Bałwan ze śniegu (Andersen)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bałwan ze śniegu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
O jakiż dziś mróz przepyszny! — powiadał bałwan ze śniegu. — Całe ciało moje trzeszczy z radości, a wiatr północny przenika mnie nawskrość tak mile! Zawadza mi potrosze tylko ta kula błyszcząca! — badał patrząc na zachodzące słońce. — Gapi się na mnie ciągle. Ale nie spuszczę oczu za nic!
W istocie dwa naśladujące oczy trójkąty, wymalowane węglem po obu stronach nosa nie ruszyły się z miejsca. Szczerzył też zęby, mając w ustach połowę starych grabi. Narodziny jego powitane zostały okrzykami gromady chłopców, a w dali brzęczały dzwonki sunących szybko sanek.
Słońce zaszło, a pośrodku nieba zabłysnął blady księżyc.
— Znowu wróciła ta duża kula błyszcząca! — zauważył bałwan śniegowy. — Ale świeci od tyłu, gdyż nie śmie patrzeć mi w oczy. Rad jej nawet jestem, gdyż podnosi urok mych kształtów. Jedno mi tylko nie na rękę. Oto taka wielka kula może się poruszać, ja zaś muszę stać w miejscu. A właśnie mam wielką chętkę zejść na lód i poślizgać się, jak to wesołe urwipołcie za dnia.
— Au! Au! — powiedział pies łańcuchowy (od czasu przebywania w zimnej budzie, zachrypł i nie mógł wymówić wyraźnie: hau hau!) — Poczekaj trochę, a zobaczysz, że słońce rozrusza cię na dobre. Widziałem już nie jednego z poprzedników twoich. Wszyscy spłynęli bardzo prędko do rowu.
— Nie rozumiem twych słów, przyjacielu — odparł bałwan śniegowy. — Jakżeby mnie miała rozruszać ta jasna kula, która uciekła przed spojrzeniem mojem i teraz trwożnie stoi w tyle.
— Zaraz widać, żeś się urodził wczoraj, chociaż masz w gębie wielką fajkę, jak człowiek dorosły! — rzekł pies — Wiedz, że ta jasna kula na niebie, to księżyc, a poprzednio świeciło słońce. Wróci jutro, ręczę ci i obali niebawem na ziemię. Czuję nawet, iż rychło nastąpi odwilż... O, jakże mnie drze w lewej nodze tylnej! Au! Au!
Pies zakręcił się trzy razy, a potem legł na słomie.
— Nie wiem co mi prorokuje, — powiedział do siebie bałwan śniegowy — ale myślę, że coś nieprzyjemnego. W każdym razie miałem rację nienawidząc tamtej kuli jasnej.
Nastąpiła w istocie zmiana pogody. Nad ranem całą okolicę zaległa mgła wilgotna, potem powiał jednak wicher lodowaty i mróz ścisnął jeszcze silniejszy.
Gdy słońce zaszło uczyniło się przecudnie. Drzewa i krzewy pokrywała okiśc. Rozsnuła wszędzie pajęcze nici, namnożyła jakby korali rosochatych, oraz kwiatów przedziwnych, bielszych niż lilje, a delikatniejszych od koronki. Długie, wiotkie gałązki brzoz, osypane kryształami szronu kołysały się w wietrze, migocąc różnemi barwami. Wszystko lśniło w promieniach słońca, jakby zasypane okruchami brylantów, szafirów i rubinów. W dali paliła się, wprost pożogą, śnieżna płaszczyzna.
— Cóż za cudny widok! — zawołała młoda dziewczyna krocząca z młodzieńcem po parku. — Zaprawdę, w lecie nie widzi się cudów takich!
— Przytem zaś, — dodał młodzieniec, wskazując śniegowego bałwana — nie można lepić takich figur. Doskonale jest zrobiony i brak mu tylko ognia w fajce.
Zaśmiał się wesoło, obrócił na pięcie, potem zaś złożył grzeczny ukłon bałwanowi i za chwilę młoda para znikła na zakręcie.
— Cóż to za ludzie? — spytał bałwan śniegowy psa podwórzowego. — Nie wydają się źli, tylko mało mi okazali szacunku. Powiadasz, że jesteś tu już długo, więc znasz ich może?
— Oczywiście! — odparł pies. — Ona głaszcze mnie nieraz, a od niego dostaję często smaczne kości. Jest to córka właścicieli tej posiadłości i jej narzeczony. Tam, w dali budują dom, gdzie mieszkać będą po ślubie.
— Nie widzę w dali nic podobnego do domu! — zauważył bałwan śniegowy. — Coprawda, nie mogę obrócić głowy. Powiedz mi jednak, czy są to istoty podobne do ciebie i mnie.
