Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

O kilka kroków za murem Albina siedziała na kobiercu traw. Podniosła się na widok Sergiusza.
— Przyszedłeś! — zawołała cała drżąca.
— Tak — rzekł spokojnie — przyszedłem.
Rzuciła mu się na szyję. Ale nie uściskała go. Poczuła na obnażonem ręku zimno paciorek rabatu. Przypatrywała mu się, już zaniepokojona, mówiąc:
— Co ci jest? Nie pocałowałeś mię tak jak dawniej, wiesz, kiedy to usta twe śpiewały... Jeżeli jesteś cierpiący, ja cię znowu uzdrowię. Teraz, kiedyś już przyszedł, rozpoczniemy na nowo nasze szczęście. Skończyły się smutki... Widzisz, ja się uśmiecham. Uśmiechnij się, Sergiuszu.
A gdy on ciągle był poważny:
— Naturalnie, namartwiłam się także niemało. Jestem jeszcze mizerna, prawda? Od tygodnia żyłom tu, na tej trawie gdzieś mnie zastał. Jednej tylko rzeczy pragnęłam, ujrzeć cię wchodzącego przez ten wyłom w murze. Za lada szmerem, zrywałam się, biegłam na twoje spotkanie, A to nie ty byłeś, to były liście. Które wiatr rozwiewał... Lecz wiedziałam dobrze, że przyjdziesz. Byłabym czekała lata.
I zapytała go:
— Kochasz mię jeszcze?
— A tak — odpowiedział — kocham cię jeszcze.
Nie czuli się swobodni jedno wobec drugiego. Wielkie milczenie padło pomiędzy nich. Sergiusz, spokojny, nie starał się go przerwać. Albina po dwakroć otwierała wargi i zamykała je natychmiast zdziwiona słowami co jej przychodziły na usta. Same gorzkie to rzeczy były. Czuła łzy spływające jej po twarzy. Cóż się stało, że nie była szczęśliwą, pomimo że miłość jej powróciła?
— Słuchaj — rzekła wreszcie — nie trzeba tu siedzieć. To ta szczerba mrozi nas... Chodźmy do siebie. Daj mi rękę.
I zapuścili się w Paradou. Jesień nadchodziła, drzewa stały posępne z pożółkłemi głowami, obnażającemi się liść po liściu. Ścieżki były już zasłane zeschłą zielonością, przesiąknięte wilgocią, zdawało się że każdy krok tam przygłusza jakieś westchnienia. W głębi, nad trawami, unosiły się dymy, osłaniając żałobą niebieską dal. Milczał cały ogród, wydając jedynie melancholijne tchnienia przebiegające, by dreszcze.
Sergiusz dygotał w alei wysokich drzew, którą szli. Rzekł półgłosem:
— Jak tutaj zimno!
— Zimno ci — szepnęła smutnie Albina. — Moja ręka nie rozgrzewa cię już. Chcesz, to cię okryję kawałkiem mej sukni?... Pójdź, przeżyjemy na nowo wszystkie nasze rozkosze.
Zaprowadziła go do kwietnika. Las róż pachniał zawsze, ostatnie kwiaty wydawały gorzką woń, a gałęzie rozrośnięte nadmiernie pokrywały ziemię drzemiącą falą.
Ale Sergiusz okazał taką odrazę do zapuszczania się w te zarośla, że zostali z brzegu, upatrując zdaleka ścieżek po których przechodzili na wiosnę. Ona pamiętała każdy krzaczek; pokazywała mu palcem grotę, w której spała kobieta marmurowa, zwieszające się powoje i klematisy, łany fiołków, fontannę tryskającą czerwonemi gwoździkami, wielkie schody pokryte falą płowych laków, ruinę kolumnady wpośród której lilie zbudowały biały pawilon. Tam się oni narodzili oboje w słońcu. I opowiadała najdrobniejsze szczegóły tego pierwszego dnia, sposób w jaki chodzili, zapach jaki miało powietrze w cieniu. On zdawał się słuchać i naraz jakiemkolwiek zapytaniem zdradzał się że nie zrozumiał. Lekki dreszcz okrywający go bladością, nie opuszczał go wcale.
