnemi krokami schodzili obaj ku Artodom. Ksiądz nie otworzył ust ani razu. Zwolna podnosił głowę, przestał drżeć. Kiedy spostrzegł, w oddali,na liliowem niebie, czarną kresę Samotnika z różową plamą dachówek kościoła, prawie się uśmiechnął. W jasnych jego oczach budziła się wielka pogoda.
Brat, od czasu do czasu, kopnął nogą jaki kamień, potem obracał się, napadał na swego towarzysza.
— Cóż? Skończyło się to nareszcie?... Ja w wieku księdza byłem opętany; dyabła miałem w krzyżach. A potem znudził się i wyniósł się odemnie. Nie mam już krzyżów. Spokój mam... Ot wiedziałem ja, że ksiądz przyjdzie. Oto już trzy tygodnie jak tu czatuję. Zaglądałem do ogrodu przez tę szczerbę w murze. Byłbym pragnął powycinać drzewa. Często rzucałem kamieniami. Kiedy złamałem gałąź, cieszyłem się... Niechże ksiądz powie, więc to coś nadzwyczajnego, to czego się przy tem doznaje?
Zatrzymał księdza Moureta aa środku drogi, patrząc na niego wzrokiem błyszczącym straszną jakąś zawiścią. Zamęczały go przypuszczalne rozkosze Paradou. Przez całe tygodnie stał tam u progu, wietrząc zdaleka grzeszne radości. Lecz ksiądz „pozostał niemy, więc on szedł znowu szydząc, pomrukując słowa dwuznaczne. I podniósł głos:
— Widzi ksiądz, kiedy kapłan uczyni to co ksiądz uczynił, gorszy wszystkich innych kapłanów... Ja sam, nie czułem się już czystym, że tylko szedłem obok księdza. Zatruwał ksiądz cały swój gatunek... Teraz oto przyszedł ksiądz do rozumu. No, nie trzeba się przedemną spowiadać. Znam ja to. Ręka boska złamała księdza jak i innych. Tem lepiej! Tem lepiej!
Tryumfował, klaskał w ręce. Ksiądz nie słuchał go, zatopiony w marzeniu. Uśmiech jego rozszerzył się. A kiedy Brat pożegnał go przede drzwiami probostwa, okrążył i wszedł do kościoła. Szaro w nim było, jak w ów straszny wieczór podczas ulewy, kiedy to pokusa wstrząsnęła nim była tak mocno. Ale ubogi i cichy, bez powodzi złota, bez podmuchów udręki nadpływających od przyrody. Panowała tu cisza uroczysta. Tchnienie miłosierdzia jedynie zdawało się tu przebywać.
Klęcząc przed dużym Chrystusem z malowanego kartonu, wylewając łzy radosne, którym pozwalał spływać po policzkach, ksiądz szeptał:
— O mój Boże, nieprawda to, że niemasz u ciebie zmiłowania. Czuję, że mi już Panie odpuściłeś. Czuję łaskę twą, co od wielu godzin przybywa mi kropla po kropli, przynosząc zbawienie w sposób powolny a pewny... O Boże mój, i to właśnie w chwili gdy odwróciłem się od ciebie, strzegłeś mię najskuteczniej. Ukryłeś się przedemną, by mię tem lepiej z grzechu wydobyć. Pozwoliłeś ciału memu wyrwać się naprzód, bym się potknął o jego niemoc... A teraz, o Boże mój, widzę, żem naznaczony twojem znamieniem, tem znamieniem strasznem a pełnem słodyczy, co wyłącza człowieka z pomiędzy ludzi, a raz odciśnięte zmazać się nie daje, lecz prędzej lub później występuje napowrót, nawet na grzesznych członkach. Złamałeś mię, Panie, w grzechu i pokusie. Zniszczyłeś mię ogniem twoim. Chciałeś, by nic prócz szczątków zniszczenia, nie zostało we mnie, byś wszedł bezpieczny. Jam pustym domem, gdzie możesz zamieszkać, Panie... Bądź pochwalony, o Boże!
Korzył się w prochu. Kościół zwyciężył; stał prosty, nad głową księdza, ze swami ołtarzami, swoim koufesyonałem, amboną, krzyżami, świętemi obrazami. Świat już nie istniał. Pokusa zgasła, niby pożar, niepotrzebny już teraz do oczyszczenia tego ciała. Wszedł w nadludzki spokój. Wołał z głębi duszy:
— Ponad życiem, ponad stworzeniami, ponad wszystkiem, twoim jestem, o Boże mój, twoim wyłącznie, na wieki!




XIV.

W tym samym czasie, Albina w Paradou chodziła po ogrodzie, wiodąc wszędzie nieme katuszo zranionego zwierzęcia. Już nie płakała. Blada była. z głęboką zmarszczką pionową na czole. Za cóż ona cierpiała tę śmierć okrutną? Jaki grzech popełniła, by ogród nagle przestał dotrzymywać obietnic, które jej czynił od dzieciństwa? Zastanawiała się, idąc przed siebie, nie widząc alei do których zwolna napływały ciemności. Wszakże była zawsze posłuszną drzewom. Nie mogła sobie przypomnieć, by złamała kiedy chociał jeden kwiatek. Była zawsze ukochaną córką roślin, uległą, oddaną im, pełną wiary w radości, które one dla niej gotowały. A w ostatnim dniu, kiedy Paradou wołało na nią, by się położyła pod drzewem olbrzymiem, to się położyła, otworzyła ramiona, powtarzając lekcyę, którą podszeptywały jej trawy. Ale jeśli ona nie miała sobie nic do wyrzucenia, zatem ogród zdradzał ją udręczał, jedynie by się nacieszyć widokiem jej męki.
