Błękitni/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitni |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1936 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabina Iza Maszkowska, jak marzenie piękna w rannym negliżu, wstała dnia tego i dotąd trwała w wielce ożywionem usposobieniu. Dla męża zdobyła się na słodki uśmiech, teści pomagała w jakiejś robótce. Widać było, że pragnie ich łaski zaskarbić, że ma ich prosić o coś ważnego. Przy śniadaniu z niepokoju i niecierpliwości nic jeść nie mogła; drżącym głosem zagaiła sprawę z mężem.
— Leon od miesiąca jest w Holszy...
— Słyszałem — lakonicznie odparł Maszkowski, wyglądając oknem, skąd widać było plac, gdzie trenowano jego wyścigowce.
— Chory podobno! — dodała Iza.
— A tak, nie wygląda na długowiecznego!
— Bardzobym chciała go odwiedzić.
— Jakiemi końmi?
— Jakiemi hrabia zechce! — odparła radośnie, że nie stawia żadnej opozycji.
Ale Maszkowski skombinował po niewczasie propozycję żony, przestał przypatrywać się galopującemu dżokejowi i zamyślił się.
— To nie wypada! — rzekł wreszcie.
— Dlaczego? Hrabia mi nie zechce może dzisiaj towarzyszyć; w takim razie wybierzemy inny dzień.
— Nikt nie bywa teraz w Holszy po awanturze paryskiej. Książę Proński nawet nie zechciał do Czartomla sprzedać byka; sam mi to opowiadał. Zerwali wszyscy z Leonem.
— Ale ja zrywać nie chcę — tembardziej, że on chory! — zawołała prawie z płaczem.
— To jakże to urządzić? — frasobliwie odparł Maszkowski, który nie umiał być stałym, nie czując oparcia, a owszem, prośbę. — Mówię ci hrabino, narazisz siebie i mnie na ludzkie sądy. Ja sam bardzo lubię Lwa, ale cóż! Djabli mu nadali tak się haniebnie skompromitować.
— Mój synu! — grobowym głosem odezwała się stara hrabina — wyrażasz się niegrzecznie.
— Doprawdy! Pewnie palnąłem głupstwo! Daruje matka.
— Ależ hrabio! — żywo wtrąciła Iza. — Czyż to kompromitacja, że Leon usłuchał głosu serca? Czy jego wina, że nie pokochał równej urodzeniem?
— Niechby sobie kochał. To się każdemu trafia. Ja sam na zabój kochałem się w córce łowczego, a przecie ożeniłem się wedle wymagań swego stanu. Stan, hrabino, trzeba szanować; inaczej pada się na cztery nogi i kark kręci.
— Przecie Leon nie żeni się z nikim.
— Kto wie, co on ma w głowie! A potem powiedzą wszystkie stare maszkary, że to Maszkowscy dopomogli do mezaljansu.
— Hrabio! — upominała Iza, przerażona swobodą jego mowy wobec matki.
— Palnąłem znowu głupstwo! Bardzo być może. Nie mogę znieść dysput, bo to zawsze do głupstwa doprowadza. Niech hrabina czyni, co chce. Hrabina jest mi żoną z imienia... No, to i ja do spraw hrabiny nie będę się mieszał.
Na to nagłe, publiczne oskarżenie Iza spłonęła szkarłatem i zalała się łzami, a hrabina stara ozwała się tonem prokuratora:
— Co rozumiesz przez to, mój synu?
— Rozumiem — co jest. Hrabina nie raczy nigdy wstąpić do stajni, jakby to był brudny chlew; nie raczy dotknąć konia, jakby wszystkie były nosate. Ja jej nie zajmuję wcale.
Łzy Izy oschły nagle, a hrabina-matka usiadła napowrót w fotelu. Maszkowski nadąsany i widocznie urażony na honorze, z całem przejęciem łączył siebie ze swą stajnią.
— Ależ, hrabio — porwała się z miejsca młoda kobieta — myślałam, że moje nieuctwo w tej kwestji będzie ciebie gniewało i dlatego nie narzucałam się dotąd. Od dziś gotowam zacząć naukę.
— Zapewne, że im wcześniej, tem lepiej! — ujęty, mruknął Maszkowski.
— Chodźmy zatem do stajen — ofiarowała się chętnie i wesoło, chociaż łez jeszcze miała pełne oczy.
Stajnie w Zabużu podobne były do pałacu a pałac do stajni. Często interesanci popełniali pomyłki i zachodzili do koni. Cel ich jednak był zawsze osiągnięty, bo hrabia dni całe tam spędzał, chodząc od klatki do klatki, faworyty swe pieszcząc lub lecząc naprzemian i rozprawiając z koniuszym i dżokejami.
Iza raz pierwszy tam wstąpiła. Na uświetnienie tej uroczystości Maszkowski kazał dać sto i jeden strzałów z bata i wyprowadzić po kolei wszystkie konie.
Ogłuszona pukiem z batów i tysiącem nazw angielskich, straciwszy wątek genealogji tych wszystkich gniadych, karych i siwych olbrzymów, Iza słuchała jednak cierpliwie, mając jeden cel na myśli, i okazywała nadzwyczajne zajęcie sportem.
