Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

W tym samym czasie, Albina w Paradou chodziła po ogrodzie, wiodąc wszędzie nieme katuszo zranionego zwierzęcia. Już nie płakała. Blada była. z głęboką zmarszczką pionową na czole. Za cóż ona cierpiała tę śmierć okrutną? Jaki grzech popełniła, by ogród nagle przestał dotrzymywać obietnic, które jej czynił od dzieciństwa? Zastanawiała się, idąc przed siebie, nie widząc alei do których zwolna napływały ciemności. Wszakże była zawsze posłuszną drzewom. Nie mogła sobie przypomnieć, by złamała kiedy chociał jeden kwiatek. Była zawsze ukochaną córką roślin, uległą, oddaną im, pełną wiary w radości, które one dla niej gotowały. A w ostatnim dniu, kiedy Paradou wołało na nią, by się położyła pod drzewem olbrzymiem, to się położyła, otworzyła ramiona, powtarzając lekcyę, którą podszeptywały jej trawy. Ale jeśli ona nie miała sobie nic do wyrzucenia, zatem ogród zdradzał ją udręczał, jedynie by się nacieszyć widokiem jej męki.
Zatrzymała się i obejrzała dokoła. Wielkie ciemne masy liści milczały w skupieniu, ścieżki z czarnemi ścianami stawały się drogami bez wyjścia, pogrążonemi w grubym cieniu; w oddali trawniki usypiały muskający je wiatr. Wyciągnęła ręce z rozpaczą, z okrzykiem oburzenia. Tak skończyć się to nie mogło. Ale głos jej zamarł wśród milczących drzew. Po trzykroć zaklinała Paradou, by jej odpowiedziało, a żadne wyjaśnienie nie przyszło od wysokich gałęzi, ani jeden liść jej nie współczuł. Zaczęła znowu chodzić i poczuła, że stąpa w konieczności zimy. Teraz, gdy przestała się zwracać do przyrody z pytaniami zbuntowanej istoty, posłyszała ciche głosy przebiegające po ziemi, pożegnania roślin, życzących sobie szczęśliwej śmierci.
Poić się słońcem przez całą jedną porę roku, żyć życiem kwiatów, rozlewać się w woń nieustającą, a potem odejść przy pierwszej męce, z nadzieją że się odrośnie gdzieś znowu, czyż nie było to istnieniem dostatecznie długiem, dostatecznie wypełnionem, któreby zepsuła uparta chęć dłuższego życia? Ach, jak to dobrze być musi, umarłą być, mieć przed sobą noc nieskończoną, do rozpamiętywania przeżytego, krótkiego dnia, do utrwalenia na wieki jego nikłych radości!
Zatrzymała się znowu, ale nie oburzała się już pośród wielkiego skupienia całego Paradou. Zdało jej się, że zrozumiała teraz. Zapewne ogród gotował jej śmierć, jako rozkosz ostateczną, najwyższą. Do śmierci to prowadził ją w tak słodki sposób. Po miłości, mogła już być tylko śmierć. I nigdy ogród nie miłował jej mocniej; oskarżając go, okazała się niewdzięczną, była zawsze jego ukochaną córką. Milczące gąszcze, drogi tonące w grubym cieniu, trawniki, na których wiatr zasypiał, nie odzywały się dla tego właśnie, by ją zaprosić do szczęśliwości długiego milczenia. Chciały, by z niemi spoczywała w chłodzie; pragnęły ją zabrać, zamieszaną pomiędzy zeschłe liście, z oczyma szklistemi jak woda w źródłach, z członkami sztywnemi jak suche gałęzie, z krwią uśpioną snem wszystkich soków. Żyłaby życiem ich aż do końca, aż do zgonu ich. Może postanowiły już, by na przyszłą wiosnę wyrosła różą w kwietniku, lub jasną wierzbą na łąkach, albo młodziutką brzozą w lesie. To było wielkiem prawem życia: ona umrze.
