<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział XIII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Wiosenne dni biegły jeden za drugim jak na wyścigi. Ludzie już pracowali na polach, na wzgórzu śród kamieni wygrzewały się jaszczurki i węże, a było ich tyle, że dzieci, chodząc na podzamkowe wzgórze zbierać fijołki i konwalje, za każdym razem się wystraszyły. Ale babunia powiedziała im, że nie mają się czego bać, bo do świętego Jerzego żadne zwierzę nie jest jadowite i można je śmiało brać do ręki. Ale potem, gdy słońce już jest wysoko, powstaje w nich jad. Tak mawiała babunia. Na łące za upustem zakwitał kaczeniec i aż złociło się tam od jaskrów, zaś na zboczu niebieściły się podlaszczki i złociście polśniewały prymule. Dzieci zbierały młode płatki tych kwiatków na przyprawę do zupy, a pokrzywy przynosiły gąsiętom, gdy zaś babunia wchodziła do obory, to zawsze obiecywała Srokatej, że rychło patrzeć pójdzie sobie na pastwisko. Na drzewach było coraz więcej liści, komary wesoło w powietrzu pobrzękiwały, skowronek wznosił się wysoko i dzieci go słyszały, ale rzadko kiedy widziały tego małego śpiewaka. Często-gęsto słyszały też kukułkę i wołały w las: — Powiedz nam, zazulo, powiedz nam w tej chwili, jak długo będziemy żyli? — Czasem kukułka zakukała, ale nieraz Adelka gniewała się na nią, że jakby na złość zakukać nie chciała. Chłopcy uczyli Adelkę, jak się z wierzbiny lini piszczałki, a gdy piszczałka nie chciała grać, mówili, że przy linieniu niedobrze powtarzała zamawianie. — Wy, dziewczęta, nie umiecie nawet piszczałki porządnie ulinić — śmiał się z niej Janek.
— Bo my nie jesteśmy od linienia piszczałek — odcinała się Basia, — a ty znowu nie zrobisz takiego kapelusika — i pokazywała im kapelusik z olszowych liści, pospinanych igliwiem i ozdobiony stokrotkami.
— Hm, dopieroż mi to sztuka! — potrząsał chłopiec głową.
— Dla mnie żadna sztuka, ale dla ciebie! — śmiała się Basia, zabierając się jeszcze do zrobienia ubranka do tego kapelusika i laleczki do niego z bzowej duszy.
Ale Janek położył wierzbowy pręt na kolanie i mówił do Adelki:
— Teraz uważaj i słuchaj, jak to się robi! — i zaczynając linić piszczałkę, mówił: — Liń-że mi się, piszczałeczko, grzecznie, liń mi się koniecznie, bo jak nie będziesz słuchała, pójdę na skargę do księcia pana. Książę pan cię zbije, zbije we dwa kije. Już, już, już, wbiję w ciebie nóż! Tnij fujarkę, koziku, żeby było bez krzyku. Stuku-puku, tak, tak, tak, będziesz śpiewać jak ten ptak.
Piszczałka była uliniona, przycięta, i grała aż miło, ale Wiluś twierdził, że ani się umywa, żeby grała tak ładnie, jak fujarka pasterza Wacława. Uprzykrzyło mu się robić fujarki, zrobił z pręcików wózek, zaprzągł się do niego i zaczął latać po łące, a psy za nim.
Basia podawała siostrzyczce zrobioną laleczkę i mówiła: — Masz, ale sama się naucz robić laleczki! Kto się tu z tobą będzie bawił, jak my zaczniemy chodzić do szkoły? Będziesz sama.
— Babunia zostanie ze mną — odpowiedziała Adelka, a było po niej widać, że jej się to wcale nie podoba, iż wszyscy będą chodzili do szkoły; ostatecznie jednak, jeśli babunia z nią zostanie, to wszystko inne można będzie wytrzymać.
