Paluszka (Andersen, przekł. Mirandola)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paluszka |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Była sobie raz jedna kobieta, która pragnęła bardzo mieć dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do pewnej szkaradnej czarownicy i powiedziała:
— Radabym mieć małe dzieciątko. Wyjaw mi, skąd je wziąć?
— Nie trudno! — odparła czarownica. — Masz tu ziarnko owsa. Ale nie jest to owies, jaki rośnie na polu, służący do karmienia kur. Włóż to ziarnko do doniczki, a zobaczysz, co się stanie.
— Dziękuję ci, — rzekła kobieta, dała czarownicy srebrny pieniądz, poszła do domu i zasadziła ziarnko. Zaraz wyrósł z niego piękny kwiat, podobny do tulipana, ale płatki zwarte były z sobą, jak to bywa w pączku.
— Co za śliczny kwiat! — zawołała kobieta i ucałowała cudne czerwono-żółte płatki. Nagle, zanim jeszcze skończyła całować, rozwarł się kwiat z wielkim trzaskiem. Kobieta zobaczyła, że jest to prawdziwy tulipan, ale pośrodku na słupku kwiatowym siedziała śliczna mała dziewczynka. Nie była większa od palca i dlatego nazwano ją Paluszką.
Za kołyskę dostała śliczną łupinę orzecha, materace jej były z płatków fiołków, a przykrywała się listkami róży. Tak spała w nocy, za dnia zaś bawiła się na stole. Kobieta postawiła na nim talerz z wiankiem kwiatów o łodyżkach zanurzonych w wodzie. Po talerzu pływał płatek tulipana i na nim to żeglowała Paluszka od jednego brzegu do drugiego. Za wiosła służyły jej dwa białe włosy końskie. Wyglądała prześlicznie. Umiała też śpiewać uroczo jak nikt na świecie.
Pewnej nocy, podczas kiedy leżała w łóżeczku, wskoczyła przez wy bitą szybę okna szkaradna żaba, duża i mokra. Skoczyła na stół wprost koło łóżeczka Paluszki, śpiącej pod listkiem róży.
— Śliczna by z niej była żona dla mego synalka! — powiedziała żaba, pochwyciła kołyskę z Paluszką i wyskoczyła do ogrodu.
Środkiem ogrodu płynął wartki strumień, ale brzegi jego były bagniste i tu mieszkała żaba ze swoim synem. Ach jakże był szkaradny. Przypominał zupełnie matkę. Gdy ujrzał śliczną dziewczynkę, zawołał:
— Rade, rade rad.
Tyle tylko umiał.
— Nie wrzeszcz tak, — powiedziała matka, — może się zbudzić i uciec. Lekka jest jak puch. Wysadzimy ją na strumień, na szeroki liść lilji wodnej, który będzie dla niej w sam raz wyspą. W ten sposób już nie umknie, my tymczasem przysposobimy na dnie kałuży wspaniałe mieszkanie, gdzie oboje żyć będziecie
Bliżej środka strumienia rosło dużo lilij wodnych o szerokich, zielonych liściach. Wydawało się, jakby pływały wolno po wodzie. Liść wysterczający najdalej był też największy. Do niego to podpłynęła żaba i złożyła tam łupinę wraz z Paluszką.
Dziewczynka zbudziła się o świcie i spostrzegłszy, gdzie jest, zaczęła gorzko płakać. Woda otaczała zewsząd zielony liść, tak że nie sposób było dostać się do brzegu.
Stara żaba siedziała tymczasem na dnie bagna i przystrajała dla przyszłej synowej mieszkanie sitowiem i żółtemi płatkami lilij wodnych. Skończywszy, podpłynęła wraz z synem do liścia, na którym stała Paluszka. Chcieli oboje zabrać jej łóżeczko, by je postawić w komnacie małżeńskiej, zanim sama przekroczy jej próg.
Stara żaba skłoniła się przed Paluszką aż głęboko w wodę i rzekła:
— Oto przedstawiam ci mego syna, a twego przyszłego męża. Będziecie sobie żyli wspaniale na dnie kałuży.
