Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Cicho było w kościele. Tylko deszcz wzmagający się, zapełniał nawę jakimś organowym szmerem. W nagłym tym spokoju, oburzenie księdza opadło, zdjęło go rozczulenie. I z twarzą zalaną łzami, z ramionami wstrzasającemi się od łkań, rzucił się znów na kolana przed wielkim Chrystusem. Westchnienie gorącego dziękczynienia wydzierało się z jego ust.
— O, dzięki, Boże mój, za pomoc, którą raczyłeś mi zesłać. Gdyby nie łaska twoja, posłuchałbym głosu mojego ciała, byłbym nędznie do grzechu mego powrócił. Łaską przepasałeś mię do walki; łaska była moją zbroją, moją odwagą, wewnętrzną podporą, dzięki której stałem, bez jednego zachwiania się. O, Boże mój, sam byłeś we mnie, ty to sam przezemnie mówiłeś, bo nie odnajdowałem już w sobie nikczemności istoty stworzonej, czułem siły do potargania wszystkich więzów mojego serca. I oto jest serce moje, zakrwawione całe; do nikogo już nie należy, twojem jest. Dla ciebie oderwałem je od świata. Ale nie sądź, o Boże mój, bym pochlebiał sobie tem zwycięztwem. Ja wiem, że niczem jestem bez ciebie. Korzę się u stóp twych w najgłębszem uniżeniu.
Osunął się nawpół siedząco na stopnia ołtarza, nie mając już słów, a z ust jego rozchylonych oddech dymił się niby kadzidło. Obfitość łaski poiła go niewysłowionym zachwytem. Skupiał się w sobie, szukał Jezusa w głębi swej istoty, w przybytku miłości, który przygotowywał co chwila, by godnie go przyjąć. I Jezus był obecny, czuł tę obecność po nadzwyczajnej słodyczy, przepełniającej go. Wtedy zaczął z Jezusem wewnętrzną rozmowę, jedną z tych, co go porywały z ziemi, kiedy tak oko w oko rozmawiał ze swoim Bogiem. Szeptał słowa pieśni nad pieśniami: „Oblubieniec mój nałoży do mnie a ja należę do niego; spoczywa pomiędzy liliami aż do czasu kiedy wstanie jutrzenka i znikną ciemności“. Rozważał ustęp z Naśladowania: „Wielka to sztuka umieć rozmawiać z Jezusem i wielka mądrość umieć zatrzymać go przy sobie“. Poufałość znowu była zachwycająca. Jezus zniżał się aż do niego, mówiąc mu całemi godzinami o jego potrzebach, jego radościach, jego nadziejach. I dwaj przyjaciele, co po rozłące znów się spotkawszy odchodzą na bok, na brzeg jakiego samotnego strumienia, zwierzają się sobie z mniejszem wzruszaniem, bo Jezus w tych godzinach boskiego współczucia, raczył być jego przyjacielem, najlepszym, najwierniejszym, tym co go nigdy nie zdradził, co za trochę przywiązania darzył go wszystkiemi skarbami żywota wiecznego. Tym razem zwłaszcza, ksiądz chciał go mieć długo. Szósta biła w milczącym kościele, a on słuchał go jeszcze, podczas gdy cisza panowała wśród stworzenia. Wylanie się całej istoty, rozmowa swobodna bez przeszkód języka, naturalne uczucia serca ulatujące szybciej, niż myśl sama. Ksiądz Mouret wszystko mówił Jezusowi, jako Bogu, który przybył z serdecznem ukochaniem i któremu można wszystko powiedzieć. Wyznawał, że ciągle jeszcze kocha Albinę; dziwił się, jak mógł tak ostro się z nią obejść, wypędzić ją bez buntu we wnętrznościach swych; budziło to w nim podziw, uśmiechał się pogodnie, jakby wobec jakiegoś czynu cudownej mocy, dokonanego przez kogoś innego. A Jezus odpowiadał, że go to dziwić nie powinno, że najwięksi święci byli często nieświadomemi narzędziami w ręku Boga. Wtedy ksiądz wyrażał wątpliwość: czy nie pomniejszało to jego zasługi że chronił się do stóp ołtarza i aż do Męki swego Pana? Czy jego odwaga nie była jeszcze bardzo słabą, skoro nie śmiał walczyć sam? Ale Jezus, okazywał pobłażanie; tłumaczył, że słabość człowieka jest nieustannem zajęciem Boga, że woli dusze cierpiące, do których przychodzi zasiąść jak przyjaciel u wezgłowia przyjaciela. Czy to potępienie, kochać Albinę? Nie, jeżeli ta miłość sięga po za cielesność, jeżeli dodaje jedną nadzieję więcej do pożądania życia przyszłego. A jak należało ją kochać? Bez jednego słowa, bez jednego ku niej kroku, by miłość ta, niepokalana, ulatywała z tchnieniem niby piękna woń miła niebu. Jezus uśmiechał się życzliwie, przybliżając się, ośmielając do zwierzeń tak dalece, że ksiądz zwolna począł opowiadać piękność Albiny. Miała jasne włosy aniołów. Była cała biała, z dużemi, słodkiemi oczami, podobna do świętej z aureolą. Jezus milczał, ale wciąż się uśmiechał. I jak ona wyrosła! Wyglądała teraz jak królowa, z kibicią zaokrągloną, z przepysznemi ramionami. Ach, objąć ją, bodaj na jedną sekundę i czuć te ramiona omdlewające w tym uścisku! Uśmiech Jezusa bladł, niknął jak promień słońca na skraju widnokręgu. Ksiądz Mouret mówił sam teraz. Doprawdy zanadto surowym się okazał. Dlaczego wygnał Albinę bez jednego dobrego słowa, kiedy niebo pozwalało kochać?
