Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Dezydery a zbliżała się z głośną wesołością.
— A, tutaj jesteś, tutaj! — zawołała. — To chyba się bawisz w chowanego? Wołałam cię więcej niż dziesięć razy, ze wszystkich sił... Myślałam już, żeś wyszedł.
Spoglądała z ciekawością w ciemne miejsca kościoła. Poszła nawet aż do konfesyonału, skradając się pocichu, jakby się gotowała do schwytania kogoś kryjącego się tam. Powróciła zawiedziona, mówiąc znowu:
— Więc ty sam jesteś? Może spałeś? Oj ty możesz robić tak sam jeden, kiedy jest zupełnie ciemno?... No, chodźże, siadamy do stołu.
On pocierał czoło gorącemi dłońmi, jakby chciał odsunąć myśli, by mu ich wszyscy nie wyczytali. Starał się machinalnie zapiąć sutanę, wydawało mu się bowiem, iż jest bezwstydnie rozwarta, rozszarpana. I poszedł za siostrą z twarzą surową, bez jednego drgnięcia, zesztywniały, dzięki tej woli księdza co kryje udręczenia swego ciała pod godnością kapłańską. Dezyderya nie zauważyła nawet jego pomieszania. Rzekła tylko, wchodząc do sali jadalnej:
— Ja dobrze się wyspałam. A ty, zadużo gadałeś, jesteś blady jak chusta.
Wieczorem, po obiedzie, Brat Archangiasz przyszedł jak zwykle, by zagrać w „bitwę“ z Teuse. Był tego wieczora niezmiernie rozweselony. Kiedy Brat był wesoły, uderzał co chwila Teuse kułakiem w bok, a ona go za to biła po twarzy. Śmieli się z tego aż sufity się trzęsły. To znów przychodziły mu koncepta nadzwyczajne: tłukł nosem talerze, zakładał się że rozbije drzwi sali jadalnej jak w nie tyłem uderzy, wysypywał tabakę ze swojej tabakierki do kawy starej smużącej, to znów przynosił garść kamyków i rzucał jej za kołnierz, wsuwając je ręką aż do pasa. Te wylewy sangwinicznej radości wybuchały z niczego, pośród zwykłych jego złości; często drobnostka z której nikt się nie śmiał, doprowadzała go do prawdziwego ataku hałaśliwego szaleństwa, tupał nogami, kręcił się w kółko, trzymając się za brzuch.
— Więc nie powie mi Brat, dlaczego jest wesoły? — zapytała Teuse.
Nie odpowiedział. Siedząc okrakiem na krześle, galopował w koło stołu.
— Tak, tak, niech Brat udaje głupiego — rzekła. — Boże, jaki głupi! Jeżeli Pan Bóg Brata widzi, dopiero musi być kontent...
Brat przewrócił się właśnie na wznak, plecami na podłogę z nogami w powietrzu. Nie podnosząc się, rzekł z powagą:
— On mnie widzi, kontent jest, że mnie widzi. To on chce, abym ja się weselił... Gdy mi ześle rozrywkę, to aż we mnie dzwoni. Więc się tarzam, a cały raj wtedy się śmieje.
Czołgał się na grzbiecie aż do ściany, potem, oparłszy się na karku, wywijał piętami jak mógł najwyżej. Sutana, opadłszy, odkryła jego czarne spodnie, załatane na kolanach kawałkami zielonego sukna. Mówił znowu:
— Niech ksiądz proboszcz patrzy, do czego ja dochodzę. Założę się, że ksiądz proboszcz tego nie dokaże... No, proszę się pośmiać trochę. Lepiej czołgać się na grzbiecie, niż pożądać na miejsce materaca ciała jakiej łajdaczki. Słyszy ksiądz, co! Człowiek głupim jest na chwilę, wytrze się i strząśnie z siebie robactwo. To odpoczynek! Ja, kiedy się tarzam, wyobrażam sobie, że jestem psem Pana Boga, i dla tego powiadam, że cały raj zbiega się do okien i śmieje się, patrząc na mnie... I ksiądz może się pośmiać. Ot, dla świętych i dla księdza, Ma ksiądz koziołka dla świętego Józefa, a teraz dla świętego Jana, a teraz dla świętego Michała, dla świętego Marka, dla świętego Mateusza...
