Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Nazajutrz koło trzeciej, Teuse i Brat Archangiasz, rozmawiając na ganku probostwa, ujrzeli kabryolet doktora Paskala, przejeżdżający przez wieś w pełnym galopie. Gwałtownie zacinający bat ukazywał się z pod budy.
— Gdzież on tak pędzi? — szepnęła stara służąca. — Może kark skręcić.
Kabryolet dojechał do stóp pagórka, na którym zbudowany był kościół. Koń, nagle osadzony, zatrzymał się, i głowa doktora, cała biała, cała rozczochrana, wyjrzała z pod budy.
— Jest Sergiusz? — krzyknął z wściekłością.
Teuse wyszła na brzeg pagórka.
— Ksiądz proboszcz jest w swoim pokoju — odpowiedziała. Odmawia zapewne pacierze... Czy pan chce mu co powiedzieć? Czy mam go zawołać?
Wuj Paskal z twarzą wzburzoną, machnął gwałtownie prawą ręką trzymającą bat i wychylając się bardziej, tak iż o mało nie wypadł, zawołał:
— Aa... on odmawia pacierze!... Nie, nie trzeba go wołać. Udusiłbym go, a niema potrzeby... Chcę mu powiedzieć, że Albina umarła, słyszycie! Powiedzcie mu że umarła, powiedzcie mu to odemnie!
I znikł, zacinając batem konia tak ostro, iż począł unosić. Ale o dwadzieścia kroków dalej zatrzymał go znowu, wysuwając jeszcze głowę, krzycząc głośniej:
— Powiedźcie mu także odemnie, że była w innym stanie! To go ucieszy...
I kabryolet puścił się znów szalonym pędem. Wjeżdżał z niebezpiecznem przechylaniem się na wsze strony, na kamienistą drogę po wzgórzach, co prowadziła do Paradou. Teuse stała bez tchu. Brat Archangiasz śmiał się szydersko, utkwiwszy w niej oczy tryskające dziką radością. Popchnęła go na schody ganku, że o mało nie upadł.
— Proszę sobie iść ztąd — mruczała, gniewając się również, spędzając złość na nim. — Znienawidzę Brata nakoniec!... Jak można cieszyć się ze śmierci ludzi! Ja dziewczyny tej nie lubiłam. Ale kiedy się umiera w jej wieku, to niewesoło... Proszę sobie iść; no, przestań się Brat śmiać, bo nożyczkami w twarz cisnę!
Była to już pierwsza godzina, kiedy chłop jakiś, co przyszedł do Plassans z jarzynami na sprzedaż, uwiadomił doktora Paskala o śmierci Albiny, dodając, iż Jeanbernat prosi go do siebie. Teraz doktór czuł pewną ulgę, wykrzyczawszy swoje, w przejeździe przed kościołem. Nałożył drogi, by tę potrzebę zaspokoić. Wyrzucał sobie tę śmierć jak zbrodnię, w którejby umoczył ręce. Przez całą drogę nie przestawał lżyć siebie samego, ocierając oczy, by módz kierować koniem, wjeżdżając na kupy kamieni, z głuchą nadzieją wywrócenia się i okaleczenia. Gdy już był na wklęsłej drodze pod niekończącym się murem parku, nabrał trochę otuchy. A może Albina była tylko zemdlona. Chłop opowiadał mu że oczadziła się kwiatami. Ach, gdyby w porę jeszcze dojechał, gdyby mógł i ją wyratować! I bił srodze konia jakby walił samego siebie.
Dzień był bardzo piękny. Tak jak w najpiękniejsze dni majowe pawilon ukazał mu się cały w słońcu, ale bluszcz sięgający dachu miał liście rdzą poplamione, a muchy nie uwijały się już przy lewkoniach rosnących w szczelinach. Przywiązał szybko konia i pchnął furtkę ogródka.
Była tu zawsze ta sama wielka cisza, wśród której Jeanbernat siadywał z fajką. Tylko teraz nie było tu już starego, na jego ławce, naprzeciw sałaty.
— Jeanbernat! — zawołał doktór.
Nikt nie odpowiedział. Więc wszedł do sieni i ujrzał coś, czego jeszcze nigdy nie widział. W głębi kurytarza, u stóp czarnej klatki schodów, drzwi były otwarte na Paradou; ogromny ogród w bladem słońcu rozwiewał swe liście pożółkłe, rozpościerał melancholię jesieni. Przestąpił próg tych drzwi, zrobił kilka kroków na wilgotnej trawie.
— A to pan, doktorze! — wyrzekł spokojny głos Jeanbernata.