Wtem przechodził pan młynarz; podszedł do Basi i podając jej list, mówił: — Leć z nim do mamusi i powiedz, że terminator był w mieście i że mu ten list dali na poczcie.
— To od tatusia! — uradowały się dzieci, biegnąc ku domowi. Pani Proszkowa czytała list z radością w oczach, a przeczytawszy go, rzekła, że tatuś przyjedzie w połowie maja i pani księżna także.
— A wiele razy trzeba będzie jeszcze iść spać? — pytała Adelka.
— Pewno ze czterdzieści razy — odpowiedziała jej Basia.
— O jej, to jeszcze bardzo długo — zżymała się dziewczynka.
— Wiesz co? — wyrwał się Wiluś — ja sobie wypiszę czterdzieści kresek na drzwiach i zawsze rano, jak wstanę, to jednę zmażę.
— Zrób tak, prędzej ci zleci czas — śmiała się matka.
Pan młynarz, wracając od upustu, wstąpił do państwa Proszków. Nie uśmiechał się, nie mrugał oczami jak zwykle, tabakierkę trzymał w ręku, ale nią nie kręcił, tylko czasem dwoma palcami trzepnął w jej wieczko. — Wiecie, ludzie kochani, jaka jest nowina? — ozwał się, wchodząc do świetlicy.
— Co się stało? — zapytała pani Teresa i babunia razem z nią, widząc, że pan ojciec nie jest taki, jak zawsze.
— Górska woda idzie.
— Uchowaj nas, Panie Boże, aby miała być nagła i zła! — rzekła babunia wystraszona.
— Obawiam się, że właśnie taka będzie — rzekł młynarz. — Przez parę dni mieliśmy wiatry południowe, potem przyszły deszcze w górach, jak mi mówią tamtejsi gospodarze. Wszystkie potoki są podobno rozwodnione, a śnieg topnieje bardzo szybko. Myślę, że dobrze latoś nie będzie. Ja idę teraz do domu i sprzątniemy z drogi wszystko, czego ten zły gość nie lubi. Radziłbym wam, żebyście się także przygotowali, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże. Po południu przyjdę zobaczyć, jak się rzeczy mają. Uważajcie, państwo, czy woda szybko się podnosi. A ty, mała sikorko, nie zbliżaj się do wody! — rzekł do Adelki, szczypiąc ją w policzek. Potem wyszedł z domu.
Babunia poszła zobaczyć, jak jest koło upustu. Po obu stronach upustu były groble, dobrze umocowane dębowemi belkami. Na zboczach upustu rosła paproć. Zaraz od pierwszego spojrzenia widziała babunia, że wody przybyło, bo najniższe paprocie były już pod wodą. Fala była brudna i niosła z sobą kawałki drzewa, darninę i gałęzie. Do domu powróciła babunia zaniepokojona. Jak płynęła kra, zdarzało się niekiedy, że masy lodu zatorowały upust i woda wylewając się bokiem, zalewała domek. Zawsze powstawała obawa z tego powodu i zawsze, gdy płynęła kra, czeladnicy z młyna chodzili na strażowanie, aby w miarę możności zapobiec niebezpieczeństwu przez rozrywanie kry, gromadzącej się przed upustem. Ale przeciw górskiej wodzie rady żadnej nie było. Taka woda pędziła z gór jak na dzikim koniu, zabierała po drodze wszystko, co przed nią nie uciekło, rozrywała groble i brzegi, wywracała drzewa i domy, a wszystko działo się z taką szybkością, że ludzie tracili głowy. To też babunia, wiedząc o tem, natychmiast po powrocie do domu, radziła, żeby się przygotować do przeniesienia rzeczy z dołu na górę, co też zaraz zostało zrobione.