Maszkowski był rozpromieniony.
Na zakończenie kazał wyprowadzić dwa szwedzkie bieguny, brzydkie z pozoru i dzikie.
— To, hrabino konie, które ścigają się z parą. Półtorej minuty wiorsta. Słowo daję.
— Nie może być! — zawołała z powątpiewaniem.
— Jakto, nie może być? To fakt! Mogę się z hrabiną założyć sto przeciw jednemu!
— Załóżmy się, hrabio! I owszem! — zaśmiała się radośnie. — Możemy przecie zakład natychmiast rozegrać.
— Pyszna myśl! Hrabina się ubierze, a ja każę zaprzęgać. Spróbujemy szwedek!
Iza poskoczyła do domu, aby zmienić ubranie, i po chwili zeszła z ganku gotowa do drogi. Maszkowski sam powoził malutkim koczykiem. Za bramą odegrała mu cugle z rąk.
— Może one tylko hrabiego słuchają? — rzekła uśmiechając się figlarnie.
Koniki rzeczywiście szły jak wiatr.
Maszkowski, zajęty admiracją ich biegu, liczeniem wiorstowych słupów i sprawdzaniem zegarka, nie zwracał uwagi, dokąd jadą.
Dopiero, gdy wpadli na jakiś ohydny bruk, oczy podniósł i poznał, że była to Holsza.
— A co, hrabino! — zawołał triumfująco — jedziemy wiorst piętnaście, dwadzieścia siedem minut. Wygrałem zakład! A teraz dosyć. Niech te latawce odpoczną!
— Nie wygrał hrabia, bo wedle umowy kurs powinien trwać 22 i pół minuty. Ale będę wspaniałomyślna i daruję hrabiemu te minuty. Biedne koniki! Trzeba im spocząć. Chwała Bogu, że do gościnnego żłobu im nie daleko.
I nim on miał czas na rozmysł i protest, zwróciła na stronę, barjerami od przepaści odgrodzoną drogą do ruin i pałacu i by uwagę jego zająć, szczebiotała o koniach, pytała o nazwy i parantelę, prosiła, by ją sekretów wyścigowych nauczył.
Rozpromieniony był, i po raz pierwszy zakochany w żonie.
Ona, rozmawiając, machinalnie rozglądała się po otoczeniu. Wiosna oplotła ruiny szatą puszystą krzewów i traw; bujały po szkarpach wczesne kwiaty; ze szczelin zbiegały w dół warkocze chmielu i jeżyn kolących; widok na miasteczko czerwono kryte; sadami podszyte były ściany; w górę oprócz ruin, nic jeszcze widać nie było. A wtem wyjechali z pod krużganka i pałac ukazał się oczom Izy.
Nie było nigdzie ruchu, ani człowieka. Zatrwożyła się, że brata nie zastanie; ale chorągiew była na wieżycy — znak obecności pana; tylko i ta chorągiew wyglądała smutna, ku ziemi zwieszona, nie łechtana wiatrem, jakby senna...
Dopiero na turkot powozu ludzie zaczęli się pokazywać ze wszech stron, i oczy Izy zajaśniały na widok dobrze sobie znanej, biało-złocistej liberji.
— Książę w domu? — spytała Siły, który jej wysiadać pomagał, a potem do kolan się pochylił.
— W domu, jasna pani!
— Zdrów?
— Nie leży, ale nie bardzo zdrów! — frasobliwie odparł wierny sługa.
Zwróciła się ku mężowi, ale Maszkowski nadbiegłemu masztalerzowi tłumaczył długo i szeroko, jak ma szwedki pielęgnować, więc niecierpliwa, zawołała do Siły:
— Prowadź mię do księcia!
Lokaj ruszył przodem, ona za nim przez ogromne puste salony, z których nawet wiosna nie potrafiła wygnać chłodu i sztywności. Widocznie nikt w nich nie mieszkał. Izie, która je pamiętała pełne gości i głosów, ścisnęło się serce smutkiem.
W gabinecie tureckim znalazła nareszcie brata. Siedział i czytał tak zatopiony w książce, a samotnością uśpiony, że głosu lokaja nie zauważył, i dopiero, gdy Iza się pochyliła nad nim, drgnął nerwowo, i, oczom nie wierząc, wpatrywał się w nią w milczeniu.
Bardzo był mizerny, a tak blady, że wszystkie żyłki znać było na skroniach i czole. W oczach palił mu się nieprzyjemny ogień.
— Przyjechaliśmy cię odwiedzić, Leonie! — rzekła Iza, dotykając jego czoła ustami.
Wówczas dopiero oprzytomniał, rzucił książkę, podał jej obie dłonie.
— Serdeczne dzięki. Dawnobym już był w Zabużu, ale nie chciałem się okazać natrętnym. Ślicznie wyglądasz, Izo. A hrabia gdzie?
— Hrabia został za mną. Ale ty, bracie, bardzo źle wyglądasz. Czy się leczysz?
— A na co? Nic mi nie jest. Naderwane mam nerwy, a na to niema lekarstwa. Ale proszę cię, Izo, daruj, żem cię na progu nie przyjął. Przejdziemy do salonu. Tutaj dym tytuniowy będzie ci przykrym.
