Błąd Abbé Moureta/Księga trzecia/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Wielkie tego rana zamieszanie panowało w gospodarstwie na probostwie. Rzeźnik z Artodów zakłuł właśnie Maćka, wieprza, w podcieniu przy kuchni. Dezyderya, w zachwycie, trzymała nogi Maćka, podczas gdy go zarzynano, całując go w grzbiet, aby mniej czuł nóż, mówiąc mu, że trzeba przecież, by zabito go teraz, kiedy jest już taki tłusty. Nikt jak ona nie odcinał głowy gęsi jednem uderzeniem siekierki, ani tak sobie radził z gardłem kury, przy pomocy pary nożyczek. Jej przywiązanie do zwierząt godziło się wybornie z tą rzezią; utrzymywała, że to jest potrzebne, że to robi miejsce dla małych, które rosną. I była bardzo wesoła.
— Panna sobie zaszkodzi — gderała Teuse co minuta. — To sensu niema doprawdy tak się rozbijać, dla tego że zakłuto wieprza. A czerwona panna, jakby po całonocnych tańcach.
Dezyderya klaskała w ręce, kręciła się, krzątała. Teuse, nóg już nie czuła, jak się wyrażała. Od szóstej rano przetaczała wciąż ogromną swą osobę z kuchni do kurników. Miała robić kiszki. Ona to ubiła krew, dwie szerokie dzieże, różowe całe na słońca. I nigdy nie skończy, bo panna Dezyderya woła ją ciągle o byle co. Trzeba wiedzieć, że w tej samej chwili kiedy rzeźnik zajęty był Maćkiem, Dezyderyę spotkało wzruszenie nadzwyczajne gdy weszła do stajni. Liza, krowa, była w trakcie cielenia się. Więc opanowana niesłychaną radością, do reszty straciła głowę.
— Jedno ubywa, drugie przybywa! — wołała skacząc i kręcąc się w kółko. Ale chodź zobaczyć, Teuse!
Była jedenasta. Chwilami śpiew dochodził z kościoła. Słychać było niewyraźne szemranie smutnych głosów, odmawiane modlitwy, z których naraz podnosiły się urywki łacińskich frazesów, rzucanych pełnym głosem.
— Chodźże! — powtórzył a Dezyderya po raz dwudziesty.
— Trzeba, żebym szła dzwonić — mruknęła stara służąca — nigdy się nie uporam... Czegóż to znowu panna chce?
Ale nie czekała odpowiedzi. Rzuciła się na gromadę kur wypijających chciwie krew w dzieżach. Rozpędziła je, kopiąc nogami, rozwścieczona. Nakryła dzieże, mówiąc:
— Ot, zamiast mnie męczyć, lepiejby panna uważała na te łajdaczki... Jak się im tak pozwoli, to nie będzie kiszki, rozumie panna?
Dezyderya śmiała się. Wielkie nieszczęście, jeśli kury trochę krwi wypiją! To je tuczy. I chciała pociągnąć Teuse do krowy. Ta wydzierała się.
— Muszę iść dzwonić... Pogrzeb zaraz wyjdzie. Słyszy panna przecież.
W tejże chwili, w kościele, głosy wzmocniły się, zawodząc tonem zamierającym. Słychać było stąpanie, bardzo wyraźnie.
— Nie, zobacz — nalegała Dezyderya, popychając ją ku stajni. — Powiesz mi co mam robić.
Krowa leżąca na ściółce, odwróciła głowę, spoglądając na nie swojemi dużemi oczami. Dezyderya dowodziła, że ona napewno czegoś potrzebuje. Możeby można jej pomódz by cierpiała mniej. Teuse ruszyła ramionami. Albo to zwierzęta nie umieją same sobie radzić. Nie trzeba jej męczyć i na tem koniec. Szła nareszcie do zakrystyi, ale przechodząc koło podcienia, krzyknęła znowu.
— Ma panna! — rzekła, grożąc pięścią. — A, łotr kura!
