Błękitni/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitni |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1936 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cicho, jak tego wymagała żałoba, ale w gronie dobranem i świetnem odbył się obrzęd zaślubin księżniczki Izy. Tegoż dnia państwo młodzi odjechali w podróż poślubną.
Książę Lew, zmęczony swemi obowiązkami, reprezentacją domu i zamętem ostatnich dni — wracając z dworca kolei, pomyślał z rozkoszą, że teraz dopiero wypocznie i zabawi się wedle swego upodobania.
Rozparty w powozie, wyzierając na ulice Paryża, przechodził w myśli szereg rozkoszy, jakie mu to miasto dawało niegdyś i teraz dać znowu może. I przekonał się z bezmierną nudą, że rozkosze żyją w człowieku samym, nie w jego otoczeniu i że mu Paryż teraz nic dać nie może, bo on w sobie do niczego już chęci nie potrafi wykrzesać.
Wtedy w całym ogromie poczuł swą ruinę, chorobę woli, śmierć moralną — i zdjęty rozpaczą, pomyślał: poco on żyć ma właściwie i co warte takie istnienie?
Głuchy gniew nim wstrząsnął i pogarda dla tego stanowiska, roli, tytułu, bunt chwilowy, który wnet pamięć dawnej krzywdy ożywił.
To jedno czuć jeszcze potrafił.
Spojrzał na ludzi zalegających ulice i zazdrościł im, że mają się do czego spieszyć — mają zapewne rodziców, rodziny, cel, pragnienia, prace, — a jeśli próżniakami są, to hulają niefrasobliwie. Jemu zaś niczego się nie chciało, do nikogo i niczego nie dążył, zbrzydł sam sobie!...
W usposobieniu czarnem i gorzkiem zajechał przed mieszkanie matki, by jej zdać sprawę z odjazdu nowożeńców i oddać ostatnie pożegnanie Izy, która blada i spłakana z okien wagonu prosiła go, by ręce matki ucałował i nie zapomniał o niej.
Księżna zajmowała przepyszne apartamenta i w tem przelotnem mieszkaniu miała z sobą Holszę i chłód — jakby je z sobą zabrała w największym kufrze.
Apartamenta rano jeszcze gwarne, teraz zamknięte były dla etykietalnych znajomych.
Leon zastał kółko ściśle rodzinne: wuja, bratową i ciotkę, pijących herbatę i rozstrząsających z powagą mężów stanu — rzeczy mody, form, przywilejów, a komentujących złośliwie czyny i stosunki, jakoteż zachowanie gości weselnych, serdecznych niby przyjaciół.
Wejście jego ożywiło dysputę, i przyjęcie zastał niezwykle czułe. Wuj go pierwszy ucałował.
— Spisywałeś się przepysznie. Zawróciłeś głowy wszystkim paniom.
— Opowiedz-no cokolwiek o swych sukcesach! — napadła go ciotka, wiecznie węsząca miłostkę.
— Rada byłam z ciebie! — zakończyła matka.
Ta pochwala niesłychana mogła go uczynić dumnym, ale dojrzał ironiczny uśmiech bratowej i pohamował się. Uśmiech ten kobiety obrażonej i mściwej natchnął go uzasadnioną nieufnością.
Spojrzał po obecnych i zajął swe miejsce, starając się być jak wszyscy swobodnym i wesołym, lecz nie mogąc się pozbyć myśli, że grymas bratowej wróżył mu coś bardzo złego.
— Ach, jaki to piękny obrzęd ślubu! — westchnął wuj — a jak, patrząc nań, staremu ckliwo się robi! Szczęśliwi ci młodzi i wolni. Wiesz co, zazdroszczę ci, Lwie!
— Czego, wuju?
— Że stoisz teraz pierwszy na liście kandydatów do małżeństwa.
— Niestety! Żałuję, że wujowi tej prerogatywy ustąpić nie mogę, sam nie mając zamiaru z niej korzystać.
— Cette innocence! — zaśmiała się panna Lawinja.
— Cette simplicité! — dodała księżna Idalja.
— No, no, w rodzinie możemy sobie na swobodę pozwolić. Jesteś przecie po oświadczynach i przyjęty! — śmiał się wuj, klepiąc go poufale po ramieniu. — Nie masz się czego kryć. Partja pod względem koligacji tak świetna, że zakasujesz i zaćmisz nas wszystkich.
Uśmiech bratowej stał się triumfująco złośliwym. Poczuł Leon, że śliczne te rączki i główka namotały coś bardzo misternie i mocno, by go pojmać.