W salonie przyłączył się do nich Maszkowski i przywitał szwagra opowieścią cnót szwedek. Potem dopiero przyjrzał się księciu.
— Ale zeszkapiałeś, Lwie! — oświadczył szczerze.
— Starość! — z bladym uśmiechem odrzekł gospodarz.
— Nie starość, ale romanse — po swojemu ze śmiechem szerokim poprawił Maszkowski. — Cóż matka? Larum podniosła! Podziwiam twoją odwagę. Jabym za cenę Holszy nie zaczepił żadnej matrony, a szczególnie waszej matki!
Leon poczerwieniał nagle i sekundę milczał. Chciał się po dawnemu otoczyć nieprzystępnością, ale zrozumiał, że nie wolno mu chłodem i skrytością odpłacać tym jedynym ludziom, którzy go odwiedzili wbrew całemu światu, co wedle pojęć ich sfery równało się bohaterstwu.
— Nie mogłem postąpić inaczej — odparł. — Chociaż pewien jestem, że matka mniej miała przykrości w tej sprawie, niż ja. Stało się jednak i nie da się cofnąć spełnionego.
— Ech! Gdybyś się przed matką upokorzył — zaczął Maszkowski pojednawczo — toby się wszystko wygładziło.
— Nie, hrabio. Com stracił, nie odzyszczę tym kosztem. Po co próbować? Ludzie przyjęliby mnie znowu do siebie i miałbym znowu przyjaciół. Nie zatarłbym jednak w pamięci faktu, żem ich nie miał przez tyle miesięcy, dlatego tylko, żem swój honor uszanował. Nie ceniłbym ich po tej próbie. Za waszą łaskę nad wyraz jestem wdzięczen; tego także w pamięci nie zatrę.
— Et! jaka tam łaska! — machnął ręką Maszkowski. — Nie ukamienują nas za tę bytność. Matka pisała wprawdzie do Izy, żeby się nie ośmieliła bywać w Holszy; ale co mi tam matka, kiedy siedzi aż w Paryżu!
Maszkowski w ferworze zapomniał nawet tytułować żony hrabiną, co przecie było obowiązującem.
— Już oddawna chciałam cię zobaczyć i powiedzieć, że ja... że ja... z tobą! — jąkając się ze wzruszenia, szepnęła Iza.
Leon dłoń jej w milczeniu ucałował.
Maszkowski pierwszy raz w Holszy nie czuł się skrępowanym. Nabierał coraz więcej śmiałości.
— Musi być djablo piękna ta panna Grzymalanka — zawołał — jeżeli ci tak głęboko siedzi w głowie.
Leon znowu poczerwieniał i chciał umilknąć, urażony w swem pojęciu delikatności, ale spojrzał na Izę, która go wzrokiem błagała o względność dla męża i odparł spokojnie:
— Zdawało mi się, że bywałeś u Grzymały?
— Bywałem, ale w stajni. Nie wiesz, czy ma dotąd swe taranty?
— Od powrotu nie widziałem się z nim wcale.
— Co to za konie! Takie same plamki — równy wzrost, formy, charakter! Bliźnięta chyba! Ty byś mógł je dla mnie dostać. Wiesz — o cenę mi nie chodzi. Warjuję za temi szkapami!
— Jeżeli spotkam Grzymałę — wspomnę.
— Dziękuję ci. Podobno w twoich dobrach dzieją się straszne nieporządki?
— Nie wiem. Dawnom w to nie wglądał. Nie sądzę jednak, żeby się działo coś groźnego; rządcaby mi doniósł.
— Ten twój rządca, to oberwaniec z szubienicy. On krzyżuje, słyszę, perszerony z anglikami!
— Bardzo być może, alem nie specjalista! — obojętnie odparł Leon.
— Słyszałeś, że Idalja idzie za mąż? — spytała Iza.
— Czytałem w gazetach.
— A! Strzeliło babie do głowy! — mruknął Maszkowski, znudzony długiem siedzeniem.
Iza spostrzegła jego niecierpliwość.
— Spieszno ci do domu, hrabio? — spytała.
— Uhm! trzy klacze mam chore!
— A jabym tak chciała jeszcze z Leonem pozostać! — szepnęła, patrząc błagalnie to na jednego, to na drugiego.
Książę zwrócił się do szwagra.
— Jeżeli hrabia nie ma nic przeciw temu, to holszańskie konie służyć będą Izie z powrotem.
— Dobre konie... trochę stare! — mruknął.
— Woziły mnie często! Proszę, hrabio, zostaw mnie tutaj. Odwiezie mnie Lew do Zabuża.
— Byle nie późno, bo tam matka zagryzie mnie z niepokoju, a potem te dzieci i chorzy, i wieczorne pacierze. Cały ten kram gotów mi spaść na głowę.
— Nie, hrabio — stanę na czas — na obiad!
Podeszła do niego i tak słodko spojrzała w oczy, że się Maszkowski zmieszał, poczerwieniał, obejrzał na prawo i lewo, a potem niezgrabnie pochylił się do niej i pocałował w samo ucho.