— Kocham ją, kocham ją! — zawołał wielkim głosem, który napełnił kościół.
Widział ją jeszcze przed sobą. Wyciągała ręce ku niemu, a była lak ponętna, że mógłby złamać wszystkie przysięgi. I rzucał się na jej łono bez względu na kościół; chwytał jej ciało, posiadał ją wśród deszczu pocałunków. Przed nią to klękał, błagając jej zmiłowania, przebaczenia za swoją gwałtowność. Tłomaczył, że w pewnych godzinach był w nim głos, który nie był jego. Czyżby on mógł ją kiedykolwiek skrzywdzić? Obcy głos sam jedynie przemawiał. To nie mógł być on, co bez drżenia nie tknąłby jednego jej włoska. I wypędził ją, kościół pusty był zupełnie! Gdzie ma biedz, by ją spotkać, by przyprowadzić napowrót, osuszając jej łzy pieszczotami? Deszcz padał większy. Drogi były jeziorami błota. Wyobrażał ją sobie smaganą przez ulewę, chwiejącą się wzdłuż rowów, w zmoczonem ubraniu, lgnąecm jej do ciała. Nie, nie, to nie ten on, to był tamten, głos zazdrosny, co z takiem okrucieństwem żądał śmierci jego miłości.
— O Jezu! — wołał rozpaczliwie — bądź dobry, oddaj mi ją.
Ale Jezusa już nie było... Wtedy ksiądz Mouret budząc się nagle, zbladł okropnie. Zrozumiał. Nie potrafił zatrzymać przy sobie Jezusa. Tracił przyjaciela, zostając bez obrony wobec złego. Zamiast owej jasności wewnętrznej, którą był cały rozświetlony i w której przyjmował swojego Boga, znajdował już tylko w sobie ciemność, jakiś dym brzydki co podrażniał jego cielesność. Jezus, odchodząc, zabrał z sobą łaskę. On, od rana taki ufny w swą siłę opartą na pomocy z nieba, poczuł się naraz nędznym, opuszczonym, słabym jak dziecko. I co za upadek srogi, co za ogrom goryczy! Walczyć bohatersko, stać tak jak on stał, niezwyciężony, nieubłagany, wtedy gdy pokusa była tu przed nim, żyjąca, ze swoją okrągłą kibicią, z przepysznemi ramionami, z zapachem kobiety namiętnej — a potem uledz haniebnie, dyszeć obrzydliwą żądzą, kiedy pokusa oddaliła się, zostawiając po sobie ledwie szelest sukni, ledwie zapach jakiś, co uleciał z szyi jasnej! Teraz, samem wspomnieniem wchodziła napowrót wszechpotężna i opanowywała kościół.
— Jezu, Jezu! — zawołał raz jeszcze ksiądz — powróć, wejdź znowu we mnie, mów do mnie jeszcze!
Jezus pozostawał głuchy. Przez chwilę, ksiądz Mouret błagał niebiosa, wyciągając do góry ręce z rozpaczą. Ramiona jego trzeszczały od nadzwyczajnego wysiłku jego modłów. I wkrótce, ręce jego opadły, zniechęcone. Niebo zalegało owo milczenie bez nadziei, znane pobożnym. Wtedy, usiadł znowu na stopniu ołtarza, zgnębiony, z twarzą ziemistą, przyciskając łokcie do boków jakby dla zmniejszenia swego ciała. Kurczył się pod zębem pokusy.
— Boże mój, opuszczasz mię — szepnął. — Niech się stanie wola twoja!
I jednego słowa więcej już nie powiedział, dysząc silnie, podobny do ściganego zwierzęcia, nieruchomego z obawy ukąszeń. Od czasu swojego grzechu, był w taki sposób igraszką kaprysów łaski. Nie odpowiadała na wołania najgorętsze; przybywała, nieoczekiwana, cudna, kiedy się już nie spodziewał jej prędzej jak po latach. Pierwsze parę razy oburzył się był, przemawiając jak zdradzony kochanek, wymagając natychmiastowego powrotu tej pocieszycielki, której pocałunek dawał mu moc taką. Później po jałowych napadach gniewu, zrozumiał, że pokora mniej go męczyła, a pomagała mu znosić to opuszczenie. Więc, całemi godzinami, całemi dniami, korzył się w oczekiwaniu jakiejkolwiek ulgi, która nie przychodziła. Nadaremnie oddawał się w ręce Boga, unicestwiał się przed nim, powtarzał aż do przesytu najskuteczniejsze modlitwy: nie czuł już Boga; jego zbłąkanem ciałem wstrząsały żądze; jego modlitwy, plącząc mu się na ustach, kończyły się sprośnym szeptem. Powolna męka pokusy, kiedy rynsztunki wiary opadały zeń jeden po drugim, wysuwając się z jego rąk omdlałych, kiedy był już tylko rzeczą bezwładną w szponach namiętności, kiedy oglądał z przerażeniem własną hańbę, nie mając przy tem odwagi ruszyć małym palcem, by grzech odegnać. Takie było teraz jego życie. Znał wszystkie szturmy grzechu. Ani jeden dzień nie przeszedł, by nie był doświadczany. Grzech przybierał tysiąc kształtów, wchodził przez oczy, przez uszy, chwytał go wprost za gardło, wpadał mu znienacka na ramiona, nękał go aż do szpiku kości. Ciągle, grzech stał przed nim, nagość Albiny, jasna jak słońce, oświecające zielone Paradou Widział ją bezustannie, z wyjątkiem owych rzadkich chwil, kiedy łaska raczyła przymknąć mu powieki świeżem swojem dotknięciem. I ukrywał nieszczęście swe jak sromotę. Zamykał się w tem milczeniu sztywnem, z którego nie było sposobu go wyrwać, napełniając probostwo męczeństwem swem i rezygnacyą, rozjątrzając Teuse, która za jego plecami wygrażała niebu pięścią.