Matka miała też uśmiech na twarzy, ale sztuczny i niejasny, jakby za nim kryła niepewność i trwogę. Panna Lawinja, mocno zaciekawiona, przypatrywała się Leonowi.
Nie lubiła szwagierki, pięknej Idalji, a nadewszystko nie lubiła małżeństw bez miłości i skandalu. Drżała z chęci, aby Leo odmówił, dla dogodzenia jej gustom awanturniczym.
Leon przez pół już zrozumiał. Rozporządzono się nim bez wiedzy i woli, a teraz matka zawiadomiła o tem rodzinę i sprawę tę wytaczano publicznie, ufając, że on właśnie dla uniknięcia skandalu podda się i ulegnie. Ale on w tej chwili poczuł, że godzina jego odwetu przyszła i rozgoryczony poprzedniemi myślami, wcale o poddaniu się nie myślał. Obraza dawna i zapamiętałość rodowa zagrały w jego piersi. Aż się zdziwił, jakie tam zawrzało życie.
— Przepraszam wuja — rzekł — zachodzi tu zapewne grube nieporozumienie. Ja się nie myślę żenić ani teraz, ani kiedykolwiek! Zażartowano z wuja!
— Zażartowano! Cha! cha! Twoja matka nie żartuje nigdy, mój drogi.
— Moja matka? — tonem zdumienia powtórzył, podnosząc na nią oczy spokojne, a tak twarde, że nagle przestała się uśmiechać, zbladła i widząc, że go nie podejdzie słodyczą, przybrała zwykły ton despotycznej monarchini.
— Nie żartowałam. Twoje małżeństwo z księżniczką Caraman-Capet było rzeczą zdawna ułożoną. Teraz uczyniłam krok ostatni — życzenia nasze przełożyłam jej matce i otrzymałam pomyślną odpowiedź. Jutro masz się osobiście przedstawić. Zresztą to tylko forma — o związku tym wie cały Paryż arystokratyczny — i wiedzą też u nas w kraju. Uwagi twoje są zupełnie niestosowne w tym razie.
Leon do krwi zagryzł usta, aby nie wybuchnać. Czuł w sobie zupełnie plebejuszowski gniew i wściekłość.
— Uwagi, acz niestosowne, raczy matka przyjąć jako moje ostatnie zdanie w tej sprawie. Żałuję, że mnie o to wcześniej nie spytano. Oszczędziłoby to wielu nieprzyjemnych wyjaśnień.
— Twoje zdanie? Nie słyszałam go.
— Że się ani teraz, ani kiedykolwiek żenić nie myślę.
— Ach, fe! Postępujesz, jak błazen! — fuknął wuj oburzony.
Ciotka Lawinja zacierała ręce pod stołem.
Leon wstał i zwrócił się do księcia:
— Moja matka nie żartowała zatem, ale tylko zapomniała, żem wobec niej samej złożył słowo honoru pozostania w bezżeństwie. Wtedy wymagała tego ode mnie; teraz żądać nie może, bym słowu swemu nie sprostał. Postępuję, wuju, jakem obowiązany sobie i rodowi memu.
Proński i obie panie pytające oczy zwrócili na księżnę.
Ta z bladej stała się purpurową. Tak jest: zapomniała. On wtedy nie był przecie dziedzicem i być nim nie miał; czyż dbała i myślała o tym głupim epizodzie!
Wstała i ona też i spiorunowała syna wzrokiem.
— Zapominasz i ty, żem wtedy ciebie uratowała od śmieszności i hańby... od wstrętnego mezaljansu z moją pokojówką, czy coś podobnego.
— Zatem matka wymówiła teraz to, czego się zobowiązała nigdy nie wymówić. Nie potrzebujemy więc bawić się w dwuznaczniki. I owszem. Pokojówce tej — jak ją matka nazywa — przysiągłem miłość i wierność. Poślubioną mi była w honorze i sumieniu. Poświęciłem matce osobiste szczęście; nie mogłem poświęcić honoru. Pokojówka ta była moją wybraną; nie posiądę jej nigdy — alem, jak wtedy matce rzekł i do niej napisał, — nie posiądę nikogo. Matka tak chciała. Spełniam ściśle warunki, wówczas mi naznaczone.
Teraz panna Lawinja, nie zdolna się dłużej w zachwycie pohamować, przyskoczyła do niego i ścisnęła za ramię z całej mocy.
Nie zauważył tego, zanadto sobą samym zajęty.