— Książę daruje! — zaśmiał się — matka nie pozwala nam się całować w salonie. Dowodzi, że to nie wypada. A ja znajduję, że to głupie i basta!
Leon milczał i bardzo był blady. Może pomyślał, że i od pocałunku takiego jest wydziedziczony.
Po chwili sami zostali z Izą i byli zakłopotani. Między nimi nie było nigdy bratniego stosunku i zaufania, nie było prawie znajomości. Ale Iza miała serce kobiece, czułe, pełne przeczuć i delikatności, może pełne smutnego doświadczenia i tak chętne, by ból cudzy odczuć i wysłuchać. Ona czuła, że człowieka tego zjada milczenie i skrytość, że mu lżej będzie, gdy skorupę swych nawyknień odrzuci i człowiekiem będzie. Nie gwałciła zaufania. Usiadła blisko niego i zaczęła pytać, co czyta? Co czynić zamierza? Czy nie myśli podróżować? Wnikała powoli w jego duszę. Głosem swym i obojętnym przedmiotem starała się go uspokoić, natchnąć wiarą. Potem zaczęła mu opowiadać o sobie, o dzieciństwie, o naukach, o pierwszych wrażeniach światowych. Marzycielką była, entuzjastką, kochała wszystkich, wierzyła każdemu, roiła cuda.
Tu przechyliła się ku niemu i pieszczotliwie dotykając śliczną główką jego twarzy, mówiła z pewnem wahaniem i wdzięczną nieśmiałością:
— Ciebie kochałam najwięcej z całej rodziny. Kochałam, choć nie znałam — a teraz kocham, bo znam. Takiś mi był szlachetny, Lwie!
Książę rączkę jej wziął i w milczeniu ucałował. Ośmielona tym triumfem, zajrzała mu w twarz oczyma pełnemi serdecznych łez.
— Marzyłam zawsze, że się kiedyś zrozumiemy i będziemy dla siebie prawdziwie rodzeństwem.
Leon jej przerwał:
— Izo, a jednak ja byłem złym bratem! Wtedy, gdyś się wzdragała iść za mąż, powinienem był cię obronić. Byłem nikczemny tchórz!
— Ja też wtedy trochę miałam żalu do ciebie, ale krótko. Jakem się rozejrzała po świecie i ludziach, tom zrozumiała, że hrabia uchronił mnie od stokroć gorszego losu. Szczęścia niema nigdzie, a mogłam tak trafić, że nawet nie mogłabym uczynić nic drugim dobrego. Może najlepiej się stało, Lwie. Teraz już spokojnam.
Umilkła, wrażeniem swem przejęta, a książę oczy na nią wzniósł i słuchał, jak bajki... To stworzenie takie śliczne, takie słodkie i miłe, wzrosło w tej ponurej Holszy, pod ręką matki despotki; obcował z nią i nie znał, i trzeba było obojga nieszczęść, aby zbliżyć i porozumieć tych najbliższych więzami krwi, a może i duszą... Doznawał teraz wrażenia łagodnego ukojenia i serdeczności, a zarazem wyrzutów, że gdyby on był wtedy dla niej, jak teraz dla siebie, stałym, nie płakałyby te śliczne oczy, nie drżałby srebrny głos. Zgodą swoją na wolę matki uszanował formę, poświęcił treść swych obowiązków.
— Izo — rzekł serdecznie — w każdym razie jam winien i bardzobym się czuł szczęśliwy, mogąc ci kiedy zrobić przyjemność.
— Możesz! — szepnęła, coraz więcej nabierając ducha. — Uważaj mnie za siostrę — za rodzoną duszę!
Leon powstał i kolano zgiął przed nią.
— Dziękuję ci, Izo! — szepnął wzruszony.
Objęła go rękami za szyję i uścisnęła. Umilkli, jakby onieśmieleni uroczystością tej chwili. Może długoletnie nawyknienie do ukrywania uczuć i myśli jeszcze ich hamowało. Iza zaczęła pierwsza:
— W tej sali chłodno i smutno. W Zabużu nawykłam do ruchu i powietrza. Wyjdźmy, Lwie. Czy wiesz, że mając te ruiny tyle lat przed oczyma, nigdy na nich nie byłam. Zapewne i ty ich nie znasz. Pójdziemy badać nieznane kraje!
Odwrócił się szybko po jej kapelusz i nic nie odparł. Wyszli na słońce wiosennego południa, i rozmawiając coraz swobodniej, zagłębili się między zwaliska. Ptaszki porywały im się z pod nóg — z gniazd między krzakami i trawą wewnętrznych dziedzińców. Iza ciekawie zaglądała po kątach, pytała brata o znaczenie kurytarzy i sklepień, szukała po murach napisów i śladów kul.
— Widok z góry musi być przepyszny, ale wejście zbyt strome. Wyglądamy wśród tych ścian, jak mysz na dnie studni.
— Jeżeli nie boisz się przepaści, możemy dotrzeć znacznej wysokości: strażniczego nad bramą krużganka, ale schody są bardzo wąskie i bez poręczy.
— Utrzymasz mnie w razie upadku! — zawołała wesoło.
— A więc chodź ze mną i nie patrz w dół, aby nie dostać zawrotu głowy.