— Rade, rade rad, — powiedział syn, który nie umiał nic więcej.
Zabrali łóżeczko i odpłynęli, a Paluszka, zostawszy sama, zaczęła płakać, aż łzy spadały na liść. Nie chciała mieszkać na dnie bagna z żabą i mieć syna jej za męża.
Małe rybki, pływające po wodzie, widziały dobrze żabę i słyszały, co mówiła. Wystawiły też łebki na wierzch, chcąc zobaczyć Paluszkę. Spodobała im się bardzo i uczuły żal, że będzie musiała żyć na dnie bagna z żabą. Zebrały się tuż pod wodą wokoło łodygi przytrzymującej liść lilji wodnej, odgryzły ją zębami i uwolniły w ten sposób liść, który zaraz popłynął wraz z Paluszką daleko, tam, gdzie jej dosięgnąć nie mogła żaba, ani jej szkaradny synalek.
Paluszka płynęła, mijając dużo miast, a siedzące po nadbrzeżnych krzewinach ptaki widziały ją i śpiewały:
— Cóż to za śliczna dziewczynka!
Liść płynął ciągle i wreszcie znalazła się Paluszka zagranicą.
Prześliczny biały motyl krążył nad nią nieustannie, a wkońcu siadł na brzegu listka zachwycony Paluszką. Była ona uszczęśliwiona tem, że uszła cało szkaradnej żabie, a także żeglowanie spodobało jej się bardzo. Słońce oświetlało wodę, tak, że błyszczała niby szczere złoto. Paluszka zdjęła pasek, zarzuciła go na motyla i przymocowała końce do liścia. Teraz pomknął on dużo prędzej, unosząc rączo dziewczynkę.
Nagle nadleciał ogromny chrabąszcz. Zobaczywszy Paluszkę, otoczył ją natychmiast straszliwemi pazurami i uniósł na drzewo, zaś zielony liść popłynął dalej strumieniem wraz z motylem, który był doń przywiązany i uwolnić się nie mógł w żaden sposób.
O, jakże się przeraziła biedna Paluszka czując, że ją chrabąszcz porwał na drzewo. Nadewszystko jednak żal jej było motyla przywiązanego do liścia. Nie mogąc się uwolnić, musiał niechybnie zginąć śmiercią głodową. Nic to nie obchodziło chrabąszcza. Posadził Paluszkę na liściu, nakarmił miodem z kwiatów i powiedział, że jest śliczną, chociaż wcale nie podobna do chrabąszcza. Po chwili przybyły w odwiedziny inne chrabąszcze, mieszkające na tem samem drzewie. Oglądały Paluszkę z wszystkich stron, ale panny chrabąszczanki kręciła mackami i mówiły:
— Ma tylko dwie nogi! Ach, jakże nędznie wygląda!
— Nie ma wcale macków! — dziwiły się inne. — Jakaż cieńka w pasie! Fe! Przypomina zupełnie człowieka. Obrzydliwa jest! Szkaradna!
Tak mówiły chrabąszczanki i chrabąszczyny, mimo, że Paluszka była bardzo piękna. Piękną wydała się również zrazu chrabąszczowi, który ją porwał, ale ponieważ wszyscy byli zdania, że jest brzydka, przeto uwierzył w to nakoniec i nie chciał jej widzieć na oczy. Powiedział, by sobie szła, gdzie chce.
Chrabąszcze wzięły ją w pazury, zniosły z drzewa i posadziły na kwiecie złocienia, a Paluszka płakała długo zmartwiona tem, że jest tak szkaradna, iż nawet chrabąszcze nie chcą na nią patrzyć. A piękna była niezmiernie i powabna jak najcudniejsza różyczka.