Tym razem sam był, konać mógł z udręczenia bez wstydu. Grzech obalił go teraz z taką siłą, iż nie był zdolny ruszyć się ze stopni ołtarza ca który był upadł. Dyszał ciągle mocno, paliła go tęsknota, łzy nie przychodziły. I myślał o swojem dawniejszem pogodnem życiu. Ach, jaki spokój, jaka ufność w owym czasie kiedy przybył do Artodów! Zbawienie wydawało mu się pięknym gościńcem. Śmiał się wtedy gdy mówiono o pokusach. Żył wpośród złego, nie znając go ani się bojąc, bezpieczny że je zniechęci. Był kapłanem doskonałym, tak czystym, tak nieświadomym przed Bogiem, że Bóg prowadził go za rękę niby małe dziecko. Obecnie cała ta naiwność umarła. Bóg nawiedzał go rano i zaraz doświadczał go. Pokusy stawały się jego życiem na ziemi. Z wiekiem, z grzechem, wszedł w szranki wiecznej walki. Czyżby go Bóg kochał teraz bardziej? Wszyscy wielcy święci zostawili szmaty swego ciała na kolcach bolesnej drogi. Usiłował czerpać pociechę w tem przeświadczeniu Gdy ciało jego się rozdzierało, gdy kości się rozchodziły, on obiecywał sobie nagrody nadzwyczajne. Jakkolwiekby go niebo smagało, nigdy nie będzie dosyć. Dochodził aż do pogardzania dawniejszą swoją pogodą, swoją łatwą żarliwością, co rzucała go na klęczki w dziewczęcym zachwycie, nie dając mu nawet poczuć odrętwienia kolan od twardej posadzki. Wysilał się, by rozkosz znaleźć w swem cierpieniu, by się w niem ułożyć, usnąć. Ale błogosławiąc Boga, szczękał zębami z większem przerażeniem, głos buntującej się w nim krwi wołał na niego, że wszystko to kłamstwem jest, że jedyną radością godną pożądania jest wyciągnąć się w objęciach Albiny, pod jaką ścianą kwiatów w Paradou.
Jednakże opuścił Maryę dla Jezusa, poświęcając serce, by pokonać ciało, marząc o wprowadzeniu męzkości do swej wiary. Marya zanadto niepokoiła go, wązkiemi pasmami swoich włosów nad czołem, wyciągniętemi rękami, uśmiechem kobiety. I znów zarzucał jej, iż zbyt słodką okazywała mu się niegdyś; dopóty go trzymała w fałdach swej szaty, aż z jej objęcia przeszedł w objęcie istoty stworzonej, nie spostrzegając się nawet, że zmienia swą miłość. I przypominał sobie grubiaństwa Brata Archangiasza, jego niechęć do wielbienia Maryi, nieufne spojrzenie, z jakiem zdawał się ją śledzić. On nie miał nadziei wzniesienia się kiedykolwiek do tej surowości; zaniedbywał ją tylko, chował jej obrazy, zostawił jej ołtarz w opustoszeniu. Ale była ona w głębi jego serca, jak miłość nieprzyznana, zawsze obecna. Grzech, mocą świętokradztwa, którego okropność przejmowała go zgrozą, używał jej, by go kusić. Kiedy wzywał jej jeszcze, w chwilach nieprzezwyciężonego rozczulenia, stawała przed nim Albina, w białym płaszczu, przepasana błękitną wstęgą, z różami złotemi na obnażonych stopach. Wszystkie Dziewice, Dziewica w królewskim złotym płaszczu, Dziewica uwieńczona gwiazdami, Dziewica odwiedzona przez Anioła Zwiastowania, Dziewica cicha między lilią i kądzielą, przywodziły mu na pamięć Albinę, uśmiechnięte oczy, delikatne usta lub mięką linie policzków. Grzech jego zabił dziewictwo Maryi. Więc z wysiłkiem najwyższym wypędzał kobietę z religii, chronił się do Jezusa, którego słodycz zatrważała go nawet czasem. On potrzebował Boga gniewnego, Boga nieubłaganego, tego Boga i Biblii, otoczonego grzmotami, ukazującego się jedynie po to by karać przerażony świat. Nie było już świętych, ani aniołów, ani Matki Bożej, był tylko Bóg, Pan wszechmogący, co wymagał dla siebie wszystkich tchnień. Czuł miażdżącą rękę tego Boga na swojem ramieniu, jak trzymała go zawieszonego w przestrzeni i w czasie, jako atom występny. Być niczem, być potępionym, śnić o piekle, szamotać się bezskutecznie przeciw potworom pokusy, to było dobrze. Od Jezusa brał tylko krzyż. Miał to szaleństwo krzyża, co tyle warg już zużyło na krucyfiksie. Brał krzyż i szedł za Jezusem. Obciążał go, czynił go przygniatającym, nie miał większej radości jak upaść pod nim, nieść go na klęczkach, łamiąc się pod jego ciężarem. Widział w nim moc duszy, szczęśliwość umysłu, wypełnienie cnoty, doskonałość świętości. Wszystko w nim się znajdowało, wszystko kończyło się śmiercią na nim. Cierpieć, umrzeć, słowa te dźwięczały mu w uszach bezustanku, jako zakończenie ludzkiej mądrości. A kiedy przywiązał siebie do krzyża, miał pociechę bez miary w miłości Boga. Nie Maryę to już kochał przywiązaniem synowskiem, namiętnością kochanka. Kochał dla kochania, miłością samą w sobie. Kochał Boga ponad siebie samego, ponad wszystko, wśród rozbłysku jasności. Był jakby pochodnią, co trawi się w światło. Śmierć, kiedy jej pragnął, była dlań tylko wielkim porywem miłosnym.