Przedarł się przez gąszcze i wprowadził Izę uważnie po wąziutkich, w kamieniu kutych schodkach.
— Leonie, ostrożnie! — zawołała. — Nie mogę patrzeć, jak ty stoisz nad otchłanią.
On zadrżał. Zdało mu się, że to ktoś inny wymawia te słowa. Niegdyś na tem miejscu ten ktoś równie trwożnie prosił go, by się usunął od otchłani. Zaciął wargi nerwowo i nic nie odrzekł.
Stanęli na krużganku. Iza oparła się o balustradę kamienną i zachwycała widokiem; on usiadł na kamieniu i o ścianę oparty — cierpiał. Obejrzała się, zdziwiona jego milczeniem; zdziwiona jeszcze bardziej wyrazem jego twarzy, umilkła również i zajęła miejsce obok niego.
— Ale ty znasz te ruiny! — odezwała się umyślnie wesoło, żeby go rozerwać. — Widzę, że dla ciebie nie była to eksploracyjna podróż!
— Znam! — odparł głosem jakby sennym, oczu od jednego punktu nie odrywając — tylko bardzo dawno już tutaj nie byłem.
Jakby nagłą myślą wstrząśnięty, wstał i podszedł do jednej z nisz ściany, pilnie się czemuś przypatrując. Iza spojrzała przez jego ramię i przeczytała na jednej z cegieł ostrem narzędziem wycięte dwie litery L. i G., potem rok i datę. Nie zrobiła żadnej uwagi i nawet nie okazała, że widziała; ale on się na nią obejrzał i rzekł:
— Nie byłem tutaj — od tego dnia!
— Możem ci przykrość zrobiła mem żądaniem. Zejdźmy!
— Nie, Izo! Z tobą jest mi tu dobrze!
Urwał i po chwili wahania, mówił dalej:
— Czytałem gdzieś, kiedyś, że dzieciom chińskim wpajają od kolebki jedną zasadę: «Skurcz serce». Bardzo niedawno przypomniałem to sobie. Jakie to dalekie w tegoczesnych pojęciach, a jakie nam bliskie i wkorzenione!
— Wkorzenione, bo spełniane bezmyślnie. Gdy się zdaje sprawę, nałóg jest bliskim upadku — odparła poważnie.
— Wątpię, Izo. Drzewo się szczepi za młodu, i takiem już pozostaje.
— Byłoby to rzeczą bardzo smutną, Lwie, w zastosowaniu do człowieka.
— Myślenie jest zawsze smutne — Izo.
— Ale bez myślenia nie byłoby postępu. Ty Lwie, jesteś tego dowodem. Ty pójdziesz naprzód.
— O nie! — zaprzeczył stanowczo.
— Owszem. Tylko nie zaraz. Teraz przetrawiasz się i myślisz. Jesteś znękany i wyrzucony gwałtownie z kolei; to ci odbiera siłę, zużywa energję. Gdybyś nie kochał, a raczej gdybyś kochał źle, tobyś się zmarnował. Ale jestem pewna, że kochasz szlachetnie i aby tego ludziom dowieść, zaczniesz czynić, aby ich zmusić do szacunku, aby im okazać, że ty sam jesteś swoim panem i królem.
— Izo, kto ciebie tego nauczył? — spytał zdziwiony.
— Myślenie, Lwie! — odrzekła z uśmiechem. — Marzenia moje pochowałam i uczułam się taką nędzną, słabą, marną — nie wiedzącą, co czynić z życiem. Wstręt instynktowny miałam do bezczynnego i bezmyślnego używania. Zaczęłam myśleć, i wiele rzeczy stało mi się jasnemi. Nie wiem, czem jest takie szczęście, jakie mi się dawniej śniło, ale chyba nie większe od zwycięstwa nad sobą i od spokoju duszy, gdy się uczyni coś dobrego.
— Zazdroszczę ci zatem, Izo. Ja zupełnie jestem do wszelkiej pracy i czynu niezdolny. Byłem zapewne słabszy od ciebie. Niema we mnie materjału.
— Dlaczegóż zatem oparłeś się matce? Żebyś siły nie miał, płynąłbyś z prądem.
— Ja sam się sobie dziwię. Uległem nie sile woli, ale chwilowemu rozdrażnieniu i gorączce.
— Więc, żeby to, coś przeszedł, snem było — postąpiłbyś inaczej na jawie?
Zamyślił się.
— Może być, Izo! — rzekł niepewnym głosem.
Pochyliła się ku niemu i z uśmiechem szepnęła:
— Skurcz serce!
Poczerwieniał, jak złapany złodziej.
— Wiem, o czem myślisz, Izo! Nie — to jest widmem, w które czasem się wpatruję, jak lunatyk. Nawet i szczęścia nie chcę teraz! Niczego, niczego!
— Zechcesz, gdy wrócisz do równowagi po doznanych wrażeniach.
Już nie chciał się z nią spierać i tylko głową potrząsnął.
Wsunęła się przed słońcem w cień muru i opierając głowę na jego ramieniu, nieśmiało szepnęła:
— Lwie, nie przykra ci będzie moja prośba?
— Żadna, Izo! Od dzisiaj masz prawo nademną.
