Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Skoro ksiądz Mouret znalazł się znowu sam, na pełnej kurzu drodze, odetchnął swobodniej. Te pola kamieniste przywracały go do jego marzenia o twardej surowości, o życiu życiem wewnętrznem na pustyni. Wzdłuż owej wklęsłej drogi, drzewa oblały mu kark jakąś świeżością niepokojącą, którą palące słońce teraz wysuszało. Nędzne migdałowe drzewa, ubogie zboża, marne winorośle po obu stronach drogi uspokajały, oswabadzały z tego pomięszania, w które wprawiły go podmuchy zbyt urodzajnego Paradou. I w pośród oślepiającej jasności spływającej z nieba na tę ziemię nagą, bluźnierstwa Jeanbernata nie rzucały już najmniejszego cienia. Ucieszył się bardzo, gdy podnosząc głowę spostrzegł na horyzoncie nieruchomy słup Samotnika i różową plamę dachówek kościoła.
Ale w miarę zbliżania się, inny niepokój ogarniał księdza. Teuse pięknie go przyjmie wobec jego śniadania zimnego, czekającego zapewne już od dwóch godzin. Wyobrażał sobie jej groźną twarz, powódź słów, które będzie słyszał przez całe popołudnie. Wychodząc z Artodów, poczuł: tak żywą obawę, iż zawahał się, tchórząc i namyślając się, czyby nie było roztropniej okrążyć i wejść przez kościół. A gdy tak rozważał, Teuse we własnej osobie pojawiła się na progu plebanii, w czepku na bakier, z pięściami na biodrach. Skurczył się, musiał wchodzić na górę pod tem spojrzeniem burzą brzemiennem, ciążącem mu na ramionach.
— Widzę już dobrze, że się spóźniłem, moja dobra Teuse — jąkał jeszcze ze ścieżki.
Teuse czekała dopóki nie stanął wprost niej, tuż blizko. Wtedy spojrzała mu między oczy, wściekle; nic nie mówiąc, odwróciła się i poszła naprzód, aż do sali jadalnej, tupiąc swojemi wielkiemi piętami, taka wyprężona ze złości, że prawie wcale nie kulała.
— Miałem tyle interesów — zaczął ksiądz, przerażony tem milczącem powitaniem. — Biegam od samego rana...
Ale zamknęła mu usta nowem spojrzeniem, tak przeciągłem, takiem zagniewanem, aż nogi się pod nim ugięły. Usiadł, zabrał się do jedzenia. Usługiwała mu ze sztywnością automatu, stawiając talerze z taką gwałtownością, iż mogły się stłuc. Milczenie stawało się strasznem, trzeciego kęsa już przełknąć nie mógł, zdławiony wzruszeniem.
— A czy siostra moja zjadła śniadanie? — zapytał. — Bardzo dobrze zrobiła. Trzeba zawsze jeść śniadanie kiedy jestem zajęty za domem.
Żadnej odpowiedzi. Teuse, stojąc, oczekiwała kiedy wypróżni swój talerz, aby mu takowy porwać. Czując że nie będzie mógł jeść wobec tej pary nieubłaganych oczu, prześladujących go, odsunął talerz. Ten gniewny ruch był jakby uderzeniem bicza, które wyrwało Teuse z jej upartej zaciętości. Skoczyła.
— A, to tak! — zawołała. — To jeszcze ksiądz proboszcz będzie się gniewał. Bardzo dobrze. Ja się wynoszę! Proszę mi zapłacić koszta podróży, żebym mogła powrócić do siebie. Dosyć mam tych Artodów i waszego kościoła! I wszystkiego!
Zdejmowała swój fartuch drżącemi rękami.
— Przecie widział ksiądz dobrze, że ja nie chciałam się odzywać... To ma być życie! To tylko kuglarze wędrowni tak robią, księże proboszczu! Jedenasta teraz, prawda? I żeby się nie wstydzić siedzieć jeszcze przy stole blizko o drugiej? To nie po chrześciańsku, nie, to nie po chrześciańsku!
Potem, stając przed nim:
— Ostatecznie, zkądże ksiądz proboszcz wraca? Kogo ksiądz proboszcz widział? co za sprawa mogła księdza proboszcza zatrzymać?... Żeby ksiądz proboszcz był dzieckiem, toby dostał rózgą. To nie dla kapłana włóczenie się po publicznych drogach, w sam upał, jak jaki łajdaczyna bez dachu... A ładnie ksiądz wygląda, trzewiki aż białe, sutana pełna kurzu! Kto wyczyści tę sutanę? Kto kupi drugą? Ależ proszę mówić przynajmniej, proszę powiedzieć, co ksiądz proboszcz robił! Daję słowo, żeby się tak księdza proboszcza nie znało, toby można przypuszczać dziwne rzeczy. I, chce ksiądz proboszcz wiedzieć? Otóż nie dałabym za to gardła. Jak kto śniadanie je o takiej porze, to już wszystko potrafi!
Ksiądz Mouret, uspokojony, pozwalał burzy przejść. Popędliwe słowa starej służącej sprawiały mu jakby ulgę nerwową.
— No, moja poczciwa Teuse — rzekł — najprzód trzeba włożyć napowrót fartuch.
— Nie, nie — wołała — to rzecz skończona, ja odchodzę.