Zaprowadziła go do sadu, ale nawet zbliżyć się doń nie mogli. Rzeka przybrała. Nie przychodziło teraz na myśl Sergiuszowi, by wziąć Albinę na plecy i w trzech skokach przenieść ją na drugą stronę. A tam jednak grusze i jabłonie były jeszcze obciążone owocami; winorośle z przerzedzonemi liśćmi, uginały się pod jasnemi gronami, których każde ziarno miało rdzawą plamę od słońca. Jak oni zbytkowali pod cieniem łagodnym tych drzew szanownych! Dzieciakami byli wówczas. Albina uśmiechała się jeszcze na wspomnienie spadania swego z łamiących się gałęzi. Czy pamiętał chociaż te śliwki, które jedli? Sergiusz odpowiadał kiwnięciem głowy. Wydawał się już znużony. Sad ze swojem zielonawem zagłębieniem, ze swoją mieszaniną omszonych pni, podobny do rusztowania rozbitego i zniszczonego, niepokoił go, przedstawiając się jego wyobraźni jako miejsce wilgotne, pełne pokrzyw i wężów.
Zaprowadziła go na łąki. Tam musiał zrobić parę kroków wśród traw. Sięgały one obecnie jego szyi. Wydawały mu się mnóstwem cienkich ramion starających się oplątać go, by powaliwszy utopić w głębi tego morza zielonego, nieskończonego. Błagał Albinę, by nie iść dalej. Ona szła naprzód, nie zatrzymała się, widząc jednak że on cierpi, zbliżyła się do niego, zasępiając się zwolna, doznając w końcu dreszczów jak i on. Ale mówiła jeszcze. Szerokim gestem ukazała na strumienie, na rzędy wierzb, łany traw, rozpościerające się aż na kraniec widnokręgu. Wszystko to ich było niegdyś. Żyli tam całemi dniami. Pomiędzy tamtemi trzema wierzbami nad wodą bawili się byli w kochanków. Wówczas chcieli, by trawy były większe, aby się zgubić w ich ruchomej fali, aby się mogli czuć bardziej sami, zdala od wszystkiego, jak skowronki wędrujące w głębi łanu zboża. Dlaczegóż on dzisiaj trząsł się, skoro zaledwie końce stóp zanurzył w trawie? Zawiodła go w bór. Drzewa przestraszyły Sergiusza bardziej. Nie poznawał ich z tą powagą czarnych pni. Więcej niż gdziekolwiek przeszłość wydawała mu się umarłą wpośród tego groźnego starodrzewu, gdzie światło wchodziło swobodnie.. Pierwsze deszcze zatarły ślady ich kroków na alejach. Wichry uniosły wszystko, co po nich było pozostało na nizkich gałęziach krzewów. Albina z sercem ściśniętem, przeczyła jednak spojrzeniem. Odnajdowała na piasku najlżejsze ślady ich przechadzek. Przy każdym krzaku dawne ciepło, które zostało tam po ich przejściu występowało jej na twarz. I z prośbą, w oczach starała się przywołać wspomnienia Sergiusza. Wzdłuż tej ścieżki, szli w milczeniu, z wielkiem wzruszeniem, nie śmiejąc sobie powiedzieć że się kochają. Na tej polance zapomnieli się raz wieczorem do późna, przypatrując się gwiazdom, które zdawały się ich oblewać ciepłym deszczem. Dalej, pod tym dębem zamienili swój pierwszy pocałunek. Dąb zatrzymał woń tego pocałunku; mchy nawet ciągle mówiły o nim. To kłamstwo mówić, że bór staje się niemy i pusty. A Sergiusz odwracał głowę, by uniknąć spojrzenia Albiny, bo go męczyło.
Poprowadziła go na skały. Może tam nie będzie już taki wątły i drżący, o co rozpacz ją brała. Tylko wielkie skały o tej porze były jeszcze gorące pod czerwonym żarem zachodzącego słońca. Tchnęły zawsze swoją tragiczną namiętnością, miały gorące, kamieniste łoża, w których przewalały się mięsiste rośliny w potwornych połączeniach. Nie odzywając się, nie odwracając nawet głowy, Albina pociągnęła Sergiusza wzdłuż stromej drogi, chcąc go zaprowadzić wyżej i jeszcze wyżej, dalej niż źródła, aż znów się oboje znajdą na słońcu. Zobaczą cedr, pod którym doznali niepokoju pierwszych żądz. Położą się na ziemi, na rozpalonych płytach, czekając aż twórczy prąd ziemi im się udzieli. Ale wkrótce nogi Sergiusza potknęły się srodze. Nie mógł już iść. Najprzód upadł na kolana. Albina najwyższym wysiłkiem zdołała go podnieść i pociągnąć dalej przez chwilę. Lecz upadł znowu i został tak, powalony na środku drogi. Przed nim, poniżej, rozpościerało się ogromne Paradou.