Zatrzymała się i obejrzała dokoła. Wielkie ciemne masy liści milczały w skupieniu, ścieżki z czarnemi ścianami stawały się drogami bez wyjścia, pogrążonemi w grubym cieniu; w oddali trawniki usypiały muskający je wiatr. Wyciągnęła ręce z rozpaczą, z okrzykiem oburzenia. Tak skończyć się to nie mogło. Ale głos jej zamarł wśród milczących drzew. Po trzykroć zaklinała Paradou, by jej odpowiedziało, a żadne wyjaśnienie nie przyszło od wysokich gałęzi, ani jeden liść jej nie współczuł. Zaczęła znowu chodzić i poczuła, że stąpa w konieczności zimy. Teraz, gdy przestała się zwracać do przyrody z pytaniami zbuntowanej istoty, posłyszała ciche głosy przebiegające po ziemi, pożegnania roślin, życzących sobie szczęśliwej śmierci.
Poić się słońcem przez całą jedną porę roku, żyć życiem kwiatów, rozlewać się w woń nieustającą, a potem odejść przy pierwszej męce, z nadzieją że się odrośnie gdzieś znowu, czyż nie było to istnieniem dostatecznie długiem, dostatecznie wypełnionem, któreby zepsuła uparta chęć dłuższego życia? Ach, jak to dobrze być musi, umarłą być, mieć przed sobą noc nieskończoną, do rozpamiętywania przeżytego, krótkiego dnia, do utrwalenia na wieki jego nikłych radości!
Zatrzymała się znowu, ale nie oburzała się już pośród wielkiego skupienia całego Paradou. Zdało jej się, że zrozumiała teraz. Zapewne ogród gotował jej śmierć, jako rozkosz ostateczną, najwyższą. Do śmierci to prowadził ją w tak słodki sposób. Po miłości, mogła już być tylko śmierć. I nigdy ogród nie miłował jej mocniej; oskarżając go, okazała się niewdzięczną, była zawsze jego ukochaną córką. Milczące gąszcze, drogi tonące w grubym cieniu, trawniki, na których wiatr zasypiał, nie odzywały się dla tego właśnie, by ją zaprosić do szczęśliwości długiego milczenia. Chciały, by z niemi spoczywała w chłodzie; pragnęły ją zabrać, zamieszaną pomiędzy zeschłe liście, z oczyma szklistemi jak woda w źródłach, z członkami sztywnemi jak suche gałęzie, z krwią uśpioną snem wszystkich soków. Żyłaby życiem ich aż do końca, aż do zgonu ich. Może postanowiły już, by na przyszłą wiosnę wyrosła różą w kwietniku, lub jasną wierzbą na łąkach, albo młodziutką brzozą w lesie. To było wielkiem prawem życia: ona umrze.
Więc po raz ostatni poczęła przebiegać ogród, upatrując śmierci. Która pachnąca roślina potrzebowała jej włosów, by wzmocnić woń swoich liści? Jaki kwiat żądał od niej atłasu jej skóry, czystej białości ramion, delikatnego różu łona? Może który krzew wątły weźmie jej młodą krew? Onaby chciała przydać się trawom rosnącym nad drogami, zabić się tem, by wyrosła z niej zieloność wspaniała, bujna, pełna ptaków w maju i gorąco pieszczona przez słońce. Ale Paradou milczało jeszcze długo, nie chcąc jej zwierzyć w jakim pocałunku ostatnim ją zabierze. Musiała wszędzie wrócić, odbyć znów pielgrzymkę swoich przechadzek. Prawie zupełna noc już była i zdawało jej się, że wchodzi zwolna w ziemię. Weszła na wielkie skały, badając je, zapytując, czy na ich łożach kamienistych ma skonać. Przeszła przez bór, oczekując z pożądaniem które zwalniało jej kroki, by dąb jaki olbrzymi runął, grzebiąc ją w majestacie swego upadku. Szła brzegiem rzek na łąkach, nachylając się prawie co krok, zaglądając w głąb wód, czy wśród lilij wodnych nie zgotowano dla niej miejsca.
Nigdzie śmierć jej nie przybywała w swe świeże objęcia. A jednak nie myliła się. Paradou to miało nauczyć ją umrzeć, jak nauczyło ją było kochać. Zaczęła znowu przebiegać gąszcze, bardziej spragniona, niż w owe ciepłe poranki gdy miłości szukała. I naraz, w chwili gdy dochodziła do kwietnika, dostrzegła śmierć w woniach wieczornych. Podbiegła, zaśmiała się z rozkoszą. Ona umrze z kwiatami.
Najprzód pobiegła do lasu róż. Tam przy ostatnich przebłyskach wieczora przetrząsała gaje, zerwała wszystkie róże, słabnące pod tchnieniem zimy. Zrywała je przy ziemi, nie troszcząc się o kolce; zrywała je nad sobą, wspinając się na palcach, przyginając krzaki. Gnał ją taki pośpiech, że łamała gałęzie, ona, co tak szanowała najmniejsze źdźbło trawy. Wkrótce miała róż pełne ręce, brzemię róż, pod którem się chwiała. Poszła do pawilonu ogołociwszy las, unosząc ze sobą nawet płatki rozsypane, a gdy zesunęła cały swój ciężar róż na posadzkę w pokoju niebieskim z sufitem, powróciła do kwietnika.