— Ładne historje! Ładne historje! — szeptał książę Proński. — Ta pokojówka musiała być ósmym cudem świata. Że też ja jej w Holszy nie najrzałem. Mam przecie oko!
Księżna matka dumnie rzuciła głową.
— Jak śmiesz brudy swoich miłostek mieszać do tak poważnej rozmowy, w towarzystwie dam i wobec moich siwych włosów! Zapominasz, gdzie jesteś.
— Przepraszam. Matka zapomina kim ja jestem.
— Moim synem.
— Bynajmniej. Wtedy, gdym uległ matce, przestałem być synem. Byłem długie lata obcym; teraz jestem pokornym sługą. Proszę rozporządzać moim funduszem, zdolnościami, czasem i siłami — ale nigdy osobą. Żałuję, że wyjaśnienie to stało się koniecznem, ale... nie ja je wywołałem.
— A zatem precz, precz! Nie mam syna! Precz mi z oczu, z serca, z myśli! Precz, żebym cię więcej nigdy nie oglądała, mój wstydzie! Zemszczą się inni za mnie nad tobą.
Pyszna kobieta usunęła się na fotel.
— Zabijasz matkę! — krzyknął Proński, podbiegając do siostry.
— Ab, comme vous êtes commun! — z bezmierną pogardą syknęła bratowa.
Leon ukłonił się etykietalnie i wyszedł.
Rozumiał, że nie z pokoju wychodzi, ale ze swego świata, lecz się nad skutkami nie zastanawiał, tak był rozdrażniony i podniecony.
Na schodach już dogoniła go księżniczka Lawinja.
— Mój Boże! Jaki ty byłeś pyszny! Ja cię ubóstwiam! Teraz będziesz miał pojedynek z bratem tej potwornej Capetówny! Zaraz to się rozgłosi. Daj mi wiedzieć, gdzie nastąpi spotkanie. Tak lubię zdaleka, w karecie, asystować pojedynkom. Nie zapomnij!
— Zawiadomię ciotkę — odparł.
Kareta jego stała przed bramą. Wsiadł i kazał się wieźć do hotelu.
Zdawało mu się, że cetnar mniej miał na sercu, że odmłodniał, ożył.
W mieszkaniu, zaledwie po kilku godzinach samotności spojrzał trzeźwiej przed siebie.
To, co uczynił, było monstrualną zuchwałością; prowadziło bardzo daleko w skutkach. Ni mniej, ni więcej, groziło mu to, o czem niegdyś mówił Grzymale: — zostanie jednostką, wykreśloną ze swego społeczeństwa, los rozbitka na bezludnej wyspie — czyli w pałacu holszańskim.
Położenie swoje jasno pojął i wszystkie nawyknienia, pojęcia, czucia arystokraty wzdrygnęły się zgrozą przed obrazem takiej przyszłości. Zaczynał słabnąć, zaczynał się wahać.
Godzina była późna, gdy mu oznajmiono wuja Prońskiego — i nagle, na samą myśl, że to poseł o poddanie, zaciął się na nowo. Postanowienie jego, raz powzięte, tężało w walce.
Książę krotochwilny, pozornie dobroduszny, nie napadał odrazu, ani bawił się w świetne frazesy.
Stanął przed nim i, mrugając oczyma, rzekł:
— Co? Podpiłeś na dworcu, żegnając Izę?
— Bynajmniej, wuju. Nie było nawet o tem mowy.
— Ej! przyznaj się! Przecie bez racji nie robi się awantur. Ty zwłaszcza, taki delikatny...
— Ja też miałem nie jedną, ale sto racji.
— Żadnej — aby ubliżać matce, która pragnie tylko twego dobra.
— Ależ, wuju! Matka mogła mnie spytać, czy ja pragnę takiego dobra? Powinna była podzielić się ze mną zamiarem, nie zaś rezultatem.
— Co? Nie podoba ci się ta Francuzka? Ano? trudno — nieładna, trochę nawet krzywa, ale wcięcie się ma królowej i ma krewnych po wszystkich dworach Europy. Parantela, mój drogi.
— To niech ją bierze jaki parwenjusz, czy król bankowy. Ja nie potrzebuję łatania i cerowania swego rodu!
— Ale nie zaszkodzi dodać jeden klejnot. Poco się zżymasz, mój drogi? Przecie to nie przyjaciółka, ale żona! Ten młodzieńczy ideał...