— To mi opowiedz... jaka... ona? — wyszeptała ledwie dosłyszalnem tchnieniem.
Umyślnie nie patrzała na niego i nie nalegała więcej, gdy długo milczał. Może «skurczy serce». Ale on już był oczarowany jej słodyczą i sercem, i nie mógłby jej nic odmówić i zapominając, że kochanie swoje nazwał widmem, zaczął mówić o niem, jak o czemś żywem, bolącem, przenikającem jego istnienie.
Wyznanie przychodziło mu nadzwyczaj trudno z początku; potem, zerwawszy przymus długoletni, płynęło, jak świeża krew z rany, wiecznie żywej. Iza słuchała go ze współczuciem i litością, nie przerywając, i tylko, gdy głos mu się łamał, całowała go serdecznie.
Teraz zrozumiała go i poznała. Kochał subtelnie, po kobiecemu, a dziewczyna wybrana musiała być nad wyraz piękna i nad wyraz delikatna, jeśli jego wyrafinowanych wymagań nie uraziła niczem, jeżeli potrafiła zachować swój obraz w jego duszy dotychczas nietknięty i czysty. I zrozumiała też Iza, że wdanie się matki despotyczne i bezwzględne, upokorzyło go w dumie i godności, uczyniło kochanie to już nietylko potrzebą młodego serca, ale obowiązkiem honoru. Bezwiednie już teraz trzymał się go zawzięcie i to jedno już tylko żyło w nim. Nie darował matce jej postępku, ale i sobie nie darował słabości ówczesnej; czuł się związanym, ale nie był dość silny, aby zobowiązania tego dotrzymać kosztem wszystkich pojęć arystokraty. Dotrzymywał słowa: nie chciał żadnej kobiety innej w Holszy, ale sięgnąć po tę jedną, wybraną, wzdragał się i nie śmiał.
Iza pojęła, że chyba go zmuszą okoliczności: inaczej sam siebie nie zwycięży. Jakoż nie mówił nic o przyszłości, nie miał żadnych celów i zamiarów; jak starzec żył tylko wspomnieniem i opowiadał jej dzieje kilku miesięcy z drobiazgową dokładnością, jakby to było jego całe życie, a przedtem i potem nic już nie było godnego wzmianki i pamięci.
Niepostrzeżenie płynęły godziny i dopiero głos dzwonu wzywający na nieszpory do kaplicy, przypomniał im czas odwrotu.
Leon umilkł, nagle przerażony swą otwartością, lękliwie spojrzał na siostrę. Uścisnęła go długo i serdecznie.
— Dałeś mi skarby swą wiarą, Lwie. Nie odbierzesz ich; pozwolisz mi zawsze czuć i cierpieć z tobą — poprosiła, jak o łaskę.
— Kocham cię, Izo, i tylko żałuję, żem ciebie poznał tak późno!
Zeszli z ruin i jakby czar prysnął, mówili już o rzeczach potocznych, ale pełni wewnętrznego wesela z tego bratniego związku, patrząc na siebie już jak starzy, dawni przyjaciele.
Podano przekąskę — i pierwsza czerwień zachodu objęła niebiosa, gdy Leon wsadził siostrę do powozu i sam się koło niej umieścił.
Jechali, żalem zdjęci, że tak prędko się rozstaną. Na granicy Zabuża, w przejeździe przez jakąś wieś, Iza się ożywiła.
— Uważasz tutaj coś szczególnego? — spytała brata.
Obejrzał się i zaprzeczył.
— To moja wieś! — odparła z pewną dumą — pokaż mi tutaj jednego bosego.
— Bosego? — powtórzył zdziwiony.
— A tak. Wiesz, jakem tu przyjechała, to była pierwsza rzecz, com spostrzegła. Boso chodzili, przeważnie kobiety i dzieci — po śniegu i lodzie. To było coś okropnego! A teraz patrz, wszyscy mają trzewiki i buty.
— Jakeś to uczyniła? — spytał z zajęciem.
— Dawałam każdemu spotkanemu boso nowe obuwie. Wzięłam za zwyczaj jeden dzień w tygodniu poświęcać wsiom po kolei. Ty ich za wiele masz i nie mógłbyś tego uczynić; ja teraz znam wszystkie i nawet niektórych ludzi znam po imieniu. Z początku bardzo mi było przykro i trudno ich przekonać, ale teraz, patrz, wszyscy obuci! Nawet tacy!
Powiedziała to z triumfem, pokazując małego chłopczynę, który wybiegł zwabiony turkotem na środek ulicy i odkrywszy lnianą główkę, patrzał to na panią swoją, to na swoje buty, dwa te przedmioty ściśle z sobą łącząc w pojęciu.
— Co za pomysł — rzekł Leon, przypatrując się raz pierwszy w życiu spotkanym chłopom.
Rzeczywiście nikt nie był bosy, a każdy na widok hrabiny kłaniał się do ziemi, pozdrawiając śmiało i wesoło, jak osobę dobrze znajomą i drogą.
— Jakie tu wszystko brudne! — ze wstrętem zauważył książę.
— O, bardzo proszę! — zawołała Iza, tonem osobistej urazy. — U ciebie, w Holszy, daleko brudniej.