Teraz poszukała fiołków. Robiła z nich ogromne bukiety kładąc je sobie na ręku przy piersi, jeden koło drugiego. Potem rwała gwoździki, ścinając wszystko, nawet pączki, wiążąc olbrzymie snopy gwoździków białych, podobne do dzież mleka, olbrzymie snopy gwoździków pąsowych podobne do dzież krwi. I rwała jeszcze lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie; brała garściami ostatnie kwitnące łodygi lewkonij, nie uważając iż mięła bez litości ich atłasowe kwiaty; spustoszyła klomby nocnej ozdoby, co zaledwie była otworzyła swe kwiaty w powietrzu wieczornem; wyżęła łan heliotropów, zbierając na kupę swoje żniwo kwiatów; trzymała pod pachami wiązki lilij jakby wiązki trzcin. Obładowawszy się na nowo, poszła znów do pawilonu, by rzucić przy różach, fiołki, gwoździki, lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie, i bez wytchnienia, zeszła napowrót.
Udała się do tego melancholijnego miejsca, co było jakby cmentarzem kwietnika. Ciepła jesień sprowadziła tu powtórny rozkwit wiosennych kwiatów. Albina zawzięła się zwłaszcza na grzędach tuberozów i hyacyntów, klęcząc na trawie, prowadząc zbiór swój i, ostrożną uwagą skąpca. Zdawało się, iż tuberozy są dla niej drogocennemi kwiatami, które miały sączyć kropla po kropli, złoto, bogactwa, dobra nadzwyczajne. Hyacynty, uperlone całe swojemi kwiateczkami, były jakby naszyjnikami pereł, z których każda miała ją poić rozkoszą nieznaną ludziom. A chociaż znikała jut pod olbrzymią naręczą ściętych przez siebie tuberozów i hyacyntów, zmiotła opodal łan maków, znalazła sposób, by zebrać jeszcze łan majówek. Na tuberozach i na hyacyntach nagromadziły się maki i majówki. Pobiegła to odnieść do pokoju z sufitem niebieskim, pilnując by wiatr jej nie skradł żadnego płatka. Zeszła znowu.
Cóż teraz będzie rwała? Wyżęła cały kwietnik. Podnosząc się na palcach, widziała w mroku szarym jeszcze, kwietnik umarły już, pozbawiony słodkich oczu swoich róż, czerwonego śmiechu swych gwoździków, wonnych włosów swych heliotropów. Nie mogła przecież wracać z próżnemi rękami. Więc się zabrała do traw, do zieloności; czołgała się z piersią przy ziemi, jakby pragnęła ostatnim namiętnym uściskiem zabrać i ziemię ze sobą. Same pachnące rośliny zbierała teraz w swą spódnicę, mięty, werbeny, cytrynelle. Napotkała rząd balsamu i zabrała cały, nie zostawiając ani jednego listka. Wzięła nawet dwa wielkie] kopry, które sobie zarzuciła na plecy niby dwa drzewa. Gdyby mogła, toby pociągnęła za sobą w zaciśniętych zębach, cały zielony dywan kwietnika. Na progu pawilonu odwróciła się, spojrzała jeszcze raz ostatni na Paradou. Czarne było; noc zarzuciła czarną płachtę na jego oblicze. I weszła, by już nie wrócić.
Wielki pokój wkrótce został przystrojony. Postawiła zapaloną lampę na konsoli. Wybierała kwiaty nagromadzone na środku posadzki, wiązała je w duże pęki, ustawiając po wszystkich kątach. Najprzód za lampą na konsoli, postawiła lilie, wysoką koronką, łagodzącą światło swą białą czystością. Potem, zaniosła garściami lewkonie i gwoździki na starą kanapę, której malowane obicie było już usiane czerwonemi bukietami, zwiędniętemi przed stu laty; i obicie znikło, na kanapie wydłużył się pod ścianą gaj lewkonij, nastroszonych gwoździkami. Ustawiła wtedy przed alkową wszystkie cztery fotele; napełniła pierwszy majówkami, drugi makami, trzeci nocną ozdobą, czwarty heliotropami. Fotele całe zanurzone, ukazując ledwie końce swych poręczy, wydawały się kopcami kwiatów. Wreszcie pomyślała o łożu. Zatoczyła do wezgłowia stolik, ułożyła na nim ogromny stos fiołków. I wielkiemi naręczami pokryła całkowicie łóżko wszystkiemi hyacyntami i wszystkiemi tuberozami, które była przyniosła; warstwa była tak gruba, że wysypywały się na przodzie, i w nogach, i w głowach, i pod ścianą, spadając smugami gron. Łoże zamieniło się na kwietnik. Róże jednak zostały. Rozrzuciła je wszędzie po trochu, nie patrząc nawet gdzie padają. Przez kilka minut róże leciały deszczem, dużemi pękami, ulewa kwiatów ciężkich jak burza, tworzących sadzawki w dziurach posadzki. Ale stos nie zmniejszała się, więc porobiła z nich wieńce, które rozwiesiła na ścianach. Amorki gipsowe swawolące nad alkową miały wieńce z róż na szyjach, rękach, krzyżach; ich nagie ciała przybrane były całe w róże. Sufit niebieski, malowidła erotyczne przez czas zniszczone, okryte zostały płaszczem z róż, kotarą z róż. Wielki pokój przybrany był paradnie. Teraz mogła w nim umrzeć.
Przez chwilę stała, spoglądając dokoła. Zastanawiała się, baczyła czy śmierć tu jest. I pozbierała wonne zieloności, mięty, werbeny, balsamy, kopry; poskręcała je, pozwijała, czyniąc z nich zatyczki, któremi pozatykała najmniejsze szpary, najmniejsze dziury w drzwiach i oknach. Poczem spuściła firanki z białego perkalu szyte dużemi ściegami. I niema, bez jednego westchnienia, położyła się na łożu, na hyacyntach i tuberozach.