— Wuju, zbytecznie kończyć. Rozchodzimy się nietylko w pojęciach, ale w faktach! — przerwał gwałtowanie Leon.
— Nie poznaję cię, mój drogi! — obrażony już rzekł Proński.
— Mój wuju! Zdaje mi się, żem nie stworzony był na arystokratę, jakem nie był na odpowiedzialnego dziedzica rodu. Za słabym na jedno i drugie i obowiązkami teraz zupełnie złamany. Noszę je siłą przyzwyczajenia, ale więcej już znieść nie zdołam i stanowczo się uchylam.
— Nie możesz się uchylać. Noblesse oblige, i, mój drogi, los rzucony! Nie narazisz przecie matki na upokorzenie, a siebie na pręgierz wobec całego świata. Zastanów się. Wiem, że po namyśle przyznasz nam słuszność.
— Nie, wuju! Ja do namysłu miałem dość czasu; pięć lat. Zresztą przyjmuję na siebie wszelką za czyn mój odpowiedzialność.
— Zwarjowaleś! — wybuchnął Proński. — Więc się dotąd kochasz w jakiejś pokojówce i dla niej stawiasz na kartę wszystko?
— Wuju, pokojówką nazwała ją matka. Doprawdy, pokojówkami u niej niegodne być wszystkie nasze panie, a jam przez pięć lat nie znalazł nad nią piękniejszej... i takiej.
— Powiedzże wreszcie, gdzie się to cudo gnieździ i jak się nazywa? Twój zapał mnie się udziela.
— Panna Grzymalanka mieszka dotąd przy bracie, o trzy mile od Holszy, we własnym majątku.
— Siostra Grzymały, waszego plenipotenta! Wiem, wiem. Jego znam. Aha! to ona — ta mała, co czas jakiś była w Holszy lektorką! Aha! to wtedy — uhm! Figlarz z ciebie, Lwie! I dotąd miłość trwa? Osobliwość!
— Nie chodzi tu o moją miłość, ale o honor, wuju. Pannie Grzymalance dałem słowo, że ją poślubię. Matka wymogła na mnie zerwanie tego zobowiązania. Ale słowo moje zostało — i tego nie cofnę. Powiedziałem matce: ta, lub żadna! Zgodziła się na to. Teraz musi warunek ten znosić. Mój wuju, zniosłem i znoszę ja stokroć więcej, i tyle mię to kosztowało, że trudno teraz ustąpić.
— Więc się mścisz nad matką?
— Nie ja... mści się los!
— Wiesz, co cię czeka? — spytał ostro książę wuj.
Leon ramiona wzniósł i milczał.
— Czeka cię ostracyzm i pogarda. Pojutrze nikt ci ręki nie poda — notabene, jeśli cię kula księcia Caraman-Capet’a oszczędzi. Zostaniesz sam — rozumiesz — sam... cel pośmiewiska, plotek i komentarzy uwłaczających i przesadnych. Stracisz matkę, rodzinę, stosunki, znajomych — wszystko, coś dotąd posiadał. Opamiętaj się i cofnij. Do jutra sprawa ta pozostanie naszą własnością i tajemnicą. Matka na moją prośbę daruje ci i zapomni; nikt z nas ciebie nie zdradzi. Namyśl się. Noc długa, a tyś nie dziecko. Dla zobowiązania się młodzieńczego nie marnuje się życia, ani poświęca tyle. To śmieszne! Panna Grzymalanka pewnie dawno zapomniała o tobie i ani marzy, żebyś względem niej miał jakie obowiązki. Holsza jej się nie śni; a ty sam przecie nie wprowadzisz jej tam. To był melodram, Lwie. Dzisiaj odegrał się akt ostatni. Jutro będziesz kniaziem na Holszy i zaczniesz żyć i działać zgodnie z obowiązkami swego stanu. Ja teraz odejdę. Słowa moje weź pod namysł głęboki. Ufam, że jutro wstaniesz inny, urojenia te raz na zawsze odpędzisz... Jutro o południu matka będzie oczekiwała twej odpowiedzi. Przynieś ją sam i dobrą!... No, odwagi i spokoju, Lwie! Cóż — zgoda?
— O południu będę u matki — odparł młodzian lakonicznie.
Proński ścisnął jego dłoń i wyszedł zupełnie o dobry skutek swej misji dyplomatycznej spokojny.
Tej nocy nie spała księżna matka, targana niepokojem, gniewem i rozpaczą pychy.