Stary, z wielkim rozmachem rydla, kopał dół u stóp morwowego drzewa. Wyprostował był swą wysoką postać, słysząc kroki. I zabrał się napowrót do roboty, wyrzucając za każdym razem ogromną bryłę tłustej ziemi.
— Cóż pan tu robi? — zapytał doktór Paskal.
Jeanbernat wyprostował się znowu. Ocierał sobie rękawem pot z czoła.
— Dół kopię — odpowiedział spokojnie. — Ona zawsze lubiła ogród. Będzie tu sobie spała...
Doktora zdławiło wzruszenie. Stał przez chwilę nad dołem nie mogąc przemówić. Patrzył na zamaszyste kopanie Jeanbernata.
— Gdzie ona jest? — rzekł wreszcie.
— Na górze, w swoim pokoju. Chcę żeby pan posłuchał serca, przed złożeniem jej tutaj... Ja słuchałem, nie słyszałem nic.
Doktór poszedł. Nic nie było ruszone w pokoju. Jedno okno tylko stało otworem. Kwiaty zwiędnięte, zaduszone własną swą wonią, wydawały już tylko mdły zapach swych zmarłych ciał. W głębi alkowy jednak pozostało ciepło czadu, który jakby napływał do pokoju i wymykał się jeszcze wązkiemi wstęgami dymu. Albina bardzo biała, z rękami na sercu, spała uśmiechnięta na swem posłaniu z hyacyntów i tuberozów. I była naprawdę szczęśliwa, naprawdę umarła. Stojąc przy łóżka, doktór patrzył na nią długo, z natężoną bacznością uczonego, co wskrzeszać chce. I nie poruszył nawet jej rąk złożonych; pocałował ją w czoło, w to miejsce, które macierzyństwo jej naznaczyło już było lekkim cieniem. Na dole, w ogrodzie, odzywał się ciągle głuchy, regularny odgłos rydla Jeanbernata.
Po upływie kwadransa jednak, przyszedł stary. Skończył swoją robotę. Zastał doktora siedzącego przed łóżkiem, pogrążonego w takiem zamyśleniu, iż zdawał się nie czuć grubych łez, spływających mu jedna za drugą po policzkach. Obaj mężczyźni spojrzenie tylko ze sobą zamienili. Wreszcie po niejakiem milczeniu:
— Miałem słuszność — mówił powoli Jeanbernat, powtarzając swój gest szeroki — niema nic, nic, nic... Wszystko głupstwo.
Stał, podnosił róże co spadły z łóżka i rzucał je na suknię Albiny.
— Kwiaty trwają jeden dzień — rzekł jeszcze — a takie niepotrzebne pokrzywy jak ja, to zużyją nawet kamień, w którym tkwią... Teraz, dobrywieczór, mogę zdechnąć. Zdmuchnęli mi ostatni mój promyk słońca.
I usiadł również. Nie płakał, była w nim sztywna rozpacz automatu, którego mechanizm się łamie. Odruchowo wyciągnął rękę, wziął książkę ze stolika okrytego fiołkami. Była to jedna z książek poddasza, podarty tom Holbacha, który czytał od rana, czuwając przy ciele Albiny. A kiedy doktór, przygnębiony, milczał ciągle, począł znowu przewracać kartki. Naraz, przyszła mu jakaś myśl.
— Gdybyś mi pan1 pomógł — rzekł do doktora — znieślibyśmy ją we dwóch, i pogrzebalibyśmy ją razem z temi kwiatami.
Wuj Paskal drgnął. Tłomaczył że niewolno tak zatrzymywać umarłych.
— Jakto niewolno! — zawołał stary. — A ja sobie na to pozwolę!... Czyż ona nie jest moją? Czy pan myśli, że ją dam zabrać proboszczom? Niech spróbują, jeżeli chcą, bym ich przyjął kulami.
Wstał, podnosząc groźnie swoją książkę. Doktór pochwycił go za ręce, ściskał je, zaklinając go by się uspokoił. Przez długą chwilę mówił wszystko co mógł; obwiniał siebie, nadmieniał niewyraźnie o tych, co zabili Albinę.
— Słuchaj pan — rzekł wreszcie — ona nie należy już do pana, trzeba ją im oddać.
Jeanbernat zwiesił głowę z odmownym gestem, zachwiany był jednakże. W końcu rzekł:
— To dobrze. Niech ją wezmą i oby im ręce połamała! Chciałbym, aby wyszła z ich ziemi, by poginęli ze strachu.. Zresztą mam sprawę tam do załatwienia. Pójdę jutro... Żegnaj, doktorze. Dół będzie dla mnie.
A kiedy doktór odjechał, usiadł napowrót wezgłowia umarłej i powrócił poważnie do swego czytania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.