I wyliczał całą koronkę świętych, przewracając kozły w koło pokoju. Ksiądz Mouret, milczący, z rękami na brzegu stołu, uśmiechnął się w końcu. Zwykle wesołości Brata niepokoiły go. Gdy tenże znalazł się blizko Teuse, kopnęła go.
— Cóż — rzekła — czy będziemy już grali nareszcie?
Brat Archangiasz odpowiedział warczeniem. Stanął na czterech łapach. Szedł prosto do Teuse, udając wilka. Gdy jej dosięgnął, wsadził głowę pod spódnicę i ugryzł ją w prawe kolano.
— Puść mnie, Brat! — wołała. — Cóżto! To już teraz rozpusta w głowie!
— Mnie! — jęknął Brat, taki rozśmieszony tem przypuszczeniem, iż został na miejscu nie mogąc się podnieść. — Ależ patrz, dławię się żem tylko pokosztował twego kolana. Za słone to twoje kolano... Ja widzisz kąsam kobiety, by módz wypluć potem.
Mówił jej ty, pluł na jej spódnice Kiedy udało mu się wreszcie powstać na nogi, sapał przez chwilę, pocierając sobie boki. Resztki śmiechu wstrząsały jeszcze jego brzuchem, niby worem skórzanym, z którego się wysącza resztę napoju. Rzekł wreszcie grubym, poważnym głosem:
— Grajmy... Jeśli się śmieję, to moja rzecz. Teuse nie potrzebuje wiedzieć, dla czego.
Rozpoczęła się partya. Straszna była dzisiaj. Brat bił karty pięściami. Kiedy wołał: „Bitwa!“ — szyby dźwięczały. Teuse wygrywała. Miała trzy asy oddawna i czyhała na czwarty z błyszczącemi oczyma. Tymczasem Brat Archangiasz puszczał się na nowa koncepta. Podnosił stół bez względu na możliwość stłuczenia lampy; szachrował bezczelnie, broniąc się za pomocą grubych kłamstw, dla żartu, jak twierdził następnie. Naraz zaintonował nieszpory, śpiewając je pełnym głosem śpiewaka na chórze. I nie przestawał, rycząc ponuro, wybijając kartami na lewej dłoni spadek każdego wiersza. Gdy wesołość jego dochodziła ostatnich granic, kiedy już nie nie znajdował, by ją wyrazić, śpiewał tak nieszpory, całemi godzinami. Teuse znająca go dobrze, pochyliła się, krzycząc do niego wśród ryku jakim napełniał salę jadalną:
— Niech Brat przestanie, wytrzymać nie można!... Nadto wesoły jest Brat dzisiaj!...
Na to, rozpoczął kompletę. Ksiądz Mouret poszedł usiąść przy oknie. Zdawał się nie widzieć, nie słyszeć co się działo w koło niego. Podczas obiadu jadł jak zwykle, potrafił nawet odpowiadać Dezyderyi na jej wieczne zapytania. Teraz wstawał wyczerpany, złamany, zniweczony, popadał, w tę wściekłą walkę, co toczyła się w nim bez przerwy. Brakło mu już nawet odwagi, by wstać i udać się do swego pokoju. Obawiał się zwrócić twarzą do lampy, by nie spostrzeżono łez, których już nie mógł powstrzymać. Oparł czoło o szybę, patrzył w ciemność na dworze, zapadając zwolna w odrętwienie senne, duszące, by zmora.
Brat Archangiasz, nie przestając odśpiewywać psalmów, mrugnął, ukazując głową na śpiącego księdza.
— Co? — zapytała Teuse.
Brat powtórzył swój ruch wyraźniej.