Czegóż on zaniedbał, iż został poddany próbom tak ciężkim. Otarł ręką pot spływający mu ze skroni, pomyślał że rano jeszcze zrobił rachunek sumienia i nie znalazł w sobie żadnego poważnego grzechu. Czyż nie wiódł surowego i umartwionego życia? Czyż nie kochał Boga wyłączcie, ślepo? Ach, jakby go błogosławił, gdyby mu powrócił spokój, uważając że jest dostatecznie już ukarany za swój grzech. Lecz może ten grzech nie da się nigdy odpokutować? I mimowolnie powrócił do Albiny, do Paradou, do palących wspomnień. Najprzód szukał usprawiedliwienia. Pewnego wieczora upadł na podłogę w swym pokoju z zapaleniem mózgu. Przez trzy tygodnie, chorobie swej podlegał całkowicie. Krew pędziła mu w żyłach z zaciekłością, huczała w nim na przestrzał z gwałtownością wód wypadających przez otwarte szluzy. Ciało od stóp do głów oczyszczało się, odnawiało, wstrząsało, pod tak natężonem działaniem choroby, że często w malignie zdawało mu się, iż słyszy stukanie młotów przybijających na nowo jego kości. A potem zbudził się pewnego poranka jakby odnowiony. Narodził się po raz drugi, oswobodzony z tego wszystkiego, co dwadzieścia pięć lat życia było w nim kolejno złożyło. Jego pobożne dzieciństwo i wychowanie w seminaryum, i wiara młodego kapłana — wszystko znikło zatopione, uniesione, pozostawiając wolne po sobie miejsce. Z pewnością, samo piekło przygotowało go tak do grzechu, ogałacając go z wszelkiego uzbrojenia, czyniąc z wnętrzności jego, zniewieściałe łoże, do którego grzech swobodnie mógł wejść i spoczywać. A on pozostawał w nieświadomości i poddawał się temu Dowolnemu zmierzaniu do grzechu. W Paradou, gdy otworzył oczy, czuł się pogrążonym w dzieciństwie, bez pamięci przeszłości, nie mając już w sobie nic z kapłaństwa. Jego organa poruszały się swobodnie, z rozkosznem zdziwieniem rozpoczynając życie na nowo, jak gdyby go nie znały, a doświadczały uciechy niesłychanej z poznawania go. Ach, to poznawanie czarowne, zachwycające niespodzianki, przedziwne odkrycia! To Paradou było wielką szczęśliwością. Piekło, umieszczając go w niem, wiedziało, że będzie tam, bezbronny. Nigdy w swej pierwszej młodości nie doznał takiej rozkoszy przy rozwijaniu się. Ta pierwsza młodość gdy ją teraz wspominał, wydawała mu się czarna cała, spędzona zdala od słońca, niewdzięczna, blada, niedołężna! Toteż jak on witał słońce, jak się cieszył pierwszym spostrzeżonym owadem kwiatem, drzewem, najdrobniejszym, podniesionym przez siebie kamyczkiem! Zachwycały go nawet kamienie. Widnokrąg był zjawiskiem nadzwyczajnem. Jego zmysły, widok jasnego poranka, woń jaśminu, śpiew skowronka, wzruszały go tak silnie, że drżał cały. Długo i z rozkoszą wtajemniczał się w najlżejsze drgnienia życia. A poranek ów, w którym Albina ukajała się u jego boku wpośród róż! Śmiał się jeszcze z zachwytu na to wspomnienie. Powstała ona niby gwiazda samemu słońcu nawet potrzebna. Ona wszystko rozświeciła, wszystko wyjaśniła. Dopełniła go. I rozpoczął na nowo swe z nią przechadzki w Paradou, Przypominał sobie drobne włosy ulatujące nad jej szyją, gdy biegła przed nim. Pachniała pięknie, jej suknia ciepła, kołysała się muskając go i to muskanie sukni podobne było do pieszczoty. A gdy go obejmowała nagiemi ramiony, giętkiemi, by węże, zdawało mu się, tak była cienka, iż owinie się w koło niego i zaśnie tak przyklejona do niego. Ona to szła zwykle naprzód. Prowadziła go ścieżkami dalszemi i przystawali, by nie przybyć za prędko. Ona mu dała namiętność ziemi. Uczył się kochać ją, patrząc jak kochają się trawy; miłość chwytana przez czas długi po omacku, aż wreszcie raz, wieczorem, odkryli jej rozkosze pod drzewem olbrzmiem, w cieniu pełnym rodzajności. Tu znaleźli kres swej drogi. Albina leżąc wyciągała ku niemu ręce, a on wziął ją w uścisku. Ach, wziąć ją, mieć ją jeszcze, czuć jej łono płodnością drgające, stwarzać życie!...