Chwilami tak nienawidziła tego syna, że prawie życzyła, aby wytrwał w uporze i zmarniał potem. Użyje wtedy wszystkich sił, aby mu życie zatruć, istnienie uczynić niemożliwem. Podniesie przeciw niemu wszystkie swe wpływy i stosunki: zabije go w opinji.
Potem strach własnego upokorzenia wobec książąt Caraman-Capet’ów ćmił wściekłość. Co za hańba, być zmuszoną wyznać, że to nie ona rządzi w rodzinie, że syn zamiar jej odrzuca! Co za hańba tłumaczyć się, być ośmieszoną i lekceważoną!
Potem jaśniejsze nachodziły ją obrazy. Syn upokorzony przyjdzie, przeprosi i ulegnie, a ona triumfować będzie i w żelazne go weźmie ręce. O! zapłaci on jej za ten wieczór!
Nazajutrz wstała bardzo wcześnie i ranek spędziła w niedającem się opisać rozdrażnieniu.
Książna Idalja złośliwemi słowy jątrzyła jej ranę. Księżniczka Lawinja, za niestosowne zachowanie się otrzymała tak cierpką uwagę, że się nie pokazywała. Z pośpiechem pakować kazała swe kufry. Z odjazdem czekała tylko rozwiązania awantury.
Około południa przyjechał książę Proński, ożywiony najlepszą myślą.
— Niema Lwa! Zaraz będzie. Żadnej kwestji, że ulegnie. Sprawa umorzona. Wprost stąd pojedziemy do książąt — mówił prędko, zacierając ręce i wyglądając oknem.
Potem się roześmiał cynicznie.
— Ależ bo mu siostra wykopała straszydło! Nie dziw, że się chłopiec wzdraga. Tu trzeba ryzyka samobójcy. Księżno Idaljo, wystawcie sobie ich pierwszy uścisk!
— Mój bracie! — upomniała księżna matka.
— Moja siostro! To tak między nami. Leonowi wystawiłem ją, jako hurysę!
— Zupełnie twe żarty nie na miejscu.
— Jak lewa łopatka przyszłej synowej!
Śmieli się z księżną Idalją.
Wtem lokaj otworzył drzwi i oznajmił:
— Książę Leon!
Umilkli wszyscy i wlepili badawczy wzrok we wchodzącego.
Blady był, widocznie bardzo zmęczony i chory.
Ukłonił się zdaleka etykietalnie i pozostał z kapeluszem w ręku, nie zajmując podanego fotelu. Gdy lokaj wyszedł, zwrócił się do matki i bez żadnego wstępu sprawę zagaił.
— Z księżniczką Caraman-Capet, lub inną jaką, do woli matki, mogę się ożenić!
— A co? Nie mówiłem! — zawołał wuj, wyciągając już do niego ramiona.
Ale Leon mówił dalej, nie zważając na przerwę.
— Pierwej jednak wymagam, aby mi wolno było wrócić do kraju i tam oświadczyć się pannie Grzymalance. Skoro ona, czego jestem teraz pewien, da mi odpowiedź odmowną, wtedy może matka rozporządzać moją osobą. Proszę zatem o parotygodniową zwłokę...
Księżna matka niewiadomo, czy słyszała koniec. Nie była zdolna do rozwagi. Porwała się z miejsca i drzwi ręką wskazując, zaczęła wołać głosem ochrypłym od wściekłości:
— To twoje ostatnie słowo! A zatem masz i moje ostatnie. Wychodź z tego domu! Nie masz matki! A za tobą, jak śmiecie, wyrzucam i twoją ówczesną przysięgę. Zwalniam cię! Żeń się z kim chcesz... Najlepiej z rynsztokową ulicznicą... i żyj z kim chcesz — bo dla nas jesteś umarły... Wychodź! wychodź!
Leon hardo podniósł głowę.
— Wyjdę i nie wrócę, i przyjmuję to, co matka śmieciem nazwała, a co mnie kosztuje życie. Żegnam państwa!...
Skłonił się i wyszedł. Teraz już się cofnąć — choćby chciał — nie może. Rozegrał ostatnią stawkę.
Przez cały dzień nie widziano go w hotelu.
Wróciwszy tam pod wieczór, nie wiedział, gdzie ten czas przepędził. Usposobienie jego, przeszedłszy fazy prawie bezprzytomnego wzburzenia, nienawiści, mściwości, obrazy, pogardy i wstrętu, stanęło wreszcie na biernej martwocie.
Oczekiwał teraz pojedynku, pragnąc zginąć, i jedynem pytaniem w hotelu było:
— Nie pytało o mnie dwóch panów?