Tymczasem przyszedł pan strzelec, który idąc z lasu obok tartaka, dowiedział się był, że nadchodzi wielka woda i przyglądał się jej przyborowi w rzece. — Dzieci będą wam w domu niepotrzebnie przeszkadzały, a gdyby się miało stać coś złego, byłby z niemi próżny kłopot. Wezmę je najlepiej z sobą do nas — rzekł do pani Teresy i babuni, a obie chętnie się na to zgodziły. Sprzątano i wynoszono co cenniejsze, drób umieszczono w budynku na wzgórzu, a Srokatą zapędzono do strzelców. — A wy idźcie także do strzelców, żeby pani strzelcowa nie miała za dużo kłopotu z naszemi dziećmi — rzekła babunia do córki i Bietki, gdy już wszystko było uporządkowane i sprzątnięte. — Ja i Urszula zostaniemy tutaj. Gdyby woda dotarła do domu, wejdziemy na strych, a tak źle, da Bóg, nie będzie, aby nas miała zabrać razem z domem. Nie jest tu tak spadzisto, jak koło młyna; tym biedakom młynarzom może być gorzej.
Pani Proszkowa długo się opierała i nie chciała się zgodzić, żeby matka została w domu, ale gdy babunia nie chciała ustąpić, musiała usłuchać. — Żeby się psy nie zabłąkały — rzekła jeszcze na odchodnem.
— Nie troszcz się o to, bo psy wiedzą, gdzie szukać ochrony i nie porzucą nas. — I rzeczywiście, Sułtan i Tyrl chodziły krok w krok za babunią, a gdy z wrzecionkiem siadła przy oknie, z którego widać było rzekę, pokładły się u jej nóg. Urszula przyzwyczajona do bezustannego sprzątania, zamiatania i szorowania, zabrała się do czyszczenia pustej obory i kurników, nawet nie myśląc o tem, że za godzinę wszystko może zostać zamulone bagnem i błotem. Miała wszakże zwyczaj zawsze coś robić, więc robiła.
Zmierzchało się, wody przybywało coraz więcej, omal że się nie wylewała poza groblę. Łąka za upustem była już pod wodą, a gdzie nie było wierzb, zasłaniających widok, widziała babunia wyraźnie, jak się kołysały fale. Położyła wrzecionko, złożyła ręce i zaczęła się modlić. Urszula przyszła za nią do świetlicy. — Woda huczy, aż strach słuchać. Wszystkie stworzenia jakby czuły, że się coś będzie działo i pochowały się; nawet wróbla nie widać — mówiła, okurzając ławę.
Wtem dał się słyszeć tętent kopyt końskich, szosą od upustu pędził jeździec. Przy domku zatrzymał się i krzyknął: — Uciekajcie, ludzie, woda idzie! — Potem wdłuż brzegu pogalopował od młyna ku miasteczku.
— Boże bądź nam miłościw! W górach jest źle, posłali ostrzeżenie — rzekła babunia i przybladła. Pomimo to dodawała Urszuli odwagi, żeby się nie bała. Poszła jeszcze raz zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, i czy się woda nie wylewa poza brzegi. Przy rzece zastała pana ojca. Był w butach wysokich aż za kolana i pokazywał babuni, że woda wylewa się już z rzeki i ze strugi.
Przyszedł także Kuba i kataryniarz, ofiarowując babuni swoje towarzystwo na noc, żeby nie została w domu sama. Ale babunia odesłała kataryniarza do domu. — Wy macie dzieci; gdyby Pan Bóg dopuścił nieszczęście, robiłabym sobie wielkie wyrzuty, żem was zatrzymała. Jeśli ktoś chce z nami zostać, to niech zostanie Jakób; jemu to łatwiej przychodzi, a w gospodzie nie jest potrzebny, bo tam, jeśli do czego dojdzie, to woda dostanie się najwyżej do obory. — Rozeszli się.