Kapłan wydał nagle głuchy jęk. Wyprostował się, jakby tknięty niewidzialnym zębem i znowu się pochylił. Pokusa go dotknęła. W jakież brudy zabłąkały go jego wspomnienia? Czyż nie wiedział, że szatan ima się wszelkich podstępów, że korzysta nawet z chwil poświęconych rachunkowi sumienia, by wśliznąć aż do duszy swą głowę żmii? Nie, nie, żadnego usprawiedliwienia! Choroba nie daje prawa do grzechu. Należało mu się pilnować, odnaleźć Boga, wyszedłszy z gorączki. On, przeciwnie, z przyjemnością skupiał się w cielesności swej. I co za dowód jego obrzydłych popędów! Oto nie mógł wyznać grzechu swego, by nie uległ przytem mimowoli konieczności popełnienia go znowu myślą. Czyż nie zmusi do milczenia tego błota! Marzył o wypróżnieniu sobie czaszki, aby już nie myśleć; o otworzeniu sobie żył, by krew grzeszna przestała go udręczać. Przez chwilę krył twarz w dłoniach, kurcząc się, dygocząc, jak gdyby krążące dokoła niego bestye podnosiły włosy na jego skórze swem tchnieniem gorącem.
Ale pomimo wszystko myślał jednakże, i pomimo wszystko serce biło mu w piersi. Oczy, które zasłaniał pięściami, widziały na tle ciemności giętkie linie kibici Albiny, narysowane ognistemi rysami. Miała piersi obnażone, oślepiające jak słońce. Za każdym wysiłkiem, który czynił, aby oczy zacisnąć, by odpędzić to widzenie, stawało się ono bardziej jaśniejącem, uwydatniało przechylenie jej w tył i wezwanie wyciągniętych ramion, wydzierające księdzu chrapliwy jęk udręczenia. Bóg opuścił go więc zupełnie, kiedy nie znajdował już nigdzie ucieczki? I pomimo wytężenia jego woli, grzech rozpoczynał się ciągle na nowo, ukazywał się z przerażającą wyrazistością. Widział znów najdrobniejsze źdźbła trawy przy sukni Albiny, odnajdował zaplątany w jej włosy kwiatek ostu, który ukłuł go był w usta. Aż do zapachów, słodyczy nieco cierpkiej zgniecionych łodyg, które czuł również; aż do oddalonych dźwięków, które słyszał jeszcze, regularny odzew jakiegoś ptaka, potem wielka cisza i znów westchnienie przechodzące pomiędzy drzewami. Dlaczego nie mógł być zdruzgotany natychmiast? Cierpiałby mniej. Napawał się swoją ohydą z zapamiętaniem się potępionego. Drżał ze wściekłością słuchając nikczemnych słów, które wymówił był u stóp Albiny. Rozbrzmiewały teraz oskarżając go przed Bogiem. Uznał był kobietę panią swą. Oddał się jej niewolniczo, całując stopy jej, pragnąc być wodą, którą ona piła, chlebem który ona jadła. Rozumiał teraz, dla czego nie mógł już siebie odebrać. Bóg pozostawił go kobiecie. Ale on będzie ją bił, kości jej połamie, aby go puściła. To ona była niewolnicą, stworzeniem nieczystem, któremuby kościół powinien duszy odmówić. I wyprężył się, pięści podniósł na Albinę. A pięści otworzyły się, ręce płynęły wzdłuż nagich ramion z mięką pieszczotą, usta zaś pełne obelg przylgnęły do rozwiązanych włosów, szepcząc wyrazy uwielbienia.
Ksiądz Mouret otworzył oczy. Ogniste widmo Albiny znikło. Była to ulga nagła, niespodziewana. Mógł teraz płakać. Ciche łzy odświeżyły jego policzki, oddychał szeroko, nie śmiąc cię jeszcze poruszyć, w obawie, by go to znów za kark nie pochwyciło. Słyszał ciągle za sobą huk jakiś groźny. Zresztą, tyle słodyczy było w tem, że nie cierpiał już tak silnie, iż pogrążył się w niej z lubością. Na dworze deszcz ustał. Słońce zachodziło w czerwonych blaskach, które zdawały się ubierać okna w firanki z różowego atłasu. Kościół teraz był ciepły, żywy cały pod tem ostatniem tchnieniem słońca. Ksiądz czuł niewyraźną wdzięczność za tę chwilę wypoczynku, na którą Bóg raczył mu pozwolić. Szeroki promień, złoty pył przebiegający nawę, zapalił głąb kościoła, zegar, ambonę, wielki ołtarz. Może to łaska wracała ku niemu po tym szlaku świetlnym płynącym z nieba? Przypatrywał się atomom, które krążyły wzdłuż promienia z szybkością nadzwyczajną, podobne do tłumu posłańców, bez ustanku śpieszących się z nowinami ze słońca na ziemię. Tysiąc świec zapalonych nie napełniłoby kościoła takim przepychem. Za wielkim ołtarzem zwieszały się złote makaty, na gradusach migotały złotnicze roboty szeroką falą, lichtarze rozkwitały w snopy jasności, kadzielnice płonęły żarem drogich kamieni, naczynia święte rozszerzały się zwolna z promieniowaniem komety; i wszędzie był deszcz świetlnych kwiatów wśród koronek, festonów, bukietów, [wieńców z róż z otwierającemi się sercami z których padały gwiazdy. Nigdy nie marzył o podobnem bogactwie dla swego ubogiego kościoła. Uśmiechał się, myślał jakby dobrze było zatrzymać tu te wspaniałości, układał je dowolnie. Wolałby te złote makaty zawiesić wyżej; naczynia wydały mu się również zbyt niedbale porzucone; podniósł też uronione kwiaty, poprawiał bukiety, nadawał mięką linię wieńcom. A jaki podziw budził w nim ten cały przepych! Stawał się papieżem złotego kościoła. Biskupi, książęta, niewiasty w królewskich płaszczach, tłumy pobożne, z czołem w prochu, przychodziły, obozowały w dolinie, czekając całe tygodnie przede drzwiami, zanim mogły wejść. Całowano jego stopy, bo i one także złote były i czyniły cuda. Złoto sięgało aż do jego kolan. Złote serce biło mu w złotej piersi, dźwiękiem muzykalnym, atak głośnym, iż tłumy na dworze słyszały takowy. I ogarniała go niezmierna pycha. Bożyszczem był. Promienie słońca podchodziły wciąż wyżej, wielki ołtarz gorzał, a ksiądz tłomaczył sobie, że łaska to widocznie spływała znów na niego, skoro doznawał takiej radości wewnętrznej. Groźny huk za nim stawał się pieszczotliwym. Teraz czuł na karku tylko aksamitne, łagodne dotknięcie, jakby głaskanie olbrzymiego kota.