Więc po raz ostatni poczęła przebiegać ogród, upatrując śmierci. Która pachnąca roślina potrzebowała jej włosów, by wzmocnić woń swoich liści? Jaki kwiat żądał od niej atłasu jej skóry, czystej białości ramion, delikatnego różu łona? Może który krzew wątły weźmie jej młodą krew? Onaby chciała przydać się trawom rosnącym nad drogami, zabić się tem, by wyrosła z niej zieloność wspaniała, bujna, pełna ptaków w maju i gorąco pieszczona przez słońce. Ale Paradou milczało jeszcze długo, nie chcąc jej zwierzyć w jakim pocałunku ostatnim ją zabierze. Musiała wszędzie wrócić, odbyć znów pielgrzymkę swoich przechadzek. Prawie zupełna noc już była i zdawało jej się, że wchodzi zwolna w ziemię. Weszła na wielkie skały, badając je, zapytując, czy na ich łożach kamienistych ma skonać. Przeszła przez bór, oczekując z pożądaniem które zwalniało jej kroki, by dąb jaki olbrzymi runął, grzebiąc ją w majestacie swego upadku. Szła brzegiem rzek na łąkach, nachylając się prawie co krok, zaglądając w głąb wód, czy wśród lilij wodnych nie zgotowano dla niej miejsca.
Nigdzie śmierć jej nie przybywała w swe świeże objęcia. A jednak nie myliła się. Paradou to miało nauczyć ją umrzeć, jak nauczyło ją było kochać. Zaczęła znowu przebiegać gąszcze, bardziej spragniona, niż w owe ciepłe poranki gdy miłości szukała. I naraz, w chwili gdy dochodziła do kwietnika, dostrzegła śmierć w woniach wieczornych. Podbiegła, zaśmiała się z rozkoszą. Ona umrze z kwiatami.
Najprzód pobiegła do lasu róż. Tam przy ostatnich przebłyskach wieczora przetrząsała gaje, zerwała wszystkie róże, słabnące pod tchnieniem zimy. Zrywała je przy ziemi, nie troszcząc się o kolce; zrywała je nad sobą, wspinając się na palcach, przyginając krzaki. Gnał ją taki pośpiech, że łamała gałęzie, ona, co tak szanowała najmniejsze źdźbło trawy. Wkrótce miała róż pełne ręce, brzemię róż, pod którem się chwiała. Poszła do pawilonu ogołociwszy las, unosząc ze sobą nawet płatki rozsypane, a gdy zesunęła cały swój ciężar róż na posadzkę w pokoju niebieskim z sufitem, powróciła do kwietnika.
Teraz poszukała fiołków. Robiła z nich ogromne bukiety kładąc je sobie na ręku przy piersi, jeden koło drugiego. Potem rwała gwoździki, ścinając wszystko, nawet pączki, wiążąc olbrzymie snopy gwoździków białych, podobne do dzież mleka, olbrzymie snopy gwoździków pąsowych podobne do dzież krwi. I rwała jeszcze lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie; brała garściami ostatnie kwitnące łodygi lewkonij, nie uważając iż mięła bez litości ich atłasowe kwiaty; spustoszyła klomby nocnej ozdoby, co zaledwie była otworzyła swe kwiaty w powietrzu wieczornem; wyżęła łan heliotropów, zbierając na kupę swoje żniwo kwiatów; trzymała pod pachami wiązki lilij jakby wiązki trzcin. Obładowawszy się na nowo, poszła znów do pawilonu, by rzucić przy różach, fiołki, gwoździki, lewkonie, nocne ozdoby, heliotropy, lilie, i bez wytchnienia, zeszła napowrót.