Tu doznała jeszcze ostatniej rozkoszy. Otwierając szeroko oczy, uśmiechała się do pokoju. Jak ona kochała w tym pokoju! Jaka w nim umiera szczęśliwa! Obecnie, nic mętnego nie przychodziło ku niej od gipsowych amorków, nic niepokojącego nie zstępowało już z malowideł, na których się przewalały ciała kobiece. Pod sufitem niebieskim nie było nic, prócz duszącej woni kwiatów. I zdawało się, że ta woń nie czem innem była, jak owym zapachem dawnej miłości, którego ślad został na zawsze w alkowie, zapachem zwiększonym, wzmożonym stokrotnie, do tego stopnia, iż tchnął uduszeniem. Może to był oddech owej pani co tu umarła przed stu laty. Stało się, że i ją z kolei objął ten oddech. Nie ruszając się, z rękami złożonemi na sercu, uśmiechała się ciągle, słuchała zapachów, szeptających wśród szumu w jej głowie. Grały jej dziwną muzykę woni, co usypiała ją powoli, bardzo łagodnie. Najprzód szło preludyum wesołe, dziecinne: jej ręce po rwaniu wonnych roślin, wyziewały cierpkość deptanych traw, opowiadały jak biegała małą dziewczynką pośród dzikości Paradou. Następnie fletu śpiew dał się słyszeć i drobne, piżmowe tony, padające po jednym ze stosu fiołków na stole, u wezgłowia; a ten flet, snując melodyę swą na tchnieniach spokojnych, na wtórze regularnym lilij z konsoli, śpiewał miłosny czar pierwszych chwil, pierwsze wyznanie, pierwszy pocałunek pod wysokiemi drzewami. Lecz tchu jej brakło, nadchodziła namiętność w raptownym wybuchu gwoździków, z ostrym korzennym zapachem, którego metalowe dźwięki zapanowały przez chwilę nad wszystkiemi innemi. Sądziła, że skona w chorobliwym frazesie maków i majówek, przypominającym udrękę jej pożądań. I naraz, wszystko ucichło, oddychała swobodniej, zapadała zwolna w słodycz większą, kołysana przez gamę lewkonij zniżającą się, coraz to cichszą, rozpływającą się w końcu w cudnym hymnie heliotropów, których waniliowe tchnienia zapowiadały nadejście godów. Nocne ozdoby odzywały się tu i owdzie dyskretnym trylem. I zapanowało milczenie. Weszły róże, obumierające. Z sufitu popłynęły głosy, chór daleki. Była to już całość harmonii wspaniała, której początku słuchała z lekkiem drżeniem. Chór wzmógł się i wkrótce wszystkie nadzwyczajne dźwięki wybuchające dokoła drgały w niej samej. Gody nadeszły, hejnał róż oznajmiał straszną chwilę. Ona, z rękami coraz mocniej przyciśniętemi do serca, dyszała, omdlała, umierająca. Otworzyła usta do pocałunku co ją miał udusić, a hyacynty i tuberozy, dymiąc się, owinęły ją ostatniem westchnieniem, tak głębokiem, iż zagłuszyło chór róż. Albina umarła pod oddechem kwiatów.




XV.

Nazajutrz koło trzeciej, Teuse i Brat Archangiasz, rozmawiając na ganku probostwa, ujrzeli kabryolet doktora Paskala, przejeżdżający przez wieś w pełnym galopie. Gwałtownie zacinający bat ukazywał się z pod budy.
— Gdzież on tak pędzi? — szepnęła stara służąca. — Może kark skręcić.
Kabryolet dojechał do stóp pagórka, na którym zbudowany był kościół. Koń, nagle osadzony, zatrzymał się, i głowa doktora, cała biała, cała rozczochrana, wyjrzała z pod budy.
— Jest Sergiusz? — krzyknął z wściekłością.
Teuse wyszła na brzeg pagórka.
— Ksiądz proboszcz jest w swoim pokoju — odpowiedziała. Odmawia zapewne pacierze... Czy pan chce mu co powiedzieć? Czy mam go zawołać?
Wuj Paskal z twarzą wzburzoną, machnął gwałtownie prawą ręką trzymającą bat i wychylając się bardziej, tak iż o mało nie wypadł, zawołał:
— Aa... on odmawia pacierze!... Nie, nie trzeba go wołać. Udusiłbym go, a niema potrzeby... Chcę mu powiedzieć, że Albina umarła, słyszycie! Powiedzcie mu że umarła, powiedzcie mu to odemnie!
I znikł, zacinając batem konia tak ostro, iż począł unosić. Ale o dwadzieścia kroków dalej zatrzymał go znowu, wysuwając jeszcze głowę, krzycząc głośniej:
— Powiedźcie mu także odemnie, że była w innym stanie! To go ucieszy...
I kabryolet puścił się znów szalonym pędem. Wjeżdżał z niebezpiecznem przechylaniem się na wsze strony, na kamienistą drogę po wzgórzach, co prowadziła do Paradou. Teuse stała bez tchu. Brat Archangiasz śmiał się szydersko, utkwiwszy w niej oczy tryskające dziką radością. Popchnęła go na schody ganku, że o mało nie upadł.
— Proszę sobie iść ztąd — mruczała, gniewając się również, spędzając złość na nim. — Znienawidzę Brata nakoniec!... Jak można cieszyć się ze śmierci ludzi! Ja dziewczyny tej nie lubiłam. Ale kiedy się umiera w jej wieku, to niewesoło... Proszę sobie iść; no, przestań się Brat śmiać, bo nożyczkami w twarz cisnę!