— Skłamałeś! — zawołała Albina — nie kochasz mię już!
Płakała, stojąc przy nim, czując się niezdolną do wyniesienia go wyżej. Nie czuła jeszcze gniewu, płakała nad miłością ich dogorywającą. On był zgnębiony.
— Ogród umarł, zimno mi ciągle — szepnął.
Ona wzięła go za głowę, pokazując mu Paradou.
— Ależ spojrzyj!... Ach, to oczy twoje umarły, i uszy, i wszystko, całe twoje ciało. Przeszedłeś wszystkie nasze radości, nie widząc ich, nie słysząc, nie czując. Potykałeś się tylko, przyszedłeś tu, by upaść i nudów i ze znużenia... Nie kochasz mię już!
Zaprzeczył łagodnie, spokojnie. Ona po raz pierwszy uniosła się.
— Cicho! Czy ogród umrze kiedykolwiek! Będzie spał w zimie; obudzi się w maju, przyniesie nam znów wszystko, cośmy mu z naszej miłości powierzyli; nasze pocałunki zakwitną napowrót w kwietniku, nasze przysięgi odrosną razem z trawami i drzewami... Gdybyś ty ogród widział, gdybyś słyszał, on jest bardziej wzruszony, kocha w sposób przejmujący większą słodyczą o tej porze jesiennej, gdy zasypia w rodzajności swej... Ale ty już nie kochasz, nie możesz tego wiedzieć.
On podnosił ku niej oczy, błagając, by się nie gniewała. Miał twarz chudszą, pobladłą z dziecinnego przerażenia. Drżał gdy podniosła, głos. Wyjednał w końcu, że spoczęła przez chwilę przy nim, pośrodku drogi. Pomówią spokojnie, porozumieją się. I oboje, w obliczu Paradou, nie dotykając nawet rąk swych, mówili ze sobą o swej miłości.
— Kocham cię, kocham — rzekł swoim równym głosem. Gdybym cię nie kochał, nie byłbym przyszedł... To prawda, jestem zmęczony. Nie wiem dlaczego. Sądziłem że odnajdę tu owo ciepło dobroczynne, którego wspomnienie samo było mi pieszczotą. I zimno mi, ogród wydaje mi się czarny, nie widzę w nim nic z tego co w nim zostawiłem. Ale to bynajmniej nie moja wina. Staram się być takim jak ty, chciałbym cię zadowolnić.
— Nie kochasz mię już — powtórzyła znowu Albina.
— Owszem, kocham cię. Dużo wycierpiałem, wtedy, po odesłaniu ciebie... Ach, kochałem cię z takiem uniesieniem wiesz, że byłbym cię zgniótł w uścisku, gdybyś była powróciła rzucić się w me objęcia. Nigdy cię nie pożądałem tak gwałtownie. Przez całe godziny stałaś przedemną żywa, cisnąc mię twemi giętkiemi palcami. Kiedy zamknąłem oczy, zapalałaś się by słońce, ogarniałaś mię twoim ogniem... Więc wszystko podeptałem, przyszedłem.
Przez chwilę milczał w zamyśleniu, i znów mówił:
— A teraz jestem jakby złamany. Gdybym cię chciał przycisnąć do piersi mej, nie mógłbym cię utrzymać, upuściłbym cię i upadłabyś... Poczekaj aż ten mój dreszcz przejdzie. Daj mi twe ręce, będę je całował. Bądź dobra, nie patrz na mnie zagniewanemi oczyma. Pomóż mi odzyskać moje serce.
Smutek jego był taki szczery, a chęć powrotu do dawnego kochania tak oczywista, iż wzruszyły Albinę. Na chwilę stała się znów bardzo słodką. Pytała go troskliwie:
— Gdzie cierpisz? Co cię boli?
— Ja nie wiem. Wydaje mi się, że wszystka krew z żył mi ucieka... Przed chwilą, przychodząc tu, czułem jakby mi zarzucono na ramiona szatę z lodu, przylegającą mi do ciała i zamieniającą mi je w kamień od stóp do głów... Ja już raz czułem tę szatę na sobie... Ale nie pamiętam...
Ona przerwała mu śmiechem przyjaznym.