Udała się do tego melancholijnego miejsca, co było jakby cmentarzem kwietnika. Ciepła jesień sprowadziła tu powtórny rozkwit wiosennych kwiatów. Albina zawzięła się zwłaszcza na grzędach tuberozów i hyacyntów, klęcząc na trawie, prowadząc zbiór swój i, ostrożną uwagą skąpca. Zdawało się, iż tuberozy są dla niej drogocennemi kwiatami, które miały sączyć kropla po kropli, złoto, bogactwa, dobra nadzwyczajne. Hyacynty, uperlone całe swojemi kwiateczkami, były jakby naszyjnikami pereł, z których każda miała ją poić rozkoszą nieznaną ludziom. A chociaż znikała jut pod olbrzymią naręczą ściętych przez siebie tuberozów i hyacyntów, zmiotła opodal łan maków, znalazła sposób, by zebrać jeszcze łan majówek. Na tuberozach i na hyacyntach nagromadziły się maki i majówki. Pobiegła to odnieść do pokoju z sufitem niebieskim, pilnując by wiatr jej nie skradł żadnego płatka. Zeszła znowu.
Cóż teraz będzie rwała? Wyżęła cały kwietnik. Podnosząc się na palcach, widziała w mroku szarym jeszcze, kwietnik umarły już, pozbawiony słodkich oczu swoich róż, czerwonego śmiechu swych gwoździków, wonnych włosów swych heliotropów. Nie mogła przecież wracać z próżnemi rękami. Więc się zabrała do traw, do zieloności; czołgała się z piersią przy ziemi, jakby pragnęła ostatnim namiętnym uściskiem zabrać i ziemię ze sobą. Same pachnące rośliny zbierała teraz w swą spódnicę, mięty, werbeny, cytrynelle. Napotkała rząd balsamu i zabrała cały, nie zostawiając ani jednego listka. Wzięła nawet dwa wielkie] kopry, które sobie zarzuciła na plecy niby dwa drzewa. Gdyby mogła, toby pociągnęła za sobą w zaciśniętych zębach, cały zielony dywan kwietnika. Na progu pawilonu odwróciła się, spojrzała jeszcze raz ostatni na Paradou. Czarne było; noc zarzuciła czarną płachtę na jego oblicze. I weszła, by już nie wrócić.
Wielki pokój wkrótce został przystrojony. Postawiła zapaloną lampę na konsoli. Wybierała kwiaty nagromadzone na środku posadzki, wiązała je w duże pęki, ustawiając po wszystkich kątach. Najprzód za lampą na konsoli, postawiła lilie, wysoką koronką, łagodzącą światło swą białą czystością. Potem, zaniosła garściami lewkonie i gwoździki na starą kanapę, której malowane obicie było już usiane czerwonemi bukietami, zwiędniętemi przed stu laty; i obicie znikło, na kanapie wydłużył się pod ścianą gaj lewkonij, nastroszonych gwoździkami. Ustawiła wtedy przed alkową wszystkie cztery fotele; napełniła pierwszy majówkami, drugi makami, trzeci nocną ozdobą, czwarty heliotropami. Fotele całe zanurzone, ukazując ledwie końce swych poręczy, wydawały się kopcami kwiatów. Wreszcie pomyślała o łożu. Zatoczyła do wezgłowia stolik, ułożyła na nim ogromny stos fiołków. I wielkiemi naręczami pokryła całkowicie łóżko wszystkiemi hyacyntami i wszystkiemi tuberozami, które była przyniosła; warstwa była tak gruba, że wysypywały się na przodzie, i w nogach, i w głowach, i pod ścianą, spadając smugami gron. Łoże zamieniło się na kwietnik. Róże jednak zostały. Rozrzuciła je wszędzie po trochu, nie patrząc nawet gdzie padają. Przez kilka minut róże leciały deszczem, dużemi pękami, ulewa kwiatów ciężkich jak burza, tworzących sadzawki w dziurach posadzki. Ale stos nie zmniejszała się, więc porobiła z nich wieńce, które rozwiesiła na ścianach. Amorki gipsowe swawolące nad alkową miały wieńce z róż na szyjach, rękach, krzyżach; ich nagie ciała przybrane były całe w róże. Sufit niebieski, malowidła erotyczne przez czas zniszczone, okryte zostały płaszczem z róż, kotarą z róż. Wielki pokój przybrany był paradnie. Teraz mogła w nim umrzeć.