W podcieniu, Maciek czekał, by go wzięto do opiekania, wyciągnięty na grzbiecie z łapami w powietrzu. Dziura od noża na szyi była świeżuteńka z sączącemi się kroplami krwi. Biała delikatna kureczka dziobała jedną kroplę po drugiej.
— Ba, raczy się — rzekła spokojnie Dezyderya.
Nachyliła się, klepiąc wydęty brzuch wieprza, dodając:
— A co, mój tłuściochu, nakradłeś ty im dosyć zupy, niech się teraz pożywią trochę na twojej szyi.
Teuse zdjęła szybko swój fartuch i owinęła nim szyję Maćka. Następnie, śpiesząc się bardzo, znikła w kościele. Wielkie drzwi zapiszczały na swoich zardzewiałych zawiasach, z kościoła buchnęła fala śpiewu, rozszerzająca się na dworze pod spokojnem słońcem. I naraz dzwon się odezwał regularnemi uderzeniami. Dezyderya co została była na klęczkach przy wieprzu, klepiąc go ciągle po brzuchu, podniosła głowę, nasłuchiwała, nie przestając się uśmiechać. Widząc że jest sama, obejrzawszy się ukradkiem dokoła, wśliznęła się do stajni, zamykając drzwi za sobą. Chciała pomagać krowie.
Furtka cmentarna, otworzona na oścież, by można było wejść z ciałem, wisiała, na wpół wyrwana, oparta na murze. Słońce spało na zeschłych trawach pustego cmentarza. Orszak pogrzebowy wszedł, odmawiając na wpół śpiewającemi głosami, ostatni wiersz Miserere. I zrobiło się cicho.
Requiem aeternam dom ei Domine — zaczął znów uroczystym głosem ksiądz Mouret.
Et lux perpetua luceat ei — dodał Brat Archangiasz z wyciem kantora.
Na przedzie Wincenty w komży, niósł krzyż, duży krzyż miedziany aa poły odsrebrzony, i podnosił go wysoko obu rękami. Potem szedł ksiądz Mouret, blady w swoim czarnym ornacie, trzymał głowę prosto, śpiewał bez drżenia warg, z oczyma utkwionemi w dal przed nim. Paląca się świeca w jego ręku, zaledwie plamiła biały dzień kroplą gorącą. A o dwa kroki, dotykając go się prawie, szła trumna Albiny, niesiona przez czterech chłopów, na pewnego rodzaju noszach, pomalowanych na czarno. W nogach trumny, źle przykrytej zbyt krótkim całunem, widać było sosnowe drzewo nowych desek, z których była zbita i w których błyszczały główki gwoździ jak stalowe iskry. Pośrodku, na całunie, rozsiane były kwiaty, garści białych róż, hyacyntów i tuberozów, wzięte z łóżka zmarłej.
— Uważajcież! — krzyknął Brat Archangiasz do chłopów, gdy przechylili nieco nosze, by mogły przejść przez furtkę. — Bo puścicie jeszcze wszystko na ziemię!
I przytrzymał trumnę swoją grubą ręką. Niósł kropielnicę w braku drugiego chłopca; zastępował on również i kantora, stróża polowego, który nie mógł przyjść.
— Wy tam, wchodźcie także — rzekł odwracając się.
Był to drugi pogrzeb, dziecko Rozalii, które umarło w wilię tego dnia, w napadzie konwulsyj. Była tam matka, ojciec, stara Brichet, Katarzyna i dwie duże dziewczyny, Ruda i Liza. Te ostatnie trzymały trumnę dziecka, każda za jeden koniec.
Naraz głosy ucichły. Nowe milczenie się zrobiło. Dzwon dzwonił ciągle bez pośpiechu, w rozdzierająco smutny sposób. Orszak przeszedł cały cmentarz, kierując się do kąta utworzonego przez kościół i mur od kurników. Ćmy owadów ruszone, ulatywały, jaszczurki zmykały żwawo do swych nor. Parne gorąco ciężyło nad tym kawałkiem tłustej ziemi. Drobne chrzęsty traw, łamiących się pod nogami orszaku, miały w sobie jakby szmer tłumionych łkań.