Przez całe lato żyła Paluszka sama w wielkim lesie. Uplotła sobie łóżeczko z źdźbeł trawy i zawiesiła je pod wielkim liściem łopuchu, gdzie nie mógł jej dosięgnąć deszcz. Żywiła się sokiem kwiatów, i piła rosę pokrywającą rankiem liście. Tak minęło lato i jesień i nadeszła długa, ostra zima. Wszystkie ptaki przyśpiewujące tak pięknie, odleciały, drzewa zaś i kwiaty powiędły. Liść łopuchu, pod którym mieszkała, skurczył się, zwiądł i została zeń jeno sucha łodyga. Drżała z zimna, bo sukienka jej podarła się w strzępy, zaś
ciałko miała wątłe i delikatne. Groziło jej, że zamarznie na śmierć. Za każdym spadającym na nią płatkiem śniegu krzyczała z bólu, bo było to jakby na nas wielkich sypał śnieg całemi wiadrami, a pamiętajmy, że miała jeno wysokość palca. Okrywała się w zeschłe liście, ale nie grzały wcale i zdawało się, że już zginie z zimna.
Na skraju lasu, gdzie teraz przebywała, był wielki łan zboża, ale kłosy zrzęto już i tylko suche ściernie sterczały z ziemi. Paluszce wydało się owo ściernie wysokim lasem, przez który trudno było przejść. Szła, dzwoniąc zębami i doszła do jamy myszy polnej. Mysz mieszkała pod ścierniem, w schronisku zacisznem, ciepłem, wygodnem, miała komorę pełną zboża, przepyszną kuchnię i śpiżarnię pełną przysmaków. Biedna Paluszka stanęła u wrót jak żebraczka, prosząc o ziarenko owsa, gdyż od dwu dni nic nie miała w ustach.
— Wejdźże biedaczko do ciepłej izdebki i jedz ze mną! — powiedziała stara mysz, która miała w gruncie dobre serce.
Upodobawszy sobie Paluszkę, — rzekła:
— Możesz śmiało zostać u mnie przez zimę, tylko musisz dbać o porządek w domu i opowiadać mi bajki, gdyż je bardzo lubię.
Paluszka robiła, co jej kazała mysz i czuła się doskonale w jej domu.
— Niedługo pewnie przybędzie gość! — powiedziała jej dnia pewnego. — Sąsiad mój, kret, odwiedza mnie często. Posiada on dużo jeszcze większe niż ja bogactwa, ma wspaniałe sale i chodzi ubrany w aksamitne futro. Gdybyś go dostała za męża, niczegoby ci nie zbrakło w życiu. Tylko jest ślepy. Musisz mu opowiadać najpiękniejsze historyjki jakie znasz.
Ale Paluszka nie chciała znać sąsiada, bo był kretem. Przybył ubrany w aksamit i złożył swe uszanowanie. Był bardzo bogaty i — jak mysz mówiła — bardzo uczony. Mieszkanie jego w istocie przenosiło obszarem dwadzieścia razy jamę myszy polnej, umiał też dużo, ale znieść nie mógł słońca ni kwiatów i, nie widząc ich nigdy, wygadywał najgorsze o nich rzeczy. Paluszka dała się nakłonić do śpiewu. Zanuciła pieśń „Chrabąszczu majowy“ i „Ksiądz proboszcz kosił siano“ a kret, zachwycony pięknym głosem, zakochał się w niej na zabój. Ale nie powiedział na razie nic, gdyż był niezmiernie rozważny.
Niebawem wykopał długi chodnik, łączący mieszka nie myszy z jego apartamentami i po kurytarzu tym pozwolił spacerować do woli myszy wraz z Paluszką. Prosił przytem, by się nie bały martwego ptaka, leżącego w kurytarzu. Był to cały ptak z piórami i dziobem, zmarły niedawno, na początku zimy i pochowany tu właśnie, kędy wiódł kurytarz kreta.