I marzył dalej. Nigdy jeszcze rzeczy nie przedstawiały mu się w tak jasnem świetle. Czuł taką moc w sobie, iż wszystko wydawało mu się łatwem. Albina czekała ca niego, więc do niej pójdzie. Nic naturalniejszego. Ożenił przecie zrana Fortunata z Rozalią. Kościół małżeństwa nie zakazał. Widział ich jeszcze, uśmiechających się do siebie, trącających się łokciem pod jego błogosławiącemi rękami. A potem, wieczorem, pokazywano mu ich łoże. Wszystkie słowa któremi do nich przemawiał dźwięczały mu teraz głośniej w uszach. Mówił Fortunatowi, iż Bóg zesłał mu towarzyszkę, bo nie chciał, aby człowiek był samotny. Mówił Rozalii, iż powinna się przywiązać do męża swego i nie opuszczać go nigdy, ale być mu służebnicą uległą. Ale on mówił to wszystko także do siebie i do Albiny. Nie byłaż ona jego towarzyszką, jego służebnicą uległą? Tą, którą Bóg mu zesłał, by nie usychał w samotności? Zresztą byli związani ze sobą. Dziwił się bardzo, że nie zrozumiał tego odrazu, że nie poszedł z nią jak nakazywał obowiązek. Lecz zaraz jutro, napewno pójdzie do niej. Wpół godziny będzie już przy niej. Przejdzie przez wieś, drogą przez wzgórze; ta jest o wiele krótszą. On przecież może wszystko. Panem jest, nikt mu nic nie powie. Gdyby mu się przypatrywano, jednem skinieniem pochyli wszystkie głowy. I będzie żył z Albiną. Będzie ją nazywał żoną. Będą bardzo szczęśliwi. Złoto ogarniało go nową falą, migotało mu między palcami. Kąpał się znowu w złocie. Brał święte naczynia na potrzeby swego domu, żyjąc na wielką skalę, płacąc swoim ludziom odłamami kielicha, który kruszył w ręku z lekkim wysiłkiem. Złote makaty i ołtarza wziął na kotarę do ślubnego łoża. Na miejsce klejnotów dał swej żonie złote serca, złote różańce, złote krzyże zawieszone ca szyi Matki Boskiej i Świętych. Kościół nawet, gdyby go podniósł o jedno piętro, mógłby im służyć za pałac. Pan Bóg nicby mieć nie mógł przeciw temu skoro pozwalał kochać.
Ksiądz Mouret podniósł się. Uczynił szeroki giest Jeanbernata, giest zaprzeczenia obejmujący cały widnokrąg.
— Niema nie, nic, nic — rzekł. — Boga niema.
Zdało się jakby dreszcz wielki przeszedł po kościele. Ksiądz, przerażony, śmiertelnie blady, nasłuchiwał. Któż to mówił? Kto bluźnił? Naraz aksamitna pieszczota, której słodycz czuł na karku, stała się okrutną; szpony darły mu ciało, raz jeszcze opływał krwią. Stał jednak, walcząc z napadem. Miotał obelgi na grzech zwycięzki, śmiejący się szydersko dokoła jego skroni, w których wszystkie młoty złego biły znowu. Czyż nie znał jogo zdradzieckich podstępów? Czyż nie wiedział, że często czyni on sobie igraszkę z tego, by podejść z łagodną pieszczotą, a potem zatopić swe szpony jak noże w kości swych ofiar? I wściekłość jego zdwajała się na myśl, iż jak dziecko wpadł w pułapkę. Zawsze więc będzie leżał na ziemi powalony przez grzech zwycięzko przytłaczający mu piersi. Teraz oto zaprzecza istnieniu Boga. Jest to staczanie się nieuchronne. Występek zabił wiarę. Potem runął dogmat. Jedna wątpliwość ciała broniącego swej sprośności starczyła, by wymieść całe niebo. Prawo boże niecierpliwi, tajemnice wywołują uśmiech; wśród szczątków zwalonej religii roztrząsa się świętokradztwo swe, aż się tam wygrzebie sobie legowisko zwierza przeżuwającego swoją ohydę.