— Strasznie głupie jest pytanie twoje! — odparł pies. — Wiedz, że to są ludzie i moi państwo. Powstałeś wczoraj dopiero, ja atoli jestem stary i posiadam doświadczenia niemało. Wiem co się dzieje w domu, a dawniej trzymano mnie w pokoju, nie na mrozie.
— Nic milszego nad mróz! — powiedział bałwan. — Łańcuch, przyznaję, to rzecz niemiła zapewne. Sam jego łoskot razi mnie. Ale opowiedz, proszę coś niecoś o życiu swem i przygodach.
— Au! Au! — rzekł pies. — Za młodych lat wszyscy uznawali, że jestem niezmiernie miły i sympatyczny. Mieszkałem w najpiękniejszych komnatach, nieraz nawet spoczywając na aksamitnym fotelu ze złoceniami. Panie i panienki całowały mnie, obcierały łapki haftowanemi chusteczkami i zwały swym ukochanym przyjacielem.
Nagle jednego dnia zauważono, że jestem zbyt tłusty i ociężały, więc dano mnie w podarku klucznicy. Dostałem się do suteren i patrzyłem przez okno na wszystko od dołu. Ale dobrze mi było, a nowa pani moja kochała mnie i pieściła. Czułem się tu nawet spokojniej, choć mieszkanie nie było zbytkowne, gdyż nie dręczyły mnie ustawicznie dzieci biorąc na ręce, dusząc, wkładając mi czepek na głowę i wyrabiając inne głupstwa nieprzystojne. Miałem swoją poduszkę, dobre jadło i ciepły kominek, do którego tak miło przytulać się w zimie. Spędziłem tam najmilsze chwile życia. Marzę dotąd o tym kominku.
— Cóż pięknego może być w kominku? Czy jest on podobny do mnie? — spytał bałwan śniegowy.
— Stanowi zupełne przeciwieństwo! — odparł pies. — Jest czarny jak kruk, posiada szyję miedzianą i zjada tyle drzewa, że mu ono bucha ogniem z ust. Spójrz zresztą uważnie, a zobaczysz przez okno suteryny ten kominek, o którym marzę dotąd.
Bałwan śniegowy dostrzegł w istocie przez okno suteryny kominek i doznał czegoś pośredniego pomiędzy strachem, a uczuciem sympatji.
— A czemuś opuściłeś swą panią, która cię tak kochała? — spytał.
— Zdarzyło się nieszczęście. Jeden z synków właścicieli, wielki nicpoń, chciał mi odebrać napoczętą dopiero co kość, ugryzłem go więc, on zaś zaczął ryczeć. Za karę wzięto mnie na łańcuch i zostałem tu już, gdyż opiekunka moja zmarła wkrótce po wypadku. Na chłodzie straciłem piękny mój dawniej głos i teraz szczekam brzydko. Jestem stary i biedny, ale i tak nie zamieniłbym się z tobą za nic.
Ale bałwan śniegowy nie słuchał już psa. Patrzył bez ustanku na miedziany kominek, który miał tę samą co on wysokość.
— Chciałbym zejść do tych suteren i oprzeć się o ten kominek! — powiedział. — Całe ciało moje trzeszczy od ochoty!
— Nie stanie się to nigdy i nawet dla twego dobra, gdyż samo zbliżenie do kominka byłoby dla ciebie śmiercią. Au! Au! Młodziki mają zawsze pragnienia bezrozumne!
Bałwan śniegowy patrzył przez cały dzień na kominek, a w wieczór światło bijące zeń zachwycało go. Nagle otwarto na chwilę okno, żar zaróżowił pierś jego, on zaś krzyknął:
— Ach! Zbyt wiele szczęścia! Umieram!
Przez całą, długą noc marzył o kominku i przyszłości, gdy zaś rano zamróz skrył szyby suteryny, bałwan śniegowy zesmutniał, nie mogąc patrzeć na ukochany kominek.
— Zły to znak, że myślisz ciągle o tem co jest klęską twoją! — powiedział pies. — Ach! Przyjdzie odwilż! Drze mnie strasznie w prawej nodze przedniej!
Przyszła nagła odwilż, mróz zmalał, a wraz z nim i bałwan śniegowy skurczył się i schudł. Nie zabił się jednak, a był to dlań zły znak. Pewnego ranka zmiękł i spadł, a ze środka wyjrzała rękojeść miotły i dwa polana, wkoło których chłopcy oblepili śnieg budując go.
— Rozumiem teraz, — rzekł pies — czemu tak lubił kominek. Miał w sobie polana! Au! Au! Zresztą już po nim.
Teraz, ci sami chłopcy, którzy lepili z radością bałwana tańczyli po ścieszkach śpiewając ku czci wiosny, jaskółek i kwiatów, a o bałwanie śniegowym nie myślał nikt.