Około północy dom już był otoczony wodą. Po zboczu żernowskiem chodzili ludzie z latarniami. Pan strzelec podszedł także ku domowi na zbocze, a wiedząc, że babunia nie śpi, wołał i gwizdał, chcąc się dowiedzieć, co słychać. Jakób mu odpowiedział, że czuwa i żeby się pani Proszkowa o matkę nie martwiła, poczem pan strzelec się oddalił. Dopiero rano było widać, że cała dolina jest jednem wielkiem jeziorem. W izbie musieli już chodzić po deskach poukładanych, a Kuba przedostał się na zbocze do drobiu z wielkim trudem. Przez drogę woda pędziła tak wartko, że omal nóg mu nie poderwała. Gdy nastał dzień, wszyscy z leśniczówki przyszli zobaczyć, co się dzieje. Dzieci, ujrzawszy dom otoczony wodą, a babunię w izbie chodzącą po deskach, zaczęły na zboczu tak głośno płakać i krzyczeć, że ledwo dały się uspokoić. Psy powysuwały łby przez dymnik, a gdy Janek zaczął je wołać, szczekały i wyły, i byłyby powyskakiwały, gdyby ich Kuba nie był trzymał.
Przyszedł kataryniarz i opowiadał, jaki dopust Boży jest dalej, w dole rzeki. W Zliczu woda porwała dwie chaty, a w jednej była stara kobieta, która nie słuchała ostrzeżeń wysłańca i nie chciała się wyprowadzić, aż było za późno. Mówił, że woda zabiera mosty, kładki, drzewa, jednem słowem wszystko, co spotyka na drodze. W młynie przenieśli się już do górnych izb.
Krysia przyszła zapytać, czy powodzianie nie chcieliby, żeby im przyniosła czego ciepłego do zjedzenia, ale było to już niemożliwe, a kiedy odważny Kuba próbował przebrnąć ku niej, sama go prosiła, żeby wrócił.
Przez dwa dni trwała taka trwoga. Dopiero trzeciego dnia zaczęła woda opadać. Jakże dziwiły się dzieci, gdy powróciły z leśniczówki do domu! Ich mały ogródek był zatopiony, w sadzie było mnóstwo namułu, miejscami głębokie doły, wierzby i olchy były do połowy pni oblepione bagnem. Kładka była zerwana, obory podmyte, psie budy woda zabrała. Chłopcy i Adelka poszli popatrzeć za dom. Mieli tam drzewka, które sami sadzili. Przed rokiem przynieśli je sobie z lasu i przy pomocy babuni zasadzili: dziewczęta brzozy, chłopcy jodły. Nic złego im się nie stało. Pod gruszą zbudowały sobie dzieci malutką chatkę z małym ogródkiem, otoczonym płotem; była tam też mała strużka, a przy niej młynki, których koła obracały się, gdy padał deszcz i gdy strużki napełniały się wodą. Nie brakło tam i piecyka, w którym Adelka piekła kołacze i placki, ugniecione z ziemi. Po tem wszystkiem nie zostało ani śladu. — Oj, dzieci, dzieci — mówiła babunia, słysząc że opłakują one stratę swego gospodarstwa, — jakże mogłyby się ostać wasze dziecięce zabawki wobec siły rozszalałej wody, która poobalała stuletnie drzewa i mocne domy!