Przez chwilę stała, spoglądając dokoła. Zastanawiała się, baczyła czy śmierć tu jest. I pozbierała wonne zieloności, mięty, werbeny, balsamy, kopry; poskręcała je, pozwijała, czyniąc z nich zatyczki, któremi pozatykała najmniejsze szpary, najmniejsze dziury w drzwiach i oknach. Poczem spuściła firanki z białego perkalu szyte dużemi ściegami. I niema, bez jednego westchnienia, położyła się na łożu, na hyacyntach i tuberozach.
Tu doznała jeszcze ostatniej rozkoszy. Otwierając szeroko oczy, uśmiechała się do pokoju. Jak ona kochała w tym pokoju! Jaka w nim umiera szczęśliwa! Obecnie, nic mętnego nie przychodziło ku niej od gipsowych amorków, nic niepokojącego nie zstępowało już z malowideł, na których się przewalały ciała kobiece. Pod sufitem niebieskim nie było nic, prócz duszącej woni kwiatów. I zdawało się, że ta woń nie czem innem była, jak owym zapachem dawnej miłości, którego ślad został na zawsze w alkowie, zapachem zwiększonym, wzmożonym stokrotnie, do tego stopnia, iż tchnął uduszeniem. Może to był oddech owej pani co tu umarła przed stu laty. Stało się, że i ją z kolei objął ten oddech. Nie ruszając się, z rękami złożonemi na sercu, uśmiechała się ciągle, słuchała zapachów, szeptających wśród szumu w jej głowie. Grały jej dziwną muzykę woni, co usypiała ją powoli, bardzo łagodnie. Najprzód szło preludyum wesołe, dziecinne: jej ręce po rwaniu wonnych roślin, wyziewały cierpkość deptanych traw, opowiadały jak biegała małą dziewczynką pośród dzikości Paradou. Następnie fletu śpiew dał się słyszeć i drobne, piżmowe tony, padające po jednym ze stosu fiołków na stole, u wezgłowia; a ten flet, snując melodyę swą na tchnieniach spokojnych, na wtórze regularnym lilij z konsoli, śpiewał miłosny czar pierwszych chwil, pierwsze wyznanie, pierwszy pocałunek pod wysokiemi drzewami. Lecz tchu jej brakło, nadchodziła namiętność w raptownym wybuchu gwoździków, z ostrym korzennym zapachem, którego metalowe dźwięki zapanowały przez chwilę nad wszystkiemi innemi. Sądziła, że skona w chorobliwym frazesie maków i majówek, przypominającym udrękę jej pożądań. I naraz, wszystko ucichło, oddychała swobodniej, zapadała zwolna w słodycz większą, kołysana przez gamę lewkonij zniżającą się, coraz to cichszą, rozpływającą się w końcu w cudnym hymnie heliotropów, których waniliowe tchnienia zapowiadały nadejście godów. Nocne ozdoby odzywały się tu i owdzie dyskretnym trylem. I zapanowało milczenie. Weszły róże, obumierające. Z sufitu popłynęły głosy, chór daleki. Była to już całość harmonii wspaniała, której początku słuchała z lekkiem drżeniem. Chór wzmógł się i wkrótce wszystkie nadzwyczajne dźwięki wybuchające dokoła drgały w niej samej. Gody nadeszły, hejnał róż oznajmiał straszną chwilę. Ona, z rękami coraz mocniej przyciśniętemi do serca, dyszała, omdlała, umierająca. Otworzyła usta do pocałunku co ją miał udusić, a hyacynty i tuberozy, dymiąc się, owinęły ją ostatniem westchnieniem, tak głębokiem, iż zagłuszyło chór róż. Albina umarła pod oddechem kwiatów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.