Była to już pierwsza godzina, kiedy chłop jakiś, co przyszedł do Plassans z jarzynami na sprzedaż, uwiadomił doktora Paskala o śmierci Albiny, dodając, iż Jeanbernat prosi go do siebie. Teraz doktór czuł pewną ulgę, wykrzyczawszy swoje, w przejeździe przed kościołem. Nałożył drogi, by tę potrzebę zaspokoić. Wyrzucał sobie tę śmierć jak zbrodnię, w którejby umoczył ręce. Przez całą drogę nie przestawał lżyć siebie samego, ocierając oczy, by módz kierować koniem, wjeżdżając na kupy kamieni, z głuchą nadzieją wywrócenia się i okaleczenia. Gdy już był na wklęsłej drodze pod niekończącym się murem parku, nabrał trochę otuchy. A może Albina była tylko zemdlona. Chłop opowiadał mu że oczadziła się kwiatami. Ach, gdyby w porę jeszcze dojechał, gdyby mógł i ją wyratować! I bił srodze konia jakby walił samego siebie.
Dzień był bardzo piękny. Tak jak w najpiękniejsze dni majowe pawilon ukazał mu się cały w słońcu, ale bluszcz sięgający dachu miał liście rdzą poplamione, a muchy nie uwijały się już przy lewkoniach rosnących w szczelinach. Przywiązał szybko konia i pchnął furtkę ogródka.
Była tu zawsze ta sama wielka cisza, wśród której Jeanbernat siadywał z fajką. Tylko teraz nie było tu już starego, na jego ławce, naprzeciw sałaty.
— Jeanbernat! — zawołał doktór.
Nikt nie odpowiedział. Więc wszedł do sieni i ujrzał coś, czego jeszcze nigdy nie widział. W głębi kurytarza, u stóp czarnej klatki schodów, drzwi były otwarte na Paradou; ogromny ogród w bladem słońcu rozwiewał swe liście pożółkłe, rozpościerał melancholię jesieni. Przestąpił próg tych drzwi, zrobił kilka kroków na wilgotnej trawie.
— A to pan, doktorze! — wyrzekł spokojny głos Jeanbernata.
Stary, z wielkim rozmachem rydla, kopał dół u stóp morwowego drzewa. Wyprostował był swą wysoką postać, słysząc kroki. I zabrał się napowrót do roboty, wyrzucając za każdym razem ogromną bryłę tłustej ziemi.
— Cóż pan tu robi? — zapytał doktór Paskal.
Jeanbernat wyprostował się znowu. Ocierał sobie rękawem pot z czoła.
— Dół kopię — odpowiedział spokojnie. — Ona zawsze lubiła ogród. Będzie tu sobie spała...
Doktora zdławiło wzruszenie. Stał przez chwilę nad dołem nie mogąc przemówić. Patrzył na zamaszyste kopanie Jeanbernata.
— Gdzie ona jest? — rzekł wreszcie.
— Na górze, w swoim pokoju. Chcę żeby pan posłuchał serca, przed złożeniem jej tutaj... Ja słuchałem, nie słyszałem nic.
Doktór poszedł. Nic nie było ruszone w pokoju. Jedno okno tylko stało otworem. Kwiaty zwiędnięte, zaduszone własną swą wonią, wydawały już tylko mdły zapach swych zmarłych ciał. W głębi alkowy jednak pozostało ciepło czadu, który jakby napływał do pokoju i wymykał się jeszcze wązkiemi wstęgami dymu. Albina bardzo biała, z rękami na sercu, spała uśmiechnięta na swem posłaniu z hyacyntów i tuberozów. I była naprawdę szczęśliwa, naprawdę umarła. Stojąc przy łóżka, doktór patrzył na nią długo, z natężoną bacznością uczonego, co wskrzeszać chce. I nie poruszył nawet jej rąk złożonych; pocałował ją w czoło, w to miejsce, które macierzyństwo jej naznaczyło już było lekkim cieniem. Na dole, w ogrodzie, odzywał się ciągle głuchy, regularny odgłos rydla Jeanbernata.
Po upływie kwadransa jednak, przyszedł stary. Skończył swoją robotę. Zastał doktora siedzącego przed łóżkiem, pogrążonego w takiem zamyśleniu, iż zdawał się nie czuć grubych łez, spływających mu jedna za drugą po policzkach. Obaj mężczyźni spojrzenie tylko ze sobą zamienili. Wreszcie po niejakiem milczeniu:
— Miałem słuszność — mówił powoli Jeanbernat, powtarzając swój gest szeroki — niema nic, nic, nic... Wszystko głupstwo.
Stał, podnosił róże co spadły z łóżka i rzucał je na suknię Albiny.
— Kwiaty trwają jeden dzień — rzekł jeszcze — a takie niepotrzebne pokrzywy jak ja, to zużyją nawet kamień, w którym tkwią... Teraz, dobrywieczór, mogę zdechnąć. Zdmuchnęli mi ostatni mój promyk słońca.
I usiadł również. Nie płakał, była w nim sztywna rozpacz automatu, którego mechanizm się łamie. Odruchowo wyciągnął rękę, wziął książkę ze stolika okrytego fiołkami. Była to jedna z książek poddasza, podarty tom Holbacha, który czytał od rana, czuwając przy ciele Albiny. A kiedy doktór, przygnębiony, milczał ciągle, począł znowu przewracać kartki. Naraz, przyszła mu jakaś myśl.
— Gdybyś mi pan1 pomógł — rzekł do doktora — znieślibyśmy ją we dwóch, i pogrzebalibyśmy ją razem z temi kwiatami.
Wuj Paskal drgnął. Tłomaczył że niewolno tak zatrzymywać umarłych.
— Jakto niewolno! — zawołał stary. — A ja sobie na to pozwolę!... Czyż ona nie jest moją? Czy pan myśli, że ją dam zabrać proboszczom? Niech spróbują, jeżeli chcą, bym ich przyjął kulami.