W krótkim czasie słońce osuszyło pola, łąki i drogi, wiatr poroznosił namuł, trawa zazieleniła się jeszcze bujniej, niż przedtem, szkody zostały ponaprawiane i mało zostało śladów niszczycielskiej powodzi, ale ludzie długo sobie o niej opowiadali. Powróciły jaskółki, dzieci witały je z radością i mówiły sobie, że już niedługutko przyjdzie pan Beyer, a po nim przyjedzie ojciec. Był wieczór Filipa i Jakóba. Poświęcaną kredą powypisywała babunia po trzy krzyżyki na zewnątrz wszystkich drzwi domu, obory i kurnika, a potem poszła z dziećmi na gołe wzgórze zamkowe. Chłopcy nieśli na ramionach stare miotły. Na wzgórzu była już Krysia, był Kuba, wszystka młodzież dworska, czeladnicy z młyna, a także Marynia. Wacek katarzyniarzów razem z braćmi swoimi pomagał Kubie, który nasycał miotły smołą, a inni chłopcy układali drwa, gałęzie i chrust w stosy. Noc była piękna; ciepły wietrzyk kołysał zielone łany i roznosił na wszystkie strony woń kwiatów z parku i z ogrodów. Z lasu odzywało się pohukiwanie sowy, na wysokiej topoli przy szosie szczebiotał kos, a z zarośli w parku dolatywała miła pieśń słowicza aż na wzgórze. Wtem na żlickim pagórku strzelił płomień do góry, za chwilę potem zajaśniało na wzgórzu żernowskiem, a po zboczach zaczęły migotać i poskakiwać płomienie większe i mniejsze. Dalej, na wzgórzach nachodskich, nowomiejskich i indziej zajaśniały ognie i zatańczyły pochodnie. Kuba także zapalił miotłę, nasyconą smołą i rzucił ją na stos, który w jednej chwili się zajął. Młodzież zaczęła pokrzykiwać, każdy chwytał miotłę, zapalał ją i podrzucał jak najwyżej, wołając: — Leć, czarownico, leć! — Potem poustawiali się wszyscy i z płonącemi pochodniami w ręku puścili się w tan, a dziewczęta trzymając się za ręce, kręciły się wkółko dokoła płonącego stosu i śpiewały. Gdy ogień dogasał, rozrzucały go dziewczęta i skakały przez płonące drwa, jak która mogła najdalej.
— Uważajcie teraz! — wołał Kuba, — ta stara czarownica musi dolecieć najdalej — i schwyciwszy płonącą miotłę, podrzucił ją z taką siłą, że aż zaświszczała w powietrzu i wyleciawszy wysoko, upadła w pobliżu zielonego łanu, gdzie stali widzowie.
— Dopieroż parska! — śmiała się młodzież, biegnąc po trzaskającą miotłę. Chłopcy oklaskiwali Kubę. Także ze wzgórz żernowskiego i żlickiego odzywały się radosne okrzyki, śmiech i śpiew. Około czerwonych ogni kręciły się i biegały postaci zgoła fantastyczne. Co chwila z pośród tych rozswawolonych gromadek wylatywała wysoko w powietrze płonąca pochodnia, zatrzęsła płomiennym łbem, aż iskry złotym deszczem rozstrzelały się dokoła i spadała na dół przy głośnych okrzykach uciechy. — Patrzcie, patrzcie, jak wysoko wyleciała! — wołała Marynia, wskazując na wzgórze żernowskie. Ale jedna z kobiet złapała ją za rękę i zgięła szybko na dół, napominając zarazem, aby nie wskazywała czarownicy palcem, bo ta może jej w palec puścić zastrzał.
Późno już było, gdy babunia wracała z dziećmi do domu. — Nie słyszysz nic, babuniu? — pytała Basia, zatrzymując babunię śród kwitnącego sadu, w pobliżu domu. — Jakby coś szumiało.
— To nic takiego, tylko wietrzyk igra z liśćmi — odpowiedziała staruszka i dodała: — Ten wietrzyk dobrze robi.
— Dlaczego dobrze robi?
— Bo pochyla ku sobie drzewa. Powiadają, że jak drzewa w kwiecie ściskają się i całują, to będzie bogaty urodzaj.
— O, babuniu, jaka szkoda! Teraz jak tu będą jagody i czereśnie, będziemy musieli siedzieć całemi dniami w szkole — narzekał sobie Janek.
— Inaczej być nie może, mój chłopcze. Nie możesz wiecznie siedzieć w domu i tylko się bawić. Teraz będziecie mieli inne kłopoty, ale także inne uciechy.