Nie. Zwykli tylko znajomi i przyjaciele rzucili karty. Patrząc na nie, pomyślał z goryczą, że będą to ostatnie.
Na progu jego apartamentów spotkał go Bernard z miną tajemniczą.
— Jest u księcia dama! — szepnął.
Dama? Leon uczynił trzy kroki wstecz. Ta wiadomość była ostatnią kroplą przykrości.
— Co za dama? — zapytał.
— Nie znam. Mocno zawoalowana. Czeka od godziny w gabinecie obok sypialni.
Nie było rady. Trzeba było rozprawić się z damą.
Nie mogąc ukryć znudzenia, książę poszedł wprost do wskazanego mu przez Bernarda pokoju.
Dama na jego widok porwała się z otomany i ruchem tragicznym podniosła woal.
Była to ciotka Lawinja we własnej osobie.
— Wykradłam się do ciebie! — szepnęła.
— Dziękuję ciotce — odparł machinalnie, sam nie wiedząc, za co dziękuje.
— Wiesz! Już awantura głośna. Miałeś świadków księcia Armanda?
— Dotąd nie byli.
— Zaraz będą. Mój drogi, jestem na twoje usługi. Co myślisz robić dalej?
— Jeżeli nie zginę w pojedynku, wyjeżdżam natychmiast.
— Do Holszy?
— Nie, do Egiptu. Niezdrów się czuję.
— A cóż z nią będzie?
— Z kim?
— Z twoją panną? Pokaż fotografję! Przecie teraz musisz się z nią ożenić... na złość tym babom!
— Ciotko! Nie mam zamiaru z nikim się żenić. Sam sobie czuję się zbytecznym; czemże być mogę i dla żony? Zresztą panny Grzymalanki nie dostanę.
— Nie dadzą rodzice? Tem lepiej: to ją wykradniesz! Ja ci dopomogę! Znam się na tem. Zobaczysz, jak się to efektownie i gładko złoży. Tylko mi pozwól działać.
— Nie, ciotko! Tu niema nic do działania. Zresztą nie mam już żadnych pragnień. Tu chodzi o to, aby życie kończyć, nie zaczynać.
— Mon Dieu! Jak ty wzruszająco mówisz! Ona musi być śliczna. Pokaż fotografję!
— Nie posiadam, ciotko! — odparł, gawędą tą na nowo rozdrażniony i chcąc się «damy» pozbyć jak najprędzej.
Ale ona rozkoszowała się swym wybrykiem.
— Wyobraź sobie: powiedziałam w domu, że jadę do modniarki; dla zmylenia śladu zmieniłam trzy dorożki; po drodze zawoalowałam się szczelnie. Ach, gdyby mnie tutaj kto zastał!...
Nie można było zgadnąć, czy bała się tego, czy pragnęła.
Leon słuchał roztargniony, wstrząsany nerwowym dreszczem.
— Każ mi dać herbaty! — rozkazała ciotka. — Tylko czy ufasz swemu służącemu? Do czego to podobne, że jestem u ciebie o tej porze!
Mogła odejść, ale się nie ruszała.
— Wiesz? Baron Amadeusz dzisiaj przyjechał dla widzenia się z siostrą. Podobno żeni się z panną Rosenberg w Wiedniu. Pewnie przyjechał po pieniądze na ekwipowanie się. Ale Idalja nie da, za wiele ją Barbini kosztuje!
Leona oblewał zimny pot. Do krwi gryzł usta, żeby nie zemdleć.
Panna Lawinja poczęła szperać po gabinecie. Rozrzuciła wszystko na biurku, obejrzała książki, fotografie, ciekawemi oczyma wierciła koperty listów, pootwierała szufladki.
To gospodarowanie w męskiem mieszkaniu sprawiało jej niesłychaną przyjemność.
Była, jak aktor wycofany ze sceny, dla którego każdy teatr jest źródłem tysiącznych wspomnień.
— Dokąd ciotka wyjeżdża teraz? — spytał Leon zmuszając się do uprzejmości.
— Czy ja wiem! To zależy od spotkanego w drodze towarzystwa. Jeśli to będą ludzie zabawni, pojadę razem. Mój drogi, jaki ten świat mały! Doprawdy, już nie mam gdzie się udać! Wszystko znam!
Podano herbatę. Leon jej nie tknął.
— Odwiedzę ciebie w Holszy — upewniała panna Lawinja: — musisz mi przecie swój ideał pokazać. Opowiedz, jak ona wygląda? Mała pewnie i brunetka.