— Może! Nie porównywałem! — odparł ubawiony jej żywością.
— U ciebie nawet brudniej, niż w Czorbowcu. Doprawdy to dziwne: wuj taki praktyczny, a kuzynki oddane zabawom i strojom. Zachęcałam je, żeby zajrzały do dworków i chat, ale mnie wyśmiały! — zakończyła smutno.
— Patrz, Izo: oto masz jednego bosego!
— Stój! — krzyknęła hrabina do stangreta, i wychylając się z powozu, zawołała obdartego wędrowca, który z węzełkiem na plecach, szedł skrajem drogi.
Zagadnięty stanął i dziwnie ponuro patrzał na panów.
— Skąd wy, człowieku? — spytała Iza.
— Z Holszy — dziko odpowiedział człek.
Leon poczuł coś w rodzaju wstydu.
— Ruszaj! — rzekł do stangreta.
Powóz potoczył się dalej, a Iza, aby zatrzeć przykre wrażenie, opowiadała:
— Mniejsza o buty; te każdy chętnie brał i nosił; nawet pewnie z początku oszukiwali mnie i dostawali po dwie pary. Ale potem zaczęłam pytać spotkanych ludzi: ile jest Bogów? I zaledwie dziesiąty, dorosły już człowiek odpowiedział, że jest trzech; inni odpowiadali: «Nie wiem». Pytałam ich, co znaczą krzyże po drodze i żaden nie wiedział, co drzewo symboliczne wyobraża. Mój Boże! toż to masy — to tysiące takie ciemne! Było to dla mnie straszne odkrycie! Potem zajrzałam do chat i domków szlachty szarej. Ile tam chorób, ile przesądów, jakie nieposzanowanie higjeny! Trudno zrozumieć, jak oni wszyscy w dzieciństwie nie umierają!
— Więc ich katechizujesz i leczysz? — z zajęciem spytał Leon.
— Nie sama. Co do katechizacji, wpłynęłam na proboszcza i pomagam mu, ile mogę. Co do chorych, sprowadziłam lekarza do Zabuża, który leczy i daje lekarstwa zarazem. Ja tylko sierotami się zajmuję — mam ich kilkoro, i szkółkę rzemiosł założyłam przy gminie. Mój drogi, żebyś wiedział, jak cię błogosławię za te tysiące i setki, coś mi z Holszy wypłacił! Mogę działać z ich pomocą, a hrabia mi nie przeszkadza. Jak go znasz, sportem zajęty i do moich spraw się nie wtrąca. Wolałabym, aby pomógł, ale trudno odrazu wszystkiego dokazać.
— Izo, ty jeszcze zrobisz tego maniaka człowiekiem! — patrząc na nią z zachwytem, zawołał książę.
— Dałby Bóg! — szepnęła rzewnie się uśmiechając.
Wtem stangret wstrzymał konie.
— Co tam? — spytał Leon.
— Hrabia z Zabuża konno nas dogania przez pola, miłościwy kniaziu.
Był to istotnie Maszkowski na olbrzymim podkasanym folblucie. Dopadł do portjery powozu, i odsapnął.
— Byłem niespokojny o Izę... o hrabinę! — poprawił się natychmiast. — Leonie, jak ci się zdaje, czy ona nie ochwacona? — zaraz, bez żadnego przejścia spytał szwagra, klepiąc swego wierzchowca po szyi.
— Nie potrafię ci powiedzieć, jestem profan... Może wsiądziesz do powozu?
— Wygląda się w tej skrzynce, jak gęś w kojcu. Ani myślę: «Fife o’clock» mnie poniesie! Nie cierpię resorów!
Kłusował tedy u drzwiczek powozu.
Zmierzch już padał, gdy stanęli u celu. Leon formalizował się, znajdując niestosowną wizytę o tej porze; ale go Maszkowski zahuczał, a Iza pociągnęła za sobą do salonu. Stara hrabina przyjęła go chłodno, ale grzecznie. Po chwili wezwano do wieczerzy. W progu sali jadalnej Leon aż się przestraszył długością stołu i ilością nakryć. Nie pojmował, gdzie są ci goście. Zaledwie zajęli miejsca, sala zaczęła się zaludniać. Ci goście — był to proboszcz, jowialny staruszek, lekarz młody i żywy, nauczyciel rzemiosł, człowiek o spracowanych dłoniach i głowie myśliciela, plenipotent hrabiego, zawiędły jurysta, kilka kobiet, pomocnic snać hrabiny, nie młodych już i poważnych, a wreszcie wąsaty szlachcic, rządca Zabuża. Proboszcz odmówił modlitwę i wszyscy usiedli do jednego stołu.
Leonowi się zdało, że śni jakieś czasy patrjarchalne. Z początku mieszane to grono było mu przykre; czuł się nieswój i w milczeniu się rozglądał i słuchał. Iza rozpoczęła rozmowę z lekarzem; wtrącił się do niej proboszcz, potem plenipotent i przy drugiem już daniu rozmawiali wszyscy, mitygując głos i ruchy, ale śmiało i swobodnie. Iza dobierała przedmioty przystępne i zajmujące, lekarz opowiadał epizody swego pracowitego zawodu, proboszcz żartował dobrotliwie; najrzadziej odzywał się nauczyciel rzemiosł i rządca, którego gruby głos daremnie starał się dla ucha być przystępniejszym. Maszkowski spierał się z jurystą; stara hrabina usiłowała być uprzejmą. Przy końcu obiadu, już wesołość ogarnęła wszystkich, zatarła różnicę stanów i społecznej hierarchji. Tylko Leon milczał — oszołomiony taką biesiadą. Patrzał na Izę rozpromienioną, na spokojnego Maszkowskiego, na zadowoloną starą hrabinę — i nie mógł pojąc, jak oni tak żyć mogą, i co za sens i przyjemność ma to zbieranie niesłychane podwładnych i gawiedzi do towarzystwa i stołu? Naturalnie uwag swych nie okazał, ani wyraził, tylko czuł niewyraźny zawód i żal do Izy, że może gustować w podobnem otoczeniu.
Zaraz po wieczerzy, unikając rozmowy z siostrą i jej pytań o zdanie i wrażenia odjechał. Lecz Iza i w ostatniej chwili zdobyła go sobie. Nie umiał się oprzeć jej słodyczy i serdeczności, gdy go na ganku uścisnęła raz ostatni, prosząc, by dnia tego nie zapomniał i serca swego jej nie odbierał.
Odjechał nareszcie. Noc już była księżycowa i ciepła. Rozparł się w powozie i rozmyślał o dniu przebytym. Obraz Izy, jak złota niteczka spajał te wspomnienia. Stanowczo nie żałował ani swych zwierzeń, ani ustępstwa dumy nawet względem Maszkowskiego. Za dzień ten ulgi i zapomnienia wdzięczen będzie zawsze Izie.
Powóz toczył się szybko. Przed nim, jak meteor, świecił kaganiec w rękach konnego hajduka i czerwoną ruchomą łunę rzucał na przydrożne drzewa i pola. Zjeżdżały szybko na bok spotkane furmanki; po wsiach psy podnosiły straszliwy hałas. Niedaleko Karawiki zjechała też na sam kraj gościńca bryczka, zaprzężona parą tarantów. Jakiś czas ten ekwipaż szlachecki i powóz magnata jechały równolegle. Książę bezwiednie oczy tam skierował i nagle cały się wstrząsnął. Zdjął kapelusz i nisko głowę pochylił; poznał Gabrynię Grzymalankę. Ona na ukłon jego odpowiedziała skinieniem i sekundę może spotkali się wzrokiem. Czerwony blask kagańca ześlizgnął się dalej — a księżyc obie twarze pokrył bladością. Sekundę też jechali równolegle; kobieta rzuciła niedosłyszalny rozkaz swemu woźnicy, ten konie wstrzymał — i znowu książęcy cug był sam na gościńcu.
Po chwili Leon podniósł się i obejrzał. Nie widać było tarantów: skręciły na boczną drogę — widzenie znikło — on opadł ponownie na poduszki powozu. Teraz oczy przymknął i zdawał się zasypiać. Wyobraźnia jego, podrażniona chorobliwem rozerwaniem i wrażeniem minionego dnia, poczęła mu nasuwać na myśl jakieś fantastyczne obrazy. Iza, ruiny, zabuzka wieczerza i to ostatnie spotkanie — wszystko się zlało razem. Roiło mu się, że to on jest Maszkowskim, że posiada wszystko: bogactwo, świetne stosunki i z książęcego domu żonę, jak marzenie piękną, jak ideał kochającą i dobrą. Nie cierpiał i był szczęśliwy chwałą swoją. Pałac jego nie mieścił przyjaciół, a on sam młody był, dumny, silny. Księżna miała dla ludzi maskę z lodu, dla niego serce kochanki, a on ją tłumom przedstawiał — pyszny i wyniosły, szmerów zachwytu i zazdrości słuchając, jak muzyki rozkosznej. W marzeniu jednak nawet nie śmiał jej w twarz spojrzeć, nazwać po imieniu; tylko wciąż powtarzał sobie, że ją z książęcego rodu wziął, z królami jest równa, dwa razy tyle co on przodków liczy!
Nagle to marzenie jego spłoszył głuchy hałas i wstrząśnienie. Wyprostował się i oczy otworzył. Powóz był pod sklepieniem ruin. I wtedy Leon raz ostatni swe marzenie ujrzał — i twarz żony-księżny. Nie była z królów ani możnych, nie wiodła mu w dom dumy i pychy; pałac był pusty zamiast zazdrości — lekceważenie i pogarda, zamiast chwały — upokorzenie. Nie była księżną, — była tylko jego umiłowaniem — była tylko jego żoną, i świat jego zaślepieniu i szaleństwu urągał.
Powóz stanął przed portykiem pałacu. Nikt księcia nie witał, ani czekał; w tym olbrzymim gmachu był zupełnie sam jeden. Mijał szeregi pysznych sal z dreszczem i przestrachem pustki; ale pomimo tego na jakąś chwilową pokusę sam sobie półgłosem odpowiedział:
— Nie — nigdy — za nic! Nie zdołam!