— No, stańcie — rzekł Brat, zagradzając drogę dwom dziewczynom niosącym małego. — Czekajcie kolei. Nie potrzebujecie się pchać na nas.
Duże dziewczyny postawiły małego na ziemi. Rozalia, Fortunat i stara Brichet zatrzymali się pośrodku cmentarza, a Katarzyna, szła ukradkiem za Bratem Archangiaszem. Dół Albiny, wykopany był po lewej stronie grobu księdza Caffin, którego biały pomnik iskrzył się w słońcu jakby usiany cały srebrnemi źdźbłami. Dół świeży jeszcze od rana, otwierał się pomiędzy dużemi kępami traw; na brzegu, wysokie rośliny na wpół wyrwane, pochylały swe łodygi; kwiatek spadł do środka, plamiąc czarną ziemię swemi czerwonemi płatkami. Kiedy ksiądz Mouret się przybliżył, mięka ziemia usunęła mu się pod nogami, musiał się cofnąć, by nie wpaść do dołu.
Ego sum — zaintonował pełnym głosem, co zapanował nad lamentem dzwonu.
Podczas antyfony obecni rzucali instynktowne, krótkie spojrzenia w głąb dołu, próżnego jeszcze. Wincenty, zatknąwszy krzyż przy grobie, przed księdzem, potrącał końcem trzewika małe grudki ziemi, zabawiając się przypatrywaniem, jak spadają; pobudzało to do śmiechu Katarzynę, nachylającą się za nim, by lepiej widzieć. Chłopi postawili trumnę na trawie. Przeciągali się, a Brat Archangiasz przygotowywał kropidło.
— Voriau, do nogi! — zawołał Fortunat.
Duży czarny pies, co poszedł był obwąchiwać trumnę, powrócił, wstrząsając się niechętnie.
— Po co przyprowadzili tego psa? — zawołała Rozalia.
— Ba, sam przyszedł za nami — rzekła Liza, wybuchając tłumionym śmiechem.
Wszyscy ci ludzie rozmawiali półgłosem dokoła trumny małego. Ojciec i matka zapominali o nim chwilami, i znowu milkli, spostrzegając go między sobą u swoich stóp.
— Więc ojciec Bambousse nie chciał przyjść? — zapytała Ruda.
Stara Brichet podniosła oczy ku niebu.
— Mówił, że zerwie wszystko, wczoraj, jak mały umarł — szepnęła. — Nie, niedobry to człowiek, w oczy to ci mówię, Rozalio... Przecież o mało mię nie udusił, krzycząc że jest okradziony, że oddałby jeden łan zboża, byle mały był umarł na trzy dni przed ślubem!
— Nie można było wiedzieć — rzekł żartobliwi« duży Fortunat.
— Cóż to szkodzi, że stary się złościł — dodała Rozalia. — Zawsze jużeśmy po ślubie teraz...
Uśmiechali się do siebie, ponad trumienką, z błyszczącemi oczyma. Liza i Rada trąciły łokciem jedna drugą. Wszyscy spoważnieli znowu. Fortunat wziął bryłkę ziemi, by odpędzić psa, węszącego teraz pomiędzy staremi płytami.
— Ach, otóż będzie koniec — szepnęła bardzo cicho Ruda.
Ksiądz Mouret przy grobie kończył De profundis.
Powoli, zbliżył się do trumny, wyprostował się, popatrzył, na nią przez chwilę bez jednego drgnienia powiek. Wydawał się wyższy, twarz miał przemienioną od wewnętrznej pogody. Schylił się, podniósł garść ziemi i posypał nią trumnę w kształt krzyża. Mówił głosem tak dźwięcznym, iż każda sylaba brzmiała wyraźnie:
Revertitur in terram suam unde erat, et spiritus redit ad Deum, qui dedit illum.
Dreszcz jakiś przebiegł obecnych. Liza zastanowiła się, mówiąc ze skrzywieniem:
— To jednak wcale niewesołe, kiedy się pomyśli że i na nas kolej przyjdzie.
Brat Archangiasz podał kropidło księdzu. Ten potrząsnął niem po kilkakroć nad ciałem i wyszeptał:
Requiescat in pace.