Ale on wstał i śmiejąc się, przywiązał jej fartuch. Ona wyrywała się, jąkała:
— Powiadam księdzu, że nie!... Pochlebca z księdza. Widzę ja grę, widzę dobrze, że ksiądz mię chce zbałamucić słodkiemi słówkami!.. Gdzież ksiądz był? Potem zobaczymy...
Zasiadł przy stole, wesoło, jak człowiek, który już wygrał sprawę.
— Najprzód — rzekł — trzeba mi pozwolić zjeść... umieram z głodu.
— Spodziewam się — mruknęła rozczulona. — Czy jest w tem sens?... Chce ksiądz, to dodam dwa jaja sadzone? To prędko będzie. Zresztą, jeżeli księdzu tego dosyć... I wszystko zimne! A ja się tak starałam, żeby dobre były kotlety! A teraz co się z nich zrobiło! Zupełnie podeszwy stare... Szczęście jeszcze, że ksiądz proboszcz nie jest takim smakoszem, jak ksiądz Caffin... O, jużto ksiądz proboszcz ma swoje zalety, nie przeczę.
Usługiwała mu z macierzyńską troskliwością, nie przestając gadać. A kiedy skończył, pobiegła do kuchni zobaczyć, czy kawa jeszcze gorąca. Zupełnie sobie folgując, kulała jak nigdy, rozradowana pogodzeniem się. Zwykle ksiądz Mouret obawiał się kawy, sprowadzającej mu wielkie zaburzenia nerwowe; ale w tym wypadku, chcąc przypieczętować pokój, przyjął filiżankę, którą mu przyniosła. A gdy zapomniał się chwilę dłużej przy stole, ona usiadła naprzeciw niego, powtórzyła zwolna, jak kobieta dręczona ciekawością:
— Gdzie ksiądz był, księże proboszczu?
— Ależ — odpowiedział z uśmiechem — widziałem Bryszetów, mówiłem z Bamboussem...
Teraz musiał jej opowiedzieć co mówili Bryszeci, co postanowił Bambousse, i jaką mieli minę, co i gdzie w polu robili. Kiedy się dowiedziała o odpowiedzi ojca Rozalii:
— Dalibóg! — zawołała — gdyby małe umarło, ciąża by się nie rachowała.
A składając ręce z uwielbieniem pełnem zazdrości.
— Ależ to się ksiądz proboszcz musiał nagadać! Więcej niż pół dnia nim się do tego punktu doszło!... I ksiądz proboszcz sobie tak pomalutku wracał? Musiał być piekielny upał na drodze?
Ksiądz wstał, nie odpowiadał. Chciał mówić o Paradou, zasięgnąć wiadomości. Ale z obawy zbyt żywego wypytywania, przez jakiś nieokreślony wstyd, do którego nie przyznawał się sam przed sobą, zamilczał o swych odwiedzinach u Jeanbernata. Położył tamę dalszemu badaniu, zapytując:
— A gdzież jest moja siostra? Nie słyszę jej.
— Niechno ksiądz pójdzie — rzekła Teuse — śmiejąc się i kładąc palec na ustach.
Weszli do sąsiedniego pokoju, salonu wiejskiego, oklejonego papierem w kwiaty popielate, wyblakłe. Były tam cztery fotele i kanapa, wszystko obite włosiennym materyałem, Na kanapie spała Dezyderya. Wyciągnęła się zupełnie, głowę opierając na obu pięściach zaciśniętych. Spódnice zwisały odkrywając kolana a ręce podniesione, nagie aż po łokcie, podwyższały nieco potężne linie piersi. Dość silne sapanie dobywało się z pomiędzy warg czerwonych, na wpół otwartych, ukazujących zęby.
— A co? Ot śpi! — szepnęła Teuse. — Nie słyszała nawet, jak ksiądz na mnie krzyczał przed chwilą... Ani słowa, musi być porządnie zmęczona. Proszę sobie wyobrazić, że czyściła swoje zwierzęta prawie do samego południa... Jak zjadła, poszła tutaj, padła jak ołów i już się nie ruszyła.
Ksiądz patrzył na nią przez chwilę z wielką czułością.
— Trzeba jej dać się wyspać, dopóki zechce — rzekł.
— Naturalnie... Co za nieszczęście, że z niej takie biedactwo! Proszę spojrzeć na jej ramiona! Kiedy ją ubieram, myślę zawsze, coby to za piękna była kobieta! Wspaniałychby ksiądz proboszcz siostrzeńców miał od niej... Czy nie uważa ksiądz, proboszcz, że ona podobna do tej kamiennej pani, co jest w hali zbożowej w Plassans?
Chciała mówić o Cybeli rozciągniętej na snopkach, pracy jednego z uczniów Pugeta, wyrzeźbionej na fasadzie hali. Ksiądz Mouret, nie odpowiadając, popchnął ją lekko z salonu, polecając, aby robiła jak najmniej hałasu.
I aż do wieczora wielka cisza panowała na probostwie. Teuse kończyła swoje pranie, w podcieniu przy kuchni. Ksiądz, w głębi szczupłego ogrodu, z brewiarzem opuszczonym na kolana, był pogrążony w pobożnej kontemplacji, a z kwitnących brzoskwiń leciał deszcz różowych płatków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.