Wstał, podnosząc groźnie swoją książkę. Doktór pochwycił go za ręce, ściskał je, zaklinając go by się uspokoił. Przez długą chwilę mówił wszystko co mógł; obwiniał siebie, nadmieniał niewyraźnie o tych, co zabili Albinę.
— Słuchaj pan — rzekł wreszcie — ona nie należy już do pana, trzeba ją im oddać.
Jeanbernat zwiesił głowę z odmownym gestem, zachwiany był jednakże. W końcu rzekł:
— To dobrze. Niech ją wezmą i oby im ręce połamała! Chciałbym, aby wyszła z ich ziemi, by poginęli ze strachu.. Zresztą mam sprawę tam do załatwienia. Pójdę jutro... Żegnaj, doktorze. Dół będzie dla mnie.
A kiedy doktór odjechał, usiadł napowrót wezgłowia umarłej i powrócił poważnie do swego czytania.




XVI.

Wielkie tego rana zamieszanie panowało w gospodarstwie na probostwie. Rzeźnik z Artodów zakłuł właśnie Maćka, wieprza, w podcieniu przy kuchni. Dezyderya, w zachwycie, trzymała nogi Maćka, podczas gdy go zarzynano, całując go w grzbiet, aby mniej czuł nóż, mówiąc mu, że trzeba przecież, by zabito go teraz, kiedy jest już taki tłusty. Nikt jak ona nie odcinał głowy gęsi jednem uderzeniem siekierki, ani tak sobie radził z gardłem kury, przy pomocy pary nożyczek. Jej przywiązanie do zwierząt godziło się wybornie z tą rzezią; utrzymywała, że to jest potrzebne, że to robi miejsce dla małych, które rosną. I była bardzo wesoła.
— Panna sobie zaszkodzi — gderała Teuse co minuta. — To sensu niema doprawdy tak się rozbijać, dla tego że zakłuto wieprza. A czerwona panna, jakby po całonocnych tańcach.
Dezyderya klaskała w ręce, kręciła się, krzątała. Teuse, nóg już nie czuła, jak się wyrażała. Od szóstej rano przetaczała wciąż ogromną swą osobę z kuchni do kurników. Miała robić kiszki. Ona to ubiła krew, dwie szerokie dzieże, różowe całe na słońca. I nigdy nie skończy, bo panna Dezyderya woła ją ciągle o byle co. Trzeba wiedzieć, że w tej samej chwili kiedy rzeźnik zajęty był Maćkiem, Dezyderyę spotkało wzruszenie nadzwyczajne gdy weszła do stajni. Liza, krowa, była w trakcie cielenia się. Więc opanowana niesłychaną radością, do reszty straciła głowę.
— Jedno ubywa, drugie przybywa! — wołała skacząc i kręcąc się w kółko. Ale chodź zobaczyć, Teuse!
Była jedenasta. Chwilami śpiew dochodził z kościoła. Słychać było niewyraźne szemranie smutnych głosów, odmawiane modlitwy, z których naraz podnosiły się urywki łacińskich frazesów, rzucanych pełnym głosem.
— Chodźże! — powtórzył a Dezyderya po raz dwudziesty.
— Trzeba, żebym szła dzwonić — mruknęła stara służąca — nigdy się nie uporam... Czegóż to znowu panna chce?
Ale nie czekała odpowiedzi. Rzuciła się na gromadę kur wypijających chciwie krew w dzieżach. Rozpędziła je, kopiąc nogami, rozwścieczona. Nakryła dzieże, mówiąc:
— Ot, zamiast mnie męczyć, lepiejby panna uważała na te łajdaczki... Jak się im tak pozwoli, to nie będzie kiszki, rozumie panna?
Dezyderya śmiała się. Wielkie nieszczęście, jeśli kury trochę krwi wypiją! To je tuczy. I chciała pociągnąć Teuse do krowy. Ta wydzierała się.
— Muszę iść dzwonić... Pogrzeb zaraz wyjdzie. Słyszy panna przecież.
W tejże chwili, w kościele, głosy wzmocniły się, zawodząc tonem zamierającym. Słychać było stąpanie, bardzo wyraźnie.
— Nie, zobacz — nalegała Dezyderya, popychając ją ku stajni. — Powiesz mi co mam robić.
Krowa leżąca na ściółce, odwróciła głowę, spoglądając na nie swojemi dużemi oczami. Dezyderya dowodziła, że ona napewno czegoś potrzebuje. Możeby można jej pomódz by cierpiała mniej. Teuse ruszyła ramionami. Albo to zwierzęta nie umieją same sobie radzić. Nie trzeba jej męczyć i na tem koniec. Szła nareszcie do zakrystyi, ale przechodząc koło podcienia, krzyknęła znowu.
— Ma panna! — rzekła, grożąc pięścią. — A, łotr kura!
W podcieniu, Maciek czekał, by go wzięto do opiekania, wyciągnięty na grzbiecie z łapami w powietrzu. Dziura od noża na szyi była świeżuteńka z sączącemi się kroplami krwi. Biała delikatna kureczka dziobała jedną kroplę po drugiej.
— Ba, raczy się — rzekła spokojnie Dezyderya.
Nachyliła się, klepiąc wydęty brzuch wieprza, dodając:
— A co, mój tłuściochu, nakradłeś ty im dosyć zupy, niech się teraz pożywią trochę na twojej szyi.