I nadchodzą inne pokusy: złoto, potęga, życie swobodne, nieprzeparta potrzeba używania, sprowadzająca wszystko do rozpusty rozpierającej się na łożu bogactwa i pychy. I okrada się Pana Boga. Łamie się monstrancye, by niemi przyozdobić bezwstyd kobiety. To i cóż! Potępiony jest. Nic mu już nie przeszkadza, grzech może w nim głos podnosić. Miło jest przestać walczyć. Potwory co krążyły były za nim, teraz biły się w nim. Naprężał się, by lepiej czuć ich kąsanie. Poddawał się im z okropną jakąś radością. Bunt się w nim podnosił i wygrażał pięściami kościołowi. Nie, nie wierzył już w bóstwo, wierzył tylko w siebie, w swoje mięśnie, w pożądania swoich nerwów. Żyć chciał. Czuł potrzebę stania się człowiekiem. Ach, wydostać się na świeże powietrze, mocnym być, nie mieć nad sobą zazdrosnego Pana, mordować wrogów swych kamieniami, porywać w objęcia przechodzące dziewczęta! Powstałby z grobu, w który położyły go brutalne ręce. Obudziłby swą moc męzką, która zapewne uśpiona w nim tylko była. I niech zginie ze wstydu, jeżeli ta moc umarłą się okaże!
Ksiądz stał, opanowany halucynacyą. Zdało mu się że na te jego bluźnierstwa kościół runie. Promienie słońca zalewające wielki ołtarz, rozszerzyły się były zwolna, zapalając ściany czerwonością pożaru. Iskry wybiegały jeszcze liżąc sufit, gasnąc z krwawym błyskiem żaru. Kościół nagle stał się zupełnie czarny. Zdawało się, że ogień tego zachodu słońca rozbił dach i ściany, otwierając szczerby na wsze strony, wszelakim wtargnięciom z zewnątrz. Ciemna budowa chwiała się w oczekiwaniu jakiegoś potężnego napadu. Noc wzrastała szybko.
W wielkiem oddaleniu, ksiądz posłyszał szmer podnoszący się z doliny Artodów. Niegdyś, nie rozumiał gorącej mowy tej przepalonej ziemi, gdzie były jedynie krzewy sękatych winorośli, nędznych migdałów, starych oliwek rozkładających się z okaleczeniami swoich pni. Przechodził wśród tego ognia z pogodą swej nieświadomości. Ale dziś, doświadczony w ciele swem, chwytał najlżejsze westchnienia liści omdlewających w słońcu. Najprzód, w głębi widnokręgu, pagórki, ciepłe jeszcze od pożegnań zachodu, drgnęły, i jakby się poruszyły z głuchem stąpaniem wojska w pochodzie. Potem skały, kamienie przydrożne, wszystkie kamyki całej doliny powstały również, tocząc się, grzmiąc, jakby wyrzucone naprzód potrzebą ruchu. Za niemi, kałuże czerwonej ziemi, rzadkie pola zdobyte motyką, poczęły płynąć z hukiem, niby rzeki wzbierające, tocząc z falą krwi swej, zaczątki nasion, klujące się korzenie, łączące się rośliny. I wkrótce wszystko było w ruchu; karpiny winorośli czołgały się jak wielkie owady; chude zboża, wyschnięte trawy — tworzyły zastępy zbrojne w wysokie dzidy; drzewa rozczochrane od szybkiego biegu przeciągały się, podobna zapaśnikom gotującym się do walki; liście opadłe chodziły, proch gościńca chodził. Tłum, za każdym krokiem rosnący w nowe siły, bekowisko tłuszczy, której oddech zbliżał się, burza życia tchnąca żarem, unosząca wszystko przed sobą w odmęcie kolosalnego połogu. Nagle nastąpił atak. Z krańców nieboskłonu, cała okolica rzuciła się na kościół: pagórki, kamienie, ziemie, drzewa. Kościół pod tem pierwszem uderzeniem, zatrzeszczał. Mury popękały, posypały się dachówki. Ale wielki Chrystus, wstrząśnięty, nie spadł.
Nastąpiła krótka zwłoka. Na dworze głosy się podnosiły z większą wściekłością. Teraz ksiądz odróżniał głosy ludzkie. Wieś to była, Artody, owa garść bękartów wyrosłych na skale z uporem cierni, a teraz z kolei ziejących wichrem pełnym istot. Artodowie, leżąc na ziemi, oddawali się rozpuście, zasadzali las ludzi, których pnie zabrały całe miejsce dokoła nich. Dosięgli aż do kościoła, wysadzili drzwi za jednem natarciem, grożąc zalaniem nawy rozpościerającemi się gałęziami ich rasy. Za nimi, w gąszczu zarośli, nadbiegały zwierzęta, woły, które starały się rozbić mury rogami, stada osłów, kóz, owiec, rozwalające kościół niby fale żywe; roje stonogów i świerszczów uderzały na podwaliny, krusząc je, podpiłowując. A z drugiej strony znów kurniki Dezyderyi wyziewały duszące opary; duży kogut Aleksander otrąbiał szturm, kury wybijały dziobami z muru pojedyncze kamienie, króliki ryły się w ziemi pod ołtarzami aby je podkopać i zniszczyć, Świnia, tak tłusta iż ruszać się nie mogła, pomrukiwała, oczekując aż ozdoby staną się garścią ciepłego popiołu, by się w nim ze swoim brzuchem rozłożyć. Rozległ się potężny hałas, przypuszczono drugi szturm. Wieś, zwierzęta, cały ten przypływ wezbranego życia, zatopił na chwilę kościół pod zaciekłem natarciem ciał uginających belki.
