Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błąd Abbé Moureta |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Artur Gruszecki |
Tytuł orygin. | La faute d'Abbé Mouret |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Brat Archangiasz, przebudzony, stojąc na wyłomie, bił kijem o kamienie, klnąc ohydnie.
— Bodaj im dyabeł nogi pogruchotał! Bodaj ich przygwoździł jedno do drugiego! Bodaj włók ich za nogi, nosem w gnoju ich!
Ale kiedy ujrzał Albinę wypędzającą księdza, stanął przez chwilę zdumiony. Poczem uderzał mocniej kijem, ogarnięty strasznym śmiechem.
— Bywaj zdrowa, łajdaczko! Szczęśliwej podróży! Wracaj do wilków, swoich małżonków... A... świętego ci niedosyć. Tobie trzeba silniejszych nieco. Tobie trzeba dębów. Chcesz mego kija? Masz! Kładź się z nim! To zuch, co cię zaspokoi.
I z całym rozmachem rzucił swój kij w mrok, za Albiną. Następnie łajał, spoglądając na księdza Moureta:
— Wiedziałem, że ksiądz tam jest. Kamienie były poruszone... Proszę słuchać, grzech ten uczynił mię zwierzchnikiem księdza, i Bóg przez moje usta powiada księdzu, że piekło niema dość srogich kaźni dla kapłanów w cielesności pogrążonych. Jeśli Bóg raczy księdzu odpuścić, to będzie dobroć zbyt wielka, zepsuje swoją sprawiedliwość.
Wolnemi krokami schodzili obaj ku Artodom. Ksiądz nie otworzył ust ani razu. Zwolna podnosił głowę, przestał drżeć. Kiedy spostrzegł, w oddali,na liliowem niebie, czarną kresę Samotnika z różową plamą dachówek kościoła, prawie się uśmiechnął. W jasnych jego oczach budziła się wielka pogoda.
Brat, od czasu do czasu, kopnął nogą jaki kamień, potem obracał się, napadał na swego towarzysza.
— Cóż? Skończyło się to nareszcie?... Ja w wieku księdza byłem opętany; dyabła miałem w krzyżach. A potem znudził się i wyniósł się odemnie. Nie mam już krzyżów. Spokój mam... Ot wiedziałem ja, że ksiądz przyjdzie. Oto już trzy tygodnie jak tu czatuję. Zaglądałem do ogrodu przez tę szczerbę w murze. Byłbym pragnął powycinać drzewa. Często rzucałem kamieniami. Kiedy złamałem gałąź, cieszyłem się... Niechże ksiądz powie, więc to coś nadzwyczajnego, to czego się przy tem doznaje?
Zatrzymał księdza Moureta aa środku drogi, patrząc na niego wzrokiem błyszczącym straszną jakąś zawiścią. Zamęczały go przypuszczalne rozkosze Paradou. Przez całe tygodnie stał tam u progu, wietrząc zdaleka grzeszne radości. Lecz ksiądz „pozostał niemy, więc on szedł znowu szydząc, pomrukując słowa dwuznaczne. I podniósł głos:
— Widzi ksiądz, kiedy kapłan uczyni to co ksiądz uczynił, gorszy wszystkich innych kapłanów... Ja sam, nie czułem się już czystym, że tylko szedłem obok księdza. Zatruwał ksiądz cały swój gatunek... Teraz oto przyszedł ksiądz do rozumu. No, nie trzeba się przedemną spowiadać. Znam ja to. Ręka boska złamała księdza jak i innych. Tem lepiej! Tem lepiej!
Tryumfował, klaskał w ręce. Ksiądz nie słuchał go, zatopiony w marzeniu. Uśmiech jego rozszerzył się. A kiedy Brat pożegnał go przede drzwiami probostwa, okrążył i wszedł do kościoła. Szaro w nim było, jak w ów straszny wieczór podczas ulewy, kiedy to pokusa wstrząsnęła nim była tak mocno. Ale ubogi i cichy, bez powodzi złota, bez podmuchów udręki nadpływających od przyrody. Panowała tu cisza uroczysta. Tchnienie miłosierdzia jedynie zdawało się tu przebywać.
Klęcząc przed dużym Chrystusem z malowanego kartonu, wylewając łzy radosne, którym pozwalał spływać po policzkach, ksiądz szeptał:
— O mój Boże, nieprawda to, że niemasz u ciebie zmiłowania. Czuję, że mi już Panie odpuściłeś. Czuję łaskę twą, co od wielu godzin przybywa mi kropla po kropli, przynosząc zbawienie w sposób powolny a pewny... O Boże mój, i to właśnie w chwili gdy odwróciłem się od ciebie, strzegłeś mię najskuteczniej. Ukryłeś się przedemną, by mię tem lepiej z grzechu wydobyć. Pozwoliłeś ciału memu wyrwać się naprzód, bym się potknął o jego niemoc... A teraz, o Boże mój, widzę, żem naznaczony twojem znamieniem, tem znamieniem strasznem a pełnem słodyczy, co wyłącza człowieka z pomiędzy ludzi, a raz odciśnięte zmazać się nie daje, lecz prędzej lub później występuje napowrót, nawet na grzesznych członkach. Złamałeś mię, Panie, w grzechu i pokusie. Zniszczyłeś mię ogniem twoim. Chciałeś, by nic prócz szczątków zniszczenia, nie zostało we mnie, byś wszedł bezpieczny. Jam pustym domem, gdzie możesz zamieszkać, Panie... Bądź pochwalony, o Boże!
Korzył się w prochu. Kościół zwyciężył; stał prosty, nad głową księdza, ze swami ołtarzami, swoim koufesyonałem, amboną, krzyżami, świętemi obrazami. Świat już nie istniał. Pokusa zgasła, niby pożar, niepotrzebny już teraz do oczyszczenia tego ciała. Wszedł w nadludzki spokój. Wołał z głębi duszy:
— Ponad życiem, ponad stworzeniami, ponad wszystkiem, twoim jestem, o Boże mój, twoim wyłącznie, na wieki!