Teuse zdjęła szybko swój fartuch i owinęła nim szyję Maćka. Następnie, śpiesząc się bardzo, znikła w kościele. Wielkie drzwi zapiszczały na swoich zardzewiałych zawiasach, z kościoła buchnęła fala śpiewu, rozszerzająca się na dworze pod spokojnem słońcem. I naraz dzwon się odezwał regularnemi uderzeniami. Dezyderya co została była na klęczkach przy wieprzu, klepiąc go ciągle po brzuchu, podniosła głowę, nasłuchiwała, nie przestając się uśmiechać. Widząc że jest sama, obejrzawszy się ukradkiem dokoła, wśliznęła się do stajni, zamykając drzwi za sobą. Chciała pomagać krowie.
Furtka cmentarna, otworzona na oścież, by można było wejść z ciałem, wisiała, na wpół wyrwana, oparta na murze. Słońce spało na zeschłych trawach pustego cmentarza. Orszak pogrzebowy wszedł, odmawiając na wpół śpiewającemi głosami, ostatni wiersz Miserere. I zrobiło się cicho.
Requiem aeternam dom ei Domine — zaczął znów uroczystym głosem ksiądz Mouret.
Et lux perpetua luceat ei — dodał Brat Archangiasz z wyciem kantora.
Na przedzie Wincenty w komży, niósł krzyż, duży krzyż miedziany aa poły odsrebrzony, i podnosił go wysoko obu rękami. Potem szedł ksiądz Mouret, blady w swoim czarnym ornacie, trzymał głowę prosto, śpiewał bez drżenia warg, z oczyma utkwionemi w dal przed nim. Paląca się świeca w jego ręku, zaledwie plamiła biały dzień kroplą gorącą. A o dwa kroki, dotykając go się prawie, szła trumna Albiny, niesiona przez czterech chłopów, na pewnego rodzaju noszach, pomalowanych na czarno. W nogach trumny, źle przykrytej zbyt krótkim całunem, widać było sosnowe drzewo nowych desek, z których była zbita i w których błyszczały główki gwoździ jak stalowe iskry. Pośrodku, na całunie, rozsiane były kwiaty, garści białych róż, hyacyntów i tuberozów, wzięte z łóżka zmarłej.
— Uważajcież! — krzyknął Brat Archangiasz do chłopów, gdy przechylili nieco nosze, by mogły przejść przez furtkę. — Bo puścicie jeszcze wszystko na ziemię!
I przytrzymał trumnę swoją grubą ręką. Niósł kropielnicę w braku drugiego chłopca; zastępował on również i kantora, stróża polowego, który nie mógł przyjść.
— Wy tam, wchodźcie także — rzekł odwracając się.
Był to drugi pogrzeb, dziecko Rozalii, które umarło w wilię tego dnia, w napadzie konwulsyj. Była tam matka, ojciec, stara Brichet, Katarzyna i dwie duże dziewczyny, Ruda i Liza. Te ostatnie trzymały trumnę dziecka, każda za jeden koniec.
Naraz głosy ucichły. Nowe milczenie się zrobiło. Dzwon dzwonił ciągle bez pośpiechu, w rozdzierająco smutny sposób. Orszak przeszedł cały cmentarz, kierując się do kąta utworzonego przez kościół i mur od kurników. Ćmy owadów ruszone, ulatywały, jaszczurki zmykały żwawo do swych nor. Parne gorąco ciężyło nad tym kawałkiem tłustej ziemi. Drobne chrzęsty traw, łamiących się pod nogami orszaku, miały w sobie jakby szmer tłumionych łkań.
— No, stańcie — rzekł Brat, zagradzając drogę dwom dziewczynom niosącym małego. — Czekajcie kolei. Nie potrzebujecie się pchać na nas.
Duże dziewczyny postawiły małego na ziemi. Rozalia, Fortunat i stara Brichet zatrzymali się pośrodku cmentarza, a Katarzyna, szła ukradkiem za Bratem Archangiaszem. Dół Albiny, wykopany był po lewej stronie grobu księdza Caffin, którego biały pomnik iskrzył się w słońcu jakby usiany cały srebrnemi źdźbłami. Dół świeży jeszcze od rana, otwierał się pomiędzy dużemi kępami traw; na brzegu, wysokie rośliny na wpół wyrwane, pochylały swe łodygi; kwiatek spadł do środka, plamiąc czarną ziemię swemi czerwonemi płatkami. Kiedy ksiądz Mouret się przybliżył, mięka ziemia usunęła mu się pod nogami, musiał się cofnąć, by nie wpaść do dołu.
Ego sum — zaintonował pełnym głosem, co zapanował nad lamentem dzwonu.
Podczas antyfony obecni rzucali instynktowne, krótkie spojrzenia w głąb dołu, próżnego jeszcze. Wincenty, zatknąwszy krzyż przy grobie, przed księdzem, potrącał końcem trzewika małe grudki ziemi, zabawiając się przypatrywaniem, jak spadają; pobudzało to do śmiechu Katarzynę, nachylającą się za nim, by lepiej widzieć. Chłopi postawili trumnę na trawie. Przeciągali się, a Brat Archangiasz przygotowywał kropidło.
— Voriau, do nogi! — zawołał Fortunat.
Duży czarny pies, co poszedł był obwąchiwać trumnę, powrócił, wstrząsając się niechętnie.
— Po co przyprowadzili tego psa? — zawołała Rozalia.
— Ba, sam przyszedł za nami — rzekła Liza, wybuchając tłumionym śmiechem.
Wszyscy ci ludzie rozmawiali półgłosem dokoła trumny małego. Ojciec i matka zapominali o nim chwilami, i znowu milkli, spostrzegając go między sobą u swoich stóp.
— Więc ojciec Bambousse nie chciał przyjść? — zapytała Ruda.
Stara Brichet podniosła oczy ku niebu.