— Może być! — potwierdził bezmyślnie Leon.
Szczęściem panna Lawinja już inną myślą była zajęta.
— Dlaczegóż to rozeszliście się z Idalją? Flirtowaliście na zabój!
— Zdawało się ciotce.
— Doprawdy! A pamiętasz, jakeś ty jej po spacerze odpinał kamasze! Uhm! Albo to zresztą jedno! Widziałam was, o! widziałam. Cóż nie podobała się tobie? Za ostra!
— Nie pamiętam.
— Ależ chłopcze, wyglądasz zupełnie rozbity. Zaczynam myśleć, że żałujesz tej krzywej narzeczonej. Która godzina? Już tak późno! Muszę zmykać, żeby się nie skompromitować. Przeprowadź mnie. To wygląda szykownie!
Leon, aby tylko sam pozostać, gotów był na wszelkie ofiary. Słaniając się, z zawrotem głowy odstawił «damę» do karety.
Potem znów oczekiwał księcia Armanda; oczekiwał noc całą, oczekiwał ranek.
Spóźniali się — może jeszcze na rozmysł z jego strony rachowali. Nareszcie zjawili się około południa. Rozmówiono się w trzech słowach i natychmiast po ich odejściu Leon posłał kartkę do dwóch znajomych, prosząc o honorową usługę. Posłaniec odniósł mu list. Tych panów nie było w domu. Niczego jeszcze nie przesądzając, posłał po dwóch innych: i ci byli nieobecni. Wtedy zrozumiał, że został sam zupełnie. Ścisnął głowę dłońmi i zgrzytnął zębami ze wstydu i złości. Znów usiadł i już chciał pisać, że sam o warunki się ułoży, a raczej, że wszelkie z góry przyjmuje, gdy mu oznajmiono gościa.
Był to baron Amadeusz.
— Wpadłem do Paryża przejazdem i korzystam ze sposobności, aby księcia powitać. Cóż słychać? — zawołał swobodnie, wciskając monokl w oko i kiwając się z nogi na nogę.
— Nic tak bardzo osobliwego. Słyszałem... to jest czy mam baronowi życzenia swe już składać? — odparł Leon, siląc się na uśmiech.
— Życzenia! Dziękuję księciu! Tak, żenię się. Nawa moja ugrzęzła między Charybdą i Scyllą. Z jednej strony papa z wekslami, z drugiej córka z posagiem. Ha, wybrałem mniejsze nieszczęście! Słyszałem i ja, że księcia w tej chwili objęły także dwa wiry i że książę wybrał — mniejsze. — Co prawda, narażać się na drwiny bez żadnej kompensaty brzęczącej nie warto.
— Wiry te niegodne wzmianki baronie! — chłodno rzucił Leon.
— Spotkanie dzisiaj? — spytał baron, zaprzestając uwag i szyderstwa.
— Nie wiem. Dotąd nie mam jeszcze świadków.
— Ah, bah! Ja pierwszy służyćbym gotów.
Leon się lekko ukłonił, czekając końca.
— Ale nie mam czasu! Do wieczora muszę dostać 20.000 franków na zastaw fotografji panny Róży Rosenberg z podpisem: «Memu narzeczonemu na pamiątkę». Zdaje mi się, że to wyraźna gwarancja?
Leon popatrzył sekundę w twarz mówiącego brzydką, bladą, wykrzywioną grymasem złośliwej małpy. Myśl jego była wyraźną. Poznał, że jest odgadnięty i zawstydził się, że nie był doszczętu cynikiem.
Zaśmiał się bezczelnie.
— Ano, książę jest domyślny! Słyszałem, jak się przysięgano odmówić księciu rycerskiej usługi. Poczułem więc i ja krew rycerską w sobie. Postanowiłem stanąć przeciw wszystkim przy księciu i...
Leon przerwał, aby z jego ust podłości nie posłyszeć. Zanadto go to nerwowało.
— Dziękuję za usługę, baronie. Nawzajem bardzo mi będzie przyjemnie odwdzięczyć się i oszczędzić starania o pieniądze, służąc potrzebną kwotą.
— Mille grâces, książę. Bez załogu fotografji panny Róży Rosenberg? Wymawiając to imię, mam wrażenie, że już kąpię się we wschodnich olejkach. Jestem tedy na usługi księcia! Kto jest z tamtej strony?
Leon wymienił świadków przeciwnika.