— Dziecko z ciebie, musiałeś się poprostu przeziębić i cała historya... Słuchaj, ale to przynajmniej nie ja ciebie tak przerażam? W zimie nie będziemy siedzieli w tym ogrodzie jak dwoje dzikich. Udamy się gdzie zechcesz, do jakiego wielkiego miasta. Będziemy się kochali wśród ludzi tak spokojnie jak wśród drzew. Zobaczysz, że nie jestem tylko urwisem, umiejącym wybierać gniazda i chodzić godzinami bez zmęczenia... Kiedy byłam mała nosiłam haftowane spódniczki, ażurowe pończochy, kołnierze i falbany. Opowiadano ci chyba o tem?
Nie słuchał jej, rzekł naraz z lekkim okrzykiem:
— Ach, przypominam sobie!
A gdy go pytała, nie chciał odpowiedzieć. Przypomniał sobie wrażenie z kaplicy seminaryum na swoich ramionach. To właśnie była owa szata z lodu czyniąca go całego kamieniem. I jego kapłańska przeszłość ogarnęła go nieprzezwyciężenia. Niejasne wspomnienia co się w nim były obudziły gdy szedł z Artodów do Paradou, wystąpiły wyraźniej, narzuciły mu się, ogarnęły go z wszechwładną bezwlędnością. Podczas gdy Albina opowiadała mu dalej o szczęśliwem życiu, jakie będą wiedli we dwoje, on słyszał dzwonek oznajmiający podniesienie, widział monstrancye, kreślące krzyże ognista nad ogromnemi klęczącemi tłumami.
— Otóż — rzekła — dla ciebie włożę znów te spódnice haftowane... Chcę, byś był wesół. Będziemy się starali o rozrywki dla ciebie. Może pokochasz mię silniej gdy mię ujrzysz piękną, ubraną jak panie. Nie będę już chodziła z grzebieniem krzywo zatkniętym we włosy, ani z włosami spadającemi na kark. Nie będę zataczała rękawów po łokcie. Zapnę suknię, aby nie było widać ramion. Umiem jeszcze się kłaniać i chodzić śmiało, poruszając leciutko podbródkiem. Zobaczysz, będę piękną kobietą, idąc z tobą pod rękę na ulicy.
— Czyś wchodziła do kościołów czasami, będąc dzieckiem? — zapytał ją półgłosem, jak gdyby pomimowoli snuł dalej głośno, to marzenie, co nie dawało mu jej słyszeć. Ja nie mogłem przejść koło kościoła, by nie zajść. Skoro tylko drzwi za mną napowrót się zamknęły, zdawało mi się, że jestem już w raju, głosy anielskie szeptały mi do ucha słodkie opowieści, tchnienie świętych owiewało mnie całego... Chciałbym był żyć tam zawsze, tonąć w tem ubłogosławieniu.
Utkwiła w nim oczy, krótki błysk jakiś zaświecił w tkliwości jej spojrzenia. Mówiła znowu, korząc się jeszcze:
— Zrobisz ze mnie co ci się podoba. Uczyłam się dawniej muzyki; byłam panną uczoną, wychowywaną starannie do wszelkich wytworności... Powrócę do szkoły, wezmę się do muzyki. Jeśli zechcesz, bym ci grała ulubioną, melodyę, powiesz mi tylko, a będę się jej uczyła przez całe miesiące, by ci ją pewnego wieczora zagrać u nas, w zacisznym pokoju, pozasłaniawszy w nim szczelnie drzwi i okna. A ty wynagrodzisz mię jednym pocałunkiem... Wiesz... pocałunkiem w usta, co przywrócą ci miłość dla mnie. Weźmiesz mię i będziesz mógł mię połamać w twem objęciu.
— Tak, tak — szepnął — odpowiadając ciągle tylko własnym swoim myślom, najprzód, największą moją radością było zapalanie świec, przygotowywanie ampułek, niesienie mszału ze złożonemi rękami. Później zakosztowałem powolnego zbliżania się Boga i myślałem że umrę z miłości... Niemam innych wspomnień. Nie umiem nic. Jeśli podnoszę rękę... to do błogosławieństwa. Jeśli wyciągam usta... to aby złożyć pocałunek na ołtarzu. A kiedy szukam mego serca — nie znajduję go już: dałem je Bogu a on je wziął.
Ona mocno pobladła, oczy jej płonęły. Mówiła jeszcze, z drżeniem w głosie:
— A moja córka będzie zawsze przy mnie.. Chłopca, jak zechcesz, będziesz posyłał do szkoły. Drogą moją blondyneczkę zatrzymam przy sobie. Sama nauczę ją czytać. O, przypomnę sobie, wezmę nauczycieli, jeżeli zapomniałam liter... Będziemy żyli z tym drobiazgiem u kolan. Będziesz szczęśliwy, prawda? Mów, powiedz mi, że ci będzie ciepło, że będziesz się uśmiechał i że nie będziesz niczego żałował?