— Ee, choćby sobie Brat i szyję wywichnął! — rzekła służąca. — Proszę powiedzieć, to zrozumiem... Masz tobie, król. Dobrze, biorę od Brata damę.
Położył na chwilę karty, przegiął się na stół i szepnął jej w twarz:
— Łajdaczka przychodziła.
— Wiem o tem — odrzekła. — Widziałam jak z panienką wchodziła do kurników.
Spojrzał na nią strasznie, wysunął pięści.
— Teuse ją widziała i pozwoliła jej wejść! Trzeba było mnie zawołać, bylibyśmy ją powiesili za nogi na którym gwoździu w kuchni.
Ale ona rozgniewała się, tłumiąc głos jednak, by nie obudzić księdza Moureta.
— A jakże! — jąkała. — Brat sobie także dobry! Proszę no popróbować, przyjść kogo wieszać w mojej kuchni! A pewnie, że ją widziałam. A nawet odwróciłam się kiedy ona poszła po katechizmie do księdza proboszcza, do kościoła. Mogli sobie tam robić, co sami chcieli. Czy to do mnie należy? Ja miałam fasolę do gotowania. Niecierpię tej dziewczyny. Ale kiedy ona jest zdrowiem dla księdza proboszcza... może sobie przychodzić o każdej porze dnia i nocy. Zamknę ich razem, jeżeli zechcą.
— Gdyby Teuse to uczyniła — rzekł Brat z chłodną wściekłością — udusiłbym.
Poczęła się śmiać. Teraz ona mówiła mu ty.
— Nie gadajno głupstw mały! Kobiety, wiesz o tem przecie, zakazane ci są jak Pater osłom. Spróbuj mię kiedy udusić, a zobaczysz co ci zrobię... Bądżno grzeczny, kończmy partyę. Masz, ot jeszcze jeden król.
On, trzymając kartę podniesioną do góry, nie przestawał się jurzyć:
— Przyszła chyba jakąś drogą samemu dyabłu tylko wiadomą, że mi się dziś wymknęła. Czatuję przecież codzień popołudniu tam na górze, koło Paradou. Jeżeli ich jeszcze zejdę kiedy razem, pozna się ta łajdaczka z pewnym kijem dereniowym który wyciąłem naumyślnie dla niej... Teraz i na kościół będę uważał.
Grał; dał sobie zabrać waleta i wywrócił się na krześle, opanowany znowu swoim ogromnym śmiechem. Nie mógł się gniewać na seryo tego wieczora. Pomrukiwał sobie:
— Mniejsza o to, że go widziała, ale się przy najmniej przewróciła. Opowiem to wam jednakże Teuse. Wiecie, padał deszcz. Stałem we drzwiach szkoły, kiedy ją spostrzegłem schodzącą od kościoła. Pomimo ulewy szła wyprostowana, ze swoją dumną miną. A i tu, wychodząc na drogę, rozciągnęła się jak długa, z powodu, że ziemia musiała być śliska. Ależ ja się śmiałem, klaskałem w ręce... Gdy się podniosła, miała jedną rękę zakrwawioną. Będę miał tej uciechy na cały tydzień. Nie mogę jej sobie przedstawić na ziemi, żebym nie czuł zaraz takiego łechtania pod gardłem i po brzuchu, że muszę wybuchać śmiechem.
I nadymając policzki, zwracając się już do gry całkowicie, zaśpiewał De profundis. Potem powtórzył je. Dokończyli partyi przy tym żałosnym psalmie, który chwilami śpiewał grubszym głosem, jakby dla napawania się nim. On przegrał, ale nie sprawiło mu to najmniejszej przykrości. Kiedy Teuse wyprosiła go, obudziwszy księdza Moureta, słychać było jak się gubił wśród czarności nocy, powtarzając ostatni wiersz psalmu: Et ipse redimet Israël ex omnibus iniquitatibus ejus, z akcentem nadzwyczajnego rozradowania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.