— Superbe! Za godzinę wrócę z odpowiedzią.
Zakręcił się na obcasie i nucąc, wyszedł. Książę upadł na fotel i otarł pot z czoła. Czego nie pokrywały formy towarzyskie i jak delikatną i cienką była ta skorupka światowa! Baron Amadeusz miał opinję skończonego gentlemana — a był!... Nagle, zamiast myśl swoją dokończyć, książę się obejrzał i półgłosem szepnął:
— Żeby tu był Grzymała!
Pewien był, że tenby przy nim stanął w potrzebie — ten jeden — z drugiego świata i obcy.
Tymczasem baron, raz kupiony, okazał się wzorowym, załatwił wszelkie formalności i wrócił, zawsze nucąc i kiwając się, z oznajmieniem, że rozprawa naznaczona na rano dnia następnego, i że wybrano pistolety. Znał się na rzeczy wyśmienicie. Leon słuchał go i zgadzał się na wszystko, zbyt zmęczony i osłupiały, aby jasno zdać sobie sprawę.
— To pierwszy księcia pojedynek? — zagadnął baron między dwoma kupletami.
— Pierwszy. Byłem parę razy świadkiem.
— Uhm! Cóż książę myśli robić do jutra?
— Nie myślałem o tem.
— Może pójdziemy?... — tonem i uśmiechem dopowiedział.
Leon się sekundę zawahał, potem go ogarnęła dzika trwoga przed temi godzinami samotnej nocy i nie dająca się określić wściekłość.
— Pójdziemy! — rzekł — i poszli.
Po nocy bezsennej i nużącej, obadwaj, do trupów podobni, udali się na miejsce spotkania. Leon, zupełnie chory i wyczerpany, natężeniem woli i nerwów trzymał się na nogach i milczał; baron, ziewając, filozofował:
— Satysfakcja honorowa! Co za idjotyzm! I niech mi książę powie, o co się właściwie bije? Myślałby kto, że to garbate straszydło w dziurawych pantoflach będzie powodem pojedynku. Klnie ją pewnie w duchu rodzony brat! Czy się książę jej dobrze przypatrzył?
Leon tylko lekceważąco ramiona wzniósł.
— To była nielogiczna kombinacja matrymonjalna... zupełnie chybiona. Wedle mnie, dwie kategorje małżeństw mają rację bytu: małżeństwo dla pozbycia się długów, albo małżeństwo dla poprawienia rasy. Tamto duchowe ma pobudki, a to fizyczne. Idalja mi powiedziała, że książę proteguje trzecie — z miłości. Wolno księciu być oryginalnym, ale jabym pierwej stracił swoje miljony! Byle pieniądze! Można być nawet sułtanem! Ha, byle pieniądze!
Tu westchnął i po chwili spytał:
— Co będzie, jak książę padnie?
Z jednakowem lekceważeniem Leon ramionami wzruszył. Wstrząśnięty haniebnie moralnie i chory fizycznie, był w usposobieniu ostrygi, wyrzuconej na piasek; czuł, że zamiera.
Baron okazał się nieoszacowanym aż do końca.
Podczas spotkania nie przestał nucić i dowcipkować; księcia ustawił, dał w rękę pistolet, po strzale skonstantował zwycięstwo, opiekował się czule Leonem, którego ledwie doprowadzono do karety. Książę Armand był lekko ranny — jakim sposobem nie wiadomo, bo Leon wcale nie mierzył, i oprócz białawej mgły zawrotu nic przed sobą nie widział.
Za powrotem do hotelu, świadek począł się niepokoić i żegnać, wymawiając się interesami. Książę prawie nieprzytomny, napisał mu czek do banku, otrzymał ściśnięcie ręki i najmilszy małpi grymas barona; chciał za usługę podziękować, ale tamten wciąż nucąc, już był za drzwiami. Leon zadzwonił na Bernarda.
— Karetę na kolej. Zaraz!
— Książę pan odjeżdża? Taki chory!
— Właśnie dlatego. Niech tu zostanie drugi lokaj i rzeczy za nami wyśle. Ty jedziesz ze mną!
Bernard wyszedł dla dania rozkazów i po chwili wrócił:
— Gdzie książę pan raczy się udać.
— Marsylja — Kair! — rzucił książę.
Znów Bernard wyszedł, gdy go dzwonek napowrót przywołał.
Książę leżał na otomanie śmiertelnie blady.
— Pomyliłem się — rzekł cicho. — Pojedziemy do Holszy. Spiesz się!