Kret wziął w pyszczek kawałek zbutwiałego drzewa, które świeci w ciemności i idąc przodem, przyświecał im. Doszedłszy do miejsca, gdzie leżał ptak, uderzył kret nosem o sklepienie i wybił niewielką dziurę, przez którą wpadło trochę światła. Paluszka ujrzała martwą jaskółkę z przyciśniętemi do ciała skrzydełkami, a głową i nogami skrytemi w pierzu. Biedaczka zamarzła pewnie. Litość zebrała Paluszkę, która bardzo lubiła ptaszki ćwierkające i śpiewające w lecie, ale kret potrącił zwłoki krótką swą nogą i rzekł:
— Już nie gwiżdże teraz. Straszna to rzecz przyjść na świat nędznym ptakiem. Dzięki Bogu, niczem podobnem nie będą moje dzieci. Ptak taki niema nic, prócz swego: ćwir... ćwir... i musi w zimie ginąć z głodu.
— Masz pan rację, jako mąż doświadczony i rozważny! — powiedziała mysz. — Cóż ze świegotu ptaka, gdy przyjdzie zima. Musi ziębnąć i umrzeć z głodu... zupełna racja.
Paluszka nie rzekła nic, gdy jednak tamci obrócili się plecami do jaskółki, przechyliła się, odgarnęła pierze i pocałowała ją serdecznie w zamknięte oczy. Przyszło jej na myśl, że może właśnie ten ptaszek śpiewał jej w ciągu lata piosenki, które napełniały ją radością wielką. Była mu za to wdzięczną.
Kret zatkał dziurę z powrotem i odprowadził damy do domu. Ale Paluszka nie mogła spać tej nocy. Wstała i utkała z siana dużą kołdrę, zaniosła ją do kurytarza i nakryła ptaka, obkładając go prócz tego bawełną znalezioną w izdebce myszy. Chciała, by mu ciepło było w zimnej ziemi.
— Żegnam cię, drogi ptaszku! — powiedziała. — Dziękuję ci za twoje śliczne piosnki, które śpiewałeś w lecie gdy drzewa były zielone, a słońce przygrzewało.
Mówiąc to, przyłożyła głowę do piersi ptaka i nagle cofnęła się przerażona. Wydało się jej, że w środku coś puka. Było to serce jaskółki. Nie zginęła, ale leżała tylko oszołomiona, a teraz, gdy się ogrzała, wracało jej życie.
W jesieni odlatują jaskółki do ciepłych krajów. Jeśli się któraś opóźni, spada niby martwa na ziemię, a śnieg przysypuje ją i nakrywa.
Paluszka zadrżała ze strachu, bo była maleńka jak palec, a ptak w porównaniu z nią posiadał olbrzymie rozmiary. Ale nabrała wnet otuchy, okryła go lepiej bawełną i położyła mu na głowie liść mięty, służący jej samej za kołdrę.
Następnej nocy wymknęła się znowu do jaskółki i zobaczyła, że żyje. Ale była tak słaba, że ledwo mogła rozewrzeć oczy, by spojrzeć na Paluszkę, która w braku innego światła przyświecała sobie kawałkiem próchna.
— Dzięki ci serdeczne, śliczne dziecko, — powiedziała jej chora jaskółka. — Ciepło mi teraz bardzo. Wkrótce odzyskam znowu siły i będę mogła latać w ciepłych promieniach słońca.
— Ach! — odparła Paluszka. — Na świecie teraz zimno, mróz i śnieg. Zostań w ciepłem łóżeczku, ja zaś będę cię pielęgnowała.
Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatu, a gdy się napiła, opowiedziała jej, że zraniła sobie skrzydło o cierń głogu i nie mogła zdążyć za innemi jaskółkami, w locie do dalekich krajów. W końcu spadła na ziemię i odtąd nie wiedziała, co się z nią dzieje, ani jak się dostała pod ziemię.
Przez całą zimę pozostała tu jaskółka pod troskliwą
opieką Paluszki, która ją pokochała. Ani mysz, ani kret, nie lubiący ptaków, nie dowiedzieli się niczego.
Gdy wróciła wiosna i słońce ogrzało ziemię, pożegnała jaskółka Paluszkę, która otwarła dziurę zrobioną w ziemi przez kreta. Ujrzały obie promienie słońca, a jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie zechciałaby jej towarzyszyć. Mogłaby siąść jej na grzbiecie i polecieć do zieleniejącego już lasu. Ale Paluszka wiedziała, że taka rozłąka zasmuciłaby starą mysz, przeto rzekła:
— Nie, nie mogę!