— Mówił, że zerwie wszystko, wczoraj, jak mały umarł — szepnęła. — Nie, niedobry to człowiek, w oczy to ci mówię, Rozalio... Przecież o mało mię nie udusił, krzycząc że jest okradziony, że oddałby jeden łan zboża, byle mały był umarł na trzy dni przed ślubem!
— Nie można było wiedzieć — rzekł żartobliwi« duży Fortunat.
— Cóż to szkodzi, że stary się złościł — dodała Rozalia. — Zawsze jużeśmy po ślubie teraz...
Uśmiechali się do siebie, ponad trumienką, z błyszczącemi oczyma. Liza i Rada trąciły łokciem jedna drugą. Wszyscy spoważnieli znowu. Fortunat wziął bryłkę ziemi, by odpędzić psa, węszącego teraz pomiędzy staremi płytami.
— Ach, otóż będzie koniec — szepnęła bardzo cicho Ruda.
Ksiądz Mouret przy grobie kończył De profundis.
Powoli, zbliżył się do trumny, wyprostował się, popatrzył, na nią przez chwilę bez jednego drgnienia powiek. Wydawał się wyższy, twarz miał przemienioną od wewnętrznej pogody. Schylił się, podniósł garść ziemi i posypał nią trumnę w kształt krzyża. Mówił głosem tak dźwięcznym, iż każda sylaba brzmiała wyraźnie:
Revertitur in terram suam unde erat, et spiritus redit ad Deum, qui dedit illum.
Dreszcz jakiś przebiegł obecnych. Liza zastanowiła się, mówiąc ze skrzywieniem:
— To jednak wcale niewesołe, kiedy się pomyśli że i na nas kolej przyjdzie.
Brat Archangiasz podał kropidło księdzu. Ten potrząsnął niem po kilkakroć nad ciałem i wyszeptał:
Requiescat in pace.
Amen — odpowiedzieli jednocześnie Wincenty i Brat, głosem tak piskliwym i tak uroczystym, że Katarzyna pięścią zatkała sobie usta, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie, nie, to wcale niewesołe — mówiła jeszcze Liza. — Żeby choć kto jeden był na tym pogrzebie. Bez nas, cmentarz byłby pusty.
— Mówią, że ona się zabiła — rzekła stara Brichet.
— Tak, ja wiem — przerwała Ruda. — Brat nie chciał, by była pochowana na cmentarzu między chrześcianami. Ale ksiądz proboszcz odpowiedział, że wieczność jest dla wszystkich. Byłam przytem... Wszystko jedno, zawsze Filozof mógłby był przyjść.
Umilkły, bo Rozalia im szepnęła:
— Ależ patrzcie, on tu jest, Filozof!
W samej rzeczy, Jeanbernat wchodził na cmentarz. Poszedł prosto do grupy co stała w koło dołu. Stąpał, jak zwykle, tak lekko i elastycznie, że go słychać wcale nie było. Przybliżywszy się, stanął za plecami Brata Archangiasza, zdając się przez chwilę przypatrywać jego karkowi. I kiedy ksiądz Mouret kończył modlitwy, wyjął spokojnie nóż z kieszeni, otworzył go i odciął za jednym zamachem prawe ucho Brata.
Stało się to, zanim ktokolwiek miał czas temu przeszkodzić. Brat zawył.
— Lewe będzie na inny raz — rzekł spokojnie Jeanbernat, rzucając ucho na ziemię.
I odszedł. Takie panowało zdumienie, iż nikt go nawet nie ścigał. Brat Archangiasz padł na kupę świeżej ziemi, wyrzuconej z dołu. Przyłożył sobie chustkę do rany. Jeden z czterech chłopów chciał go zabrać, zaprowadzić do domu. Ale odmówił gestem. Pozostał na miejscu, dziki, czekając, chcąc zobaczyć Albinę zstępującą do grobu.
— Nareszcie kolej na nas — rzekła Rozalia z lekkiem westchnieniem.
Ksiądz Mouret jednakże nie odchodził jeszcze od dołu, patrząc jak zakładano sznury na trumnę Albiny, by zesunąć ją bez wstrząśnienia. Dzwon dzwonił jeszcze, ale Teuse musiała już być zmęczoną, bo odzywał się nieregularnie, jakby zniecierpliwiony długością ceremonii. Słońce poczynało przypiekać, cień Samotnika przechadzał się zwolna pomiędzy trawami na licznych mogiłach. Kiedy ksiądz Mouret musiał się cofnąć, by nie przeszkadzać, oczy jego napotkały pomnik księdza Gaffin, tego kapłana co kochał, a teraz spał tu, tak spokojnie pod kwiatami polnemi.
I naraz, podczas gdy trumna się spuszczała podtrzymywana przez sznury, sunąc z trzaskiem po węzłach tych sznurów, przeraźliwa wrzawa ozwała się w kurnikach za murem. Koza beczała. Kaczki, gęsi, indyki klaskały dziobami, biły skrzydłami. Kury ogdakiwały zniesienie jaja, wszystkie razem. Ozwał się głos trąby płowego koguta, Aleksandra. Słychać było skoki królików wstrząsające deskami ich przegródek. A ponad całem tem hałaśliwem życiem małego ludu zwierząt dzwonił wielki śmiech. Zaszeleściły spódnice. Dezyderya, rozczochrana, z rękami obnażonemi po łokcie, czerwona, tryumfująca, pojawiła się, opierając ręce na murze. Musiała zapewne wyleźć na kupę gnoju.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała.
W tejże chwili trumna Albiny stanęła na dnia grobu. Wyciągnięto sznury. Jeden z chłopów rzucił pierwszą garść ziemi.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała głośniej, klaszcząc w ręce — cielę, krowa ma cielę!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.