— A ja się bardzo cieszę, że będę chodziła do szkoły — mówiła Basia. — Tylko że będzie mi tęskno za tobą, babuniu, bo przez cały dzień nie będę cię widziała.
— I mnie będzie tęskno za wami, moje dzieci, ale cóż my na to poradzimy? Drzewko kwitnie, dziecko rośnie; odkwitnie drzewko, owoce spadną, odrosną dzieci z domu odbiegną. Tak już Bóg chce. Dopóki drzewko jest zdrowe, przynosi pożytek, a jak uschnie, zostaje ścięte i rzucone na ogień; ogieniek Boży przemieni je w popiół, a popiół użyźni ziemię, z której wyrastają nowe drzewka. Także i wasza babunia doprzędzie swoją przędzę i ułożycie ją na wieczny odpoczynek — szeptem dodała staruszka.
W zaroślach koło ogródka zaczął śpiewać słowik. Dzieci mawiały, że to ich słowiczek, bo co roku powracał do zarośli przy ogródku i wił tam sobie gniazdo. Od upustu dolatywała smutna melodja kołysanki, śpiewanej przez Wiktę. Dzieciom chciało się jeszcze posiedzieć na dworze, ale babunia kazała im iść spać: — Wiecie, że jutro już się zacznie szkoła i będziecie musiały wcześnie wstawać. Chodźmy spać, żeby się matka nie gniewała — mówiła łagodnie, pociągając dzieci do izby.
Rano przy śniadaniu, gdy wszyscy siedzieli przy stole, prócz małej Adelki, która jeszcze spała, matka napominała dzieci, jak się mają uczyć, jak słuchać nauczyciela, jak zachowywać się grzecznie na drodze. Tyle było tych dobrych napomnień, że aż się dzieciom od nich na płacz zbierało.
Babunia szykowała dla nich jedzenie. — Macie tu każde swoją porcję — mówiła, kładąc na stole trzy duże kromki chleba, — a tu jest dla każdego kozik, które wam przechowałam. Widzisz, Janeczku, byłbyś go już dawno zgubił, i nie miałbyś teraz czem chleba ukroić — rzekła babunia, obdzielając dzieci kozikami o czerwonych trzonkach. Potem w każdej kromce zrobiła dziurę, nakładła do niej masła, przykryła je wyjętym ośródkiem i włożyła jednę kromkę do łykowej torebki Basinej, a dwie inne do skórzanych tornistrów obu chłopców. Do chleba dodała dzieciom suszonego owocu. Po śniadaniu wybrały się dzieci do szkoły. — Idźcie tedy w imię Boże i nie zapominajcie, co wam powiedziałam, — napominała ich matka jeszcze na progu. Dzieci całowały matkę w rękę, a oczy zalały im się łzami. Babunia nie żegnała się z niemi, ale odprowadzała je przez ogród, a Sułtan i Tyrl biegły za dziećmi. — Słuchajcie, chłopcy, Basi, gdyby was napominała, bo ona jest starsza od was — nakazywała babunia. — Nie zbytkujcie na drodze, żebyście sobie krzywdy jakiej nie zrobili. W szkole nie siedźcie napróżno, bo musielibyście tego kiedyś żałować. Każdemu się grzecznie ukłońcie, a wozom i koniom schodźcie z drogi! Ty, Wilusiu, nie kumaj się zaraz z każdym napotkanym psem; niektóry jest zły i może cię pogryźć. Nie chodźcie nad wodę i nie pijcie, gdy jesteście zgrzani. Ty, Janku, nie zjedz chleba. przed czasem i nie żądaj potem od Basi i Wilusia. A teraz idźcie z Panem Bogiem. Wieczorem wyjdziemy wam z Adelką na spotkanie.
— Ale, babunia, nie zapomnij zostawić nam obiadu i trochę z wszystkiego, co będziecie mieli — prosił Janek.