— Żegnam cię więc drogie, dobre, śliczne dziecko! — zawołała jaskółka i poleciała, a Paluszka patrzała za nią ze łzami w oczach, bo ją pokochała serdecznie.
— Ćwir! Ćwir! — zaświegotała jaskółka i znikła wśród drzew.
Paluszka martwiła się od tej pory bardzo. Nie pozwalano jej nigdy wyjść na słońce. Zboże posiane nad mieszkaniem myszy wyrosło znacznie, a dla tak maleńkiej istoty był to las nieprzebyty.
— Przez lato musisz szyć sobie wyprawę, — powiedziała jej mysz, — bowiem nudny kret w aksamitnem futrze wreszcie oświadczył się o ciebie. — Dostaniesz bieliznę płócienną i wełnianą pościel i bieliznę stołową, wszystko ci dam, byś była godnie wyposażoną.
Paluszka musiała kręcić wrzeciono, a mysz najęła prócz tego cztery pająki, by tkały dzień i noc. Codziennie przychodził kret i powtarzał, że odprawi z Paluszką gody weselne, gdy tylko minie lato i słońce przestanie palić, bo teraz ziemia zeschła na kamień. Ale Paluszki nie radowało to, bo nie lubiła wcale nudnego kreta.
Codziennie o wschodzie słońca i o zachodzie wymykała się do otworu jamy i spoglądała w niebo, w chwilach, gdy wiatr rozwiewał wysokie zboże. Rozmyślała, jak pięknie musi być na świecie i tęskniła za jaskółką. Ale jaskółka nie wróciła, zapomniała o niej zapewne, rozkoszując się cudnym, zielonym lasem.
Gdy jesień nadeszła, wyprawa Paluszki była gotowa.
— Za cztery tygodnie odbędzie się wesele! — rzekła mysz, ale Paluszka rozpłakała się i powiedziała, że nie chce nudnego kreta.
— Głupstwo! — odrzekła mysz. — Nie sprzeciwiaj
się tylko, bo cię ugryzę, a moje białe zęby są ostre! Dostaniesz niezwykłego męża. Królowa sama nie ma takiego jak on futra, a piwnica jego i kuchnia są przepełnione. Podziękuj lepiej Bogu.
Nadszedł czas wesela. Kret zgłosił się po narzeczoną. Miała zamieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie widzieć słońca, którego kret znieść nie mógł. Biedna dziewczynka martwiła się bardzo. Trzeba było pożegnać piękne słońce, na które dotąd przynajmniej z otworu jamy spoglądać mogła.
— Żegnam cię kochany blasku słoneczny! — zawołała, wnosząc ręce w niebo. Poszła kilka kroków po łanie, gdzie sterczały ściernie po zrzętem zbożu.
— Żegnam cię! — powtórzyła, obejmując ramionami mały, czerwony kwiatek. — Pozdrów ode mnie drogą jaskółeczkę, gdy ją zobaczysz!
— Ćwir! Ćwir! — zabrzmiało w tej chwili nad jej głową. Spojrzała w górę i zobaczyła przelatującą właśnie w tej chwili jaskółkę. Rozradowała się na ten widok Paluszka i pożaliła się na szkaradnego kreta, który ma zostać jej mężem i zamknąć pod ziemią tak, by już nigdy nie oglądała słońca. Mówiąc to, płakała gorzko.
— Nadchodzi mroźna zima! — powiedziała jaskółka. — Odlatuję do ciepłych krajów. Czy chcesz lecieć ze mną? Możesz siąść mi na grzbiecie. Przywiąż się paskiem, a uciekniemy od szkaradnego kreta
i jego ciemnej nory za góry i morza, tam, gdzie słońce cały rok grzeje i gdzie kwitną ciągle cudne kwiaty. Leć ze mną droga, kochana Paluszko, któraś mi ocaliła życie, kiedy leżałam przemarzła w zimnem łonie ziemi.