Samice w odmęcie tym z nieustającą twórczością, wyrzucały ze swych wnętrzności nowych szermierzy. Tym razem zawalił się kawał ściany kościoła; sufit się giął, ramy okien zostały zniszczone, mrok wieczorny, coraz to czarniejszy, wchodził przez wyłomy, ziewając okropnie. Na krzyżu duży Chrystus trzymał się już tylko na jednym gwoździu lewej ręki.
Zawalenie się części ściany powitane było wrzawą. Kościół jednak mocny był jeszcze pomimo tych ran. Trzymał się uparcie, srogi, niemy, ciemny, czepiając się najdrobniejszych kamieni swych fundamentów. Zdawało się, że aby ta ruina stała, wystarcza jeden, chociażby najcieńszy słup podpierający jakimś cudem równowagi cały dach uszkodzony. Wówczas ksiądz Mouret ujrzał ostre rośliny wzgórza zabierające się do dzieła, te straszne rośliny stwardniałe wśród skalnej suszy, z twardego drzewa pogarbionego mięśniami. Mchy, koloru rdzy, podobne do płomiennego trądu, stoczyły najprzód gipsowe tynki. Następnie cząbry zapuściły swe korzenie pomiędzy cegły niby kliny żelazne. Lawendy wsuwały swoje długie haczykowate palce pod każdą ruszoną cegłę i ciągnęły ją ku sobie wysiłkiem powolnym a ciągłym. Jałowce, rozmaryny, ostrokrzewy kolczaste, nacierały nieprzeparcie. I trawy nawet, te trawy, których źdźbła suche przechodziły pod głównemi drzwiami, i one wyprężały się niby lance stalowe, rozdzierając wielkie drzwi, wchodząc do nawy, podnosząc płyty swemi potężnemi kleszczami. Było to zwycięztwo buntu, powstanie natury tworzącej barykady ze zwalonych ołtarzów, burzącej kościół, który zbyt wielki cień rzucał na nią od wieków. Inni walczący pozwolili by działały trawy, cząbry, mchy, lawendy, to podjadanie przez maluczkich, bardziej niszczące niż maczugi siłaczów, to kruszenie podstawy, robota głucha mająca dokonać ostatecznego powalenia całej budowy. I naraz stał się koniec. Jarzębina, której wysokie gałęzie już przez szyby zbite dostawały się pod sklepienie, weszła gwałtownie potężnym pędem zieloności. Osadziła się pośrodku nawy. Tu rozrosła się bezmiernie. Jej pień stał się kolosalnym, do tego stopnia, iż rozerwał kościół niby pasek zbyt ciasny. Gałęzie ogromne wydłużyły się na wszystkie strony, wyrzucając tu kawał muru, ówdzie część dachu; i pomnażały się ciągle, każda gałąź rozgałęziała się znowu do nieskończoności, z każdego sęka wyrastało nowe drzewo, rosnące z takim wściekłym rozpędem, że szczątki kościoła, podziurawionego jak rzeszoto, rozleciały się w kawałki, zasiewając cztery strony nieba delikatnym popiołem. Drzewo olbrzymie dotykało teraz gwiazd. Las jego gałęzi, był lasem nóg, rąk, tułowiów, brzuchów, jaśniejących żywotnością; zwieszały się kobiece warkocze; męzkie twarze rozsadzały korę ze śmiechem poczynających się pączków; w górze, pary kochanków, omdlałe z rozkoszy na brzegu swoich gniazd, napełniały powietrze muzyką swego uradowania, zapachem swej rodzajności. Ostatni podmuch tego uraganu, co był uderzył na kościół, wymiótł proch, ambonę i konfesyonał w perzynę obrócone, obrazy podarte, stopione naczynia święte, wszystkie te szczątki, chciwie dziobane przez wróble mieszkające niegdyś pod dachówkami. Wielki Chrystus, oderwany od krzyża, zawieszony przez chwilę na jednym ze zwieszających się warkoczów kobiecych, został porwany, uniesiony, zagubiony w czarności nocy, spadając w nią z głośnym dźwiękiem. Drzewo życia przebiło niebo. A przewyższało ono gwiazdy.
Ksiądz Mouret przyklaskiwał temu widzeniu z zapalczywością potępieńca. Kościół został zwyciężony. Pan Bóg nie ma już domu. Teraz Pan Bóg mu już przeszkadzać nie będzie. Może iść do Albiny kiedy ona tryumf odniosła. A jak się śmiał z samego siebie, gdy godzinę przedtem utrzymywał że kościół pochłonie ziemię w cień swój. Ziemia zemściła się pochłaniając kościół. Zaśmiał się szalonym śmiechem, który go nagle obudził z halucynacyi. Ogłupiały, patrzył na nawę tonącą zwolna w wieczornym mroku; przez okna widać było kawałki nieba z gwiazdami. I wyciągnął ręce, chcąc się dotknąć ścian, kiedy głos Dezyderyi zawołał go z kurytarzyka przy zakrystyi.
— Sergiuszu, czy jesteś tutaj?... Odezwijże się. Całe półgodziny już cię szukam.
Weszła. Trzymała lampę. Wówczas ksiądz zobaczył, że kościół stał jak zawsze. Nie rozumiał już, pozostał w strasznej wątpliwości pomiędzy kościołem niezwyciężonym, odrastającym ze swych popiołów, a Albiną wszechmocną, której tchnienie samo chwiało boską potęgą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.