Amen — odpowiedzieli jednocześnie Wincenty i Brat, głosem tak piskliwym i tak uroczystym, że Katarzyna pięścią zatkała sobie usta, by nie parsknąć śmiechem.
— Nie, nie, to wcale niewesołe — mówiła jeszcze Liza. — Żeby choć kto jeden był na tym pogrzebie. Bez nas, cmentarz byłby pusty.
— Mówią, że ona się zabiła — rzekła stara Brichet.
— Tak, ja wiem — przerwała Ruda. — Brat nie chciał, by była pochowana na cmentarzu między chrześcianami. Ale ksiądz proboszcz odpowiedział, że wieczność jest dla wszystkich. Byłam przytem... Wszystko jedno, zawsze Filozof mógłby był przyjść.
Umilkły, bo Rozalia im szepnęła:
— Ależ patrzcie, on tu jest, Filozof!
W samej rzeczy, Jeanbernat wchodził na cmentarz. Poszedł prosto do grupy co stała w koło dołu. Stąpał, jak zwykle, tak lekko i elastycznie, że go słychać wcale nie było. Przybliżywszy się, stanął za plecami Brata Archangiasza, zdając się przez chwilę przypatrywać jego karkowi. I kiedy ksiądz Mouret kończył modlitwy, wyjął spokojnie nóż z kieszeni, otworzył go i odciął za jednym zamachem prawe ucho Brata.
Stało się to, zanim ktokolwiek miał czas temu przeszkodzić. Brat zawył.
— Lewe będzie na inny raz — rzekł spokojnie Jeanbernat, rzucając ucho na ziemię.
I odszedł. Takie panowało zdumienie, iż nikt go nawet nie ścigał. Brat Archangiasz padł na kupę świeżej ziemi, wyrzuconej z dołu. Przyłożył sobie chustkę do rany. Jeden z czterech chłopów chciał go zabrać, zaprowadzić do domu. Ale odmówił gestem. Pozostał na miejscu, dziki, czekając, chcąc zobaczyć Albinę zstępującą do grobu.
— Nareszcie kolej na nas — rzekła Rozalia z lekkiem westchnieniem.
Ksiądz Mouret jednakże nie odchodził jeszcze od dołu, patrząc jak zakładano sznury na trumnę Albiny, by zesunąć ją bez wstrząśnienia. Dzwon dzwonił jeszcze, ale Teuse musiała już być zmęczoną, bo odzywał się nieregularnie, jakby zniecierpliwiony długością ceremonii. Słońce poczynało przypiekać, cień Samotnika przechadzał się zwolna pomiędzy trawami na licznych mogiłach. Kiedy ksiądz Mouret musiał się cofnąć, by nie przeszkadzać, oczy jego napotkały pomnik księdza Gaffin, tego kapłana co kochał, a teraz spał tu, tak spokojnie pod kwiatami polnemi.
I naraz, podczas gdy trumna się spuszczała podtrzymywana przez sznury, sunąc z trzaskiem po węzłach tych sznurów, przeraźliwa wrzawa ozwała się w kurnikach za murem. Koza beczała. Kaczki, gęsi, indyki klaskały dziobami, biły skrzydłami. Kury ogdakiwały zniesienie jaja, wszystkie razem. Ozwał się głos trąby płowego koguta, Aleksandra. Słychać było skoki królików wstrząsające deskami ich przegródek. A ponad całem tem hałaśliwem życiem małego ludu zwierząt dzwonił wielki śmiech. Zaszeleściły spódnice. Dezyderya, rozczochrana, z rękami obnażonemi po łokcie, czerwona, tryumfująca, pojawiła się, opierając ręce na murze. Musiała zapewne wyleźć na kupę gnoju.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała.
W tejże chwili trumna Albiny stanęła na dnia grobu. Wyciągnięto sznury. Jeden z chłopów rzucił pierwszą garść ziemi.
— Sergiuszu, Sergiuszu! — wołała głośniej, klaszcząc w ręce — cielę, krowa ma cielę!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.