— E, idź, głuptasku, jakżebyśmy zapomnieli o was! — śmiała się babunia. Potem poznaczyła dzieci krzyżem, ale kiedy już chciały iść dalej, jeszcze sobie coś przypomniała. — Jakby miała nadciągnąć burza, ale ja myślę, że burzy nie będzie, to się nie bójcie, idźcie spokojnie swoją drogą, módlcie się, ale nie stawajcie pod drzewem, bo w drzewa często piorun uderza.
— Wiemy, babuniu, bo tatuś też nam o tem już mówił.
— No to idźcie z Bogiem i kłaniajcie się panu nauczycielowi!
Potem babunia szybko zawróciła, żeby dzieci nie widziały, że jej się oczy trochę załzawiły. Psy obskakiwały dzieci wysokiemi skokami, ciesząc się, że pewno pójdą z niemi na spacer, ale Janek powiedział im ostro, którędy droga i kazał im wracać do domu. Na zawołanie babuni psy poszły za nią, ale obejrzały się jeszcze parę razy, czy jednak które z dzieci ich nie zawoła. I babunia także się oglądała, aż dopiero widziała, że dzieci zachodzą już za mostek, gdzie czekała na nie Marynia, ruszyła żwawiej ku domowi. Przez cały dzień była niezwykle zamyślona, chodziła po domu, jakby kogoś szukała. Ledwo kukułka na zegarze odkukała godzinę czwartą, babunia odłożyła wrzecionko i rzekła do Adelki: — Pójdź, dziewczynko, wyjdziemy naszym uczniom na spotkanie. Poczekamy na nich koło młyna. — Więc poszły.
Przy posągu pod lipami siedziała pani matka i pan ojciec, a kilku gospodarzy, co przyjechali z mlewem, stało koło nich. — Idziecie dzieciom na spotkanie, prawda, babuniu? — wołała pani matka zdaleka. — My też wypatrujemy naszej Maryni. Siadajcie, babuniu, u nas!
Babunia usiadła. — Co nowego słychać? — pytała pana ojca i innych.
— Właśnie opowiadam, że młodzież musi jeszcze w tym tygodniu stawić się do poboru — ozwał się jeden z gospodarzy.
— Biedni chłopcy! — westchnęła babunia.
— Oj tak, miła babuniu — przyświadczyła pani matka. — Dopieroż to będzie znowuż lamentu! Myślę, że Milowie też w strachu o Kubę.
— Tak to już bywa, gdy człowiek jest urodziwy — uśmiechnął się pan ojciec i zamrugał okiem. — Gdyby Kuba był nieładny, toby do wojska nie poszedł. Ale zazdrość wójtowej Łucki i gniew córeczki pana administratora przysłużyły się chłopakowi.
— Może tam jeszcze jego ojciec jakoś zaradzi — mniemała babunia. — Przynajmniej taką miał Kuba nadzieję i pocieszał się tem, kiedy na Boże Narodzenie pan administrator nie chciał go przyjąć do dworskiej służby.
— No, stary Mila dałby chętnie jednę albo i dwie stówki — rzekł jeden z gospodarzy.
— Dwie stówki, panie bracie, to za mało — rzekł pan ojciec, — a więcej stary Mila nie zdobędzie, bo gospodarka nie duża, a trzeba wyżywić kilkoro dzieci. Najlepiejby było, gdyby się chciał żenić z wójtów Łucką, ale na upór kochania nie ma gadania. Ja wiem, że jeśli Kuba będzie musiał stawać do wojska, to nawet gdyby mu zostawili wybór, to jeszcze wolałby zostać żołnierzem, niż stać się zięciem wójtowym.
— Jedna plaga warta drugiej — wtrącił jeden z gospodarzy. — Kto Łuckę za żonę dostanie, to nie będzie potrzebował szukać pokuty, bo całe życie będzie mu za pokutę.
— Najbardziej mi żal tej poczciwej Krysi — rzekła babunia, — Co ona pocznie?
— Dziewczyna, jak dziewczyna — zamrugał pan ