Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Ksiądz Mouret spał snem kamiennym. Gdy otworzył oczy później niż zazwyczaj, miał twarz i ręce mokre od łez; płakał przez całą noc, przez sen. Nie miał mszy owego rana. Pomimo takiego długiego spoczynku, wczorajsze jego znużenie doszło teraz do tego stopnia, że do południa pozostał w swoim pokoju, siedząc na krześle przy łóżku. Osłupienie opanowujące go coraz bardziej, odejmowało mu nawet poczucie cierpienia. Doznawał tylko wielkiej próżni; był jakby po operacyi, oswobodzony, zmęczony. Z najwyższym wysiłkiem odczytał brewiarz; łacina psalmów wydawała mu się jakimś barbarzyńskim językiem, którego słów sylabizować nawet nie zdołał. I rzuciwszy książkę na łóżko, patrzył przez okno otwarte; godzina po godzinie upływały, a on nie zdobył się na tyle siły, by pójść się oprzeć na poręczy przed oknami. W oddali dostrzegał biały mur Paradou, wązką, bladą linię, biegnącą po szczycie wzgórz pomiędzy ciememi plamami małych sosnowych lasków. Na lewo za jednym z tych lasków był wyłom; nie widział go, ale wiedział że tam jest; pamiętał najdrobniejsze kawałki cierni, rozrzucone pomiędzy kamieniami. Wczoraj jeszcze, nie byłby śmiał podnosić tak oczu, na ten straszny widnokrąg. A teraz, zapamiętywał się bezkarnie w śledzeniu, za każdym bukietem zieloności, przerwanej linii muru. podobnej do obramowania spódnicy rozwieszonego na wszystkich krzakach. Nie przyspieszało to nawet bicia jego serca. Pokusa, jakby gardząc ubóstwem tej krwi, opuściła mdłe jego ciało. Pozostawiła go niezdolnym do walki, i przy pozbawieniu łaski, niemającego nawet namiętności grzechu, lecz gotowego do przyjęcia przez ogłupienie tego wszystkiego co wczoraj odtrącał tak zaciekle.
Naraz spostrzegł się, że mówi głośno. Ponieważ wyłom jeszcze istnieje, pójdzie do Albiny o zachodzie słońca. Postanowienie to sprawiało mu pewną przykrość. Ale nie sądził, by mógł postąpić inaczej. Ona czekała na niego, była jego żoną. Gdy chciał uprzytomnić sobie twarz jej, przedstawiała mu się bardzo niewyraźnie, w bardzo wielkiem oddaleniu. I niepokoił się jakimby sposobem żyli ze sobą. Trudnoby im było pozostać w okolicy; musieliby uciec tak, aby nikt o tem nie wiedział; a ukrywszy się gdzieś, potrzebowaliby znów mnóstwa pieniędzy, by módz żyć szczęśliwie. Dwadzieścia razy starał się zrobić sobie plan wykradzenia, i ułożyć przyszłość szczęśliwych kochanków. Nie znajdował nic. Teraz gdy żądze w nim nie szalały, przerażała go praktyczna strona położenia, stawiała go z jego wątłemi rękami w obec sprawy zawikłanej, do której nie wiedział jak się zabrać. Zkąd wzięliby koni do ucieczki? A gdyby szli pieszo, to czy nie przyaresztowanoby ich jako włóczęgów? Zresztą, czy on potrafi być urzędnikiem, lub wystukać jakieś zajęcie mogące zapewnić chleb jego żonie? Nigdy go tych rzeczy nie uczono. Nie znał życia; szukając w swej pamięci, znajdował tylko modlitwy, szczegóły caremoniału, karty z teologii Bouviera, wyuczone aa pamięć w seminaryum. Nawet drobnostki bez znaczenia wprawiały go w wielkie zakłopotanie. Zastanawiał się, czy by się odważył podać rękę swej żonie na ulicy. Z pewnością nie umiałby chodzić pod rękę z kobietą. Wyglądałby tak niezgrabnie, że ludzieby się odwracali. Odgadliby księdza i lżyliby Albinę. Napróżnoby się starał omyć z kapłaństwa, zawszeby miał na sobie smutną jego bladość, zapach kadzidła. A gdyby kiedyś miał dzieci? Drgnął na tę myśl niespodzianą. Poczuł szczególny wstręt. Pomyślał, że nie kochałby ich. Tymczasem było ich dwoje, chłopczyk i dziewczynka. On odsuwał je od swych kolan, przykrość mu sprawiało poczucie rąk ich na swem ubraniu, nie huśtał ich z radością jak inni ojcowie. Nie mógł się przyzwyczaić do tych ciał z jego ciała, wydających mu się wcieleniem jego męskich chuci. Dziewczynka zwłaszcza niepokoiła go swemi wielkiemi oczami, w głębi których zapalała się już niewieścia tkliwość. Ale nie, onby dziecka nie miał, oszczędziłby sobie tej okropności, którą czuł na myśl oglądania swych członków odrastających i odżywających wiecznie na nowo. Przypuszczenie własnej niemocy było mu bardzo miłem. Zapewne męzkość jego musiała zaniknąć podczas długiego okresu dojrzewania. To go zdecydowało. Zaraz wieczorem ucieknie z Albiną.