— Polecę z tobą! — odparła Paluszka, siadła na grzbiecie jaskółki, przywiązała się paskiem do najmocniejszych piór, a jaskółka wzleciała pod niebo, nad brzeg jeziora i wysokie góry okryte wieczystym śniegiem. Paluszka drżała z zimna w tym locie, to też skryła się cała w pierze ptaka, wystawiwszy jeno głowę, by podziwiać prześliczne widoki pod sobą.
Przybyły wreszcie do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam daleko jaśniej, niebo sklepiło się wyżej, a płoty przydrożne okrywały przepyszne, zielone i czerwone winogrona. Po lasach wisiały na drzewach cytryny i pomarańcze, a mirty i mięta przepajały powietrze słodką wonią. Po ogrodach i łąkach biegały prześliczne dzieci, uganiając się za wielkiemi, barwnemi motylami.
Ale jaskółka leciała dalej i dalej w coraz to piękniejszy świat, aż doleciała nad błękitne morze, gdzie stał marmurowy pałac pośród wspaniałych, zielonych drzew. Winograd okrywał wysokie kolumny, a na gzymsach widniały liczne gniazda. Jedno z nich było mieszkaniem jaskółki, niosącej na grzbiecie Paluszkę.
— Jesteśmy u siebie! — zawołała. — Wyszukaj sobie najpiękniejszy kwiat z pośród rosnących tam, na dole, ja cię posadzę w jego koronie i będziesz pędziła żywot tak szczęśliwy, o jakim jeno marzyć można.
— Jakże tu pięknie! — powiedziała Paluszka, klaszcząc w małe rączęta.
Ujrzała na dole pękniętą na trzy części, obaloną kolumnę, a z pośród jej łomów wyrastały przecudne, białe kwiaty. Jaskółka wzleciała ponad nie i posadziła Paluszkę na jednym z płatków. Paluszka zdumiała się bardzo, bo oto ujrzała siedzącego w koronie kwiatu maleńkiego chłopczyka, tak przejrzystego,
jakby był zrobiony ze szkła. Na głowie miał cudną koronę i jasne skrzydła u ramion. Nie był większy od Paluszki, a był to anioł kwiatków. W każdym kwiecie mieszkał taki mały chłopaczek lub dziewczynka, ten zaś, którego ujrzała, był królem wszystkich.
— Ach, jakiż on piękny! — szepnęła jaskółka.
Mały król przeląkł się strasznie jaskółki, albowiem w porównaniu do niego była ptakiem olbrzymim, ale rozradował go wielce widok Paluszki, bo była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką widział w życiu. Zdjął koronę i włożył ją na jej głowę, spytał jak jej imię i czy chce zostać jego żoną, to jest królową wszystkich rosnących wokoło kwiatów. Ach, jakże inaczej wyglądał, niż syn żaby i kret w czarnem aksamitnem futrze. Zgodziła się przeto zostać jego żoną, a zaraz z każdego kwiatu zaczęły schodzić różne osóbki, to panowie, to damy, wszyscy zaś byli tak piękni, że się radowały oczy. Każda osóbka wręczyła Paluszce swój dar, a najpiękniejszym z wszystkich była para skrzydełek muszych. Przymocowano je Paluszce do pleców tak, iż mogła teraz latać od kwiatka do kwiatka. Zapanowała wielka radość, a jaskółka przyśpiewywała jak umiała, siedząc w gnieździe na szczycie kolumny. Ale w głębi serca była smutna, bo pokochała Paluszkę, a czuła, że się teraz z nią rozstać musi.
— Nie będziesz się odtąd zwała Paluszką, — powiedział jej anioł kwiatów. — Jest to imię brzydkie, a tyś taka piękna. Nadaję ci imię Maja.
— Żegnaj mi, żegnaj! — zawołała jaskółka i uleciała z ciepłych krajów z powrotem ku naszej północnej stronie. Miała tam gniazdko ponad oknem człowieka, który umie opowiadać bajki. Jemu to wyśpiewała wszystko i stąd dowiedzieliśmy się całej historji.