— Myślałem często o kamiennych świętych, okadzanych od wieków w swoich framugach — rzekł bardzo cicho. — Ostatecznie, muszą już być przesiąknięci kadzidłem aż do wnętrzności... Otóż ja jestem jak ci święci. Mam woń kadzidła w najdrobniejszych nawet zagięciach mojego ciała. Zabalsamowanie to daje mi pogodę, śmierć spokojną mojego ciała, ten spokój, z jakim napawam się tem że nie żyję... Ach, niech mię nie nie wyrwią z mej nieruchomości! Pozostanę zimny, surowy, z wiecznym uśmiechem na moich wargach z granitu, niezdolny zejść pomiędzy ludzi. To moje jedyne pragnienie.
Podniosła się, zagniewana, groźna. Potrząsnęła nim, wołając:
— Co ty mówisz? O czem ty marzysz głośno?... Czyż mie jestem twoją żoną? Czyż nie przyszedłeś po to, aby być moim mężem?
On trząsł się, cofał.
— Nie, puść mię, ja się boję! wyjąkał.
— A nasze życie wspólne, a nasze szczęście, a nasze dzieci?
— Nie, nie, boję się.
I wydarł mu się okrzyk z głębi duszy:
— Ja nie mogę, nie mogę!
Ona, przez chwilę stała niema wobec tego nieszczęśliwego, co dygotał u jej stóp. Ogień bił z jej twarzy. Wyciągnęła ręce, jakby chciała go wziąć przycisnąć do siebie w wybuchu gwałtownego pożądania. Ale jakby się namyśliła; wzięła go tylko za rękę, podniosła go na nogi.
— Chodź! — rzekła.
I zaprowadziła go pod olbrzymie drzewo, na to miejsce, gdzie mu się była oddała, gdzie on ją był posiadł. Był to ten sam cień błogi, ten sam pień oddychający niby pierś ludzka, te same gałęzie rozpościerające się szeroko niby ramiona opiekuńcze. Drzewo było zawsze dobre, mocne, potężne, płodne. I teraz, jak w dniu ich godów, w zielonawej przezroczystości polanki była omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłosny, przechodzący nagle w wielki czar milczenia. A w oddali, Paradou, pomimo pierwszego jesiennego dreszczu, odnalazło, i ono także, swe szepty gorące. Stawało się znów współwinowajcą. Od kwietnika, od sadu, z łąk, z boru, z wielkich skał, z rozległego nieba przypływał znów śmiech upojenia, powiew siejący na swej drodze rodzajnym pyłem. Nigdy ogród w najcieplejszy wieczór wiosenny nie miał tej tkliwości głębokiej co w te ostatnie dni pogodna kiedy rośliny zasypiały, mówiąc sobie słowa pożegnania.
Woń dojrzałych kiełków niosła żądze rozkoszne! pomiędzy przerzedzonemi liśćmi.
— Słyszysz? Słyszysz? — szeptała Albina do ucha Sergiusza, któremu dała upaść na trawę u stóp drzewa.
Sergiusz płakał.
— Widzisz teraz, że Paradou nie umarło. Woła na nas, byśmy się kochali. Zawsze jeszcze żąda naszego małżeństwa... Ach, przypomnij sobie. Przyciśnij mię do siebie. Niech ja znów będę twoją, a ty mój.
Sergiusz płakał.
Nie rzekła już nic więcej. Sama go objęła gwałtownym uściskiem. Przylgnęła ustami do tego trupa, aby go wskrzesić. A Sergiusz na to łzy miał tylko.
Po długiem milczeniu, Albina przemówiła. Stała teraz, wyniosła i stanowcza.
— Idź precz! — rzekła po cichu.
Sergiusz powstał z wysiłkiem. Podniósł swój brewiarz, który potoczył się był na trawę. Odszedł.
— Precz! — powtarzała Albina, idąc za nim, pędząc go przed sobą, podnosząc głos.
I parła go tak od krzaka do krzaka, aż go odprowadziła do wyłomu wpośród drzew posępnych. A tam, ponieważ Sergiusz, z głową spuszczoną, wahał się, krzyknęła na niego gwałtownie:
— Precz, precz!
Potem, powoli, weszła napowrót do Paradou, nie odwracając głowy. Noc zapadała, ogród był już tylko wielką, czarną trumną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.