Wieczorem jednakże ksiądz Mouret czuł się zanadto znużonym. Odłożył swe odejście do jutra. Nazajutrz znalazł sobie nowy powód: nie mógł tak porzucić siostry samej z Teuse; zostawi list, by ją zaprowadzono do wuja Paskala. Przez trzy dni przyrzekał sobie że napisze ten list; papier, pióro i kałamarz były przygotowane na stole w jego pokoju. I trzeciego dnia wyszedł, nie napisawszy listu. Wziął naraz kapelusz i udał się do Paradou, z ogłupienia, opętany, decydując się, idąc tam jak za pańszczyznę, od której nie wiedział jak się uwolnić. Obraz Albiny zatarł mu się jeszcze bardziej; nie widział jej już, posłuszny był dawniejszej swej woli, umarłej w nim obecnie, ale której parcie trwało wśród wielkiego milczenia całej jego istoty.
Wyszedłszy nie starał się bynajmniej ukryć. Zatrzymał się na końcu wsi, rozmawiając przez chwilę z Rozalią; opowiadała mu że jej dziecko miało konwulsye, pomimo czego śmiała się jak zwykle, kątami ust. Potem wszedł między skały, udając się wprost do wyłomu. Z przyzwyczajenia zabrał ze sobą brewiarz. A że droga była długa, nudząc się, otworzył książkę, odczytał przepisane modlitwy. Gdy włożył ją napowrót pod pachę, nie pamiętał już o Paradou. Szedł ciągle przed siebie, myśląc o nowym ornacie który chciał kupić, aby zastąpić ornat złoty już stanowczo w proch się rozsypujący. Od pewnego czasu składał pieniądze po franku i obliczał że za siedem miesięcy będzie miał sumę potrzebną. Wstępował na wzgórza, gdy jakiś chłopski śpiew w oddali podobnym mu się wydał do pieśni, którą umiał niegdyś, w seminaryum. Starał się przypomnieć sobie początek, ale nie mógł. Przykry mu był ten brak pamięci.. To też gdy sobie w końcu przypomniał, z bardzo słodkiem uczuciem śpiewał półgłosem słowa, przychodzące mu jedno po drugiem. Była to pieśń sławiąca Maryę. Uśmiechał się, jakby owionięty świeżym podmuchem swej młodości. Jaki on był szczęśliwy wówczas! Zapewne, mógł być szczęśliwy i teraz; nie wyrósł, nie żądał innych radości, tylko owego pogodnego spokoju, kąta w kaplicy, gdzieby jego kolana naznaczy sobie miejsce, życia samotnego, ożywionego drobnostkami zachwycająco dziecinnemi. Zwolna podnosił głos, śpiewał, wyciągając fletowe tony, aż spostrzegł wyłom, nagle, wprost przed sobą.
Przez chwilę był jakby zdziwiony. I przestając się uśmiechać, szepnął tylko:
— Albina musi na mnie czekać. Słońce się ma ku zachodowi.
Wstępował, chcąc rozsunąć kamienie, by wejść, gdy zaniepokoiło go potężne sapanie. Zeszedł napowrót i o mało nie nastąpił na twarz Brata Archangiasza, leżącego na ziemi w głębokim śnie. Sen musiał go ogarnąć zapewne podczas gdy pilnował wejścia do Paradou. Zagradzał je sobą, rozciągnięty jak długi, w bezwstydnej postawie. Prawa jego ręka odrzucona za głowę, nie puściła dereniowego kija, którym zdawała się jeszcze grozić niby mieczem ognistym. Chrapał wśród cierni, z twarzą na słońcu, bez jednego drgnienia opalonej skóry. Rój dużych much latał nad jego otwartemi ustami.
Ksiądz Mouret patrzył na niego przez chwilę. Zazdrościł tego świętego snu leżącemu w pyle. Chciał odpędzić muchy; ale muchy uparte, powracały, siadały na fioletowych wargach Brata, który ani czuł tego; ksiądz przeskoczył to duże ciało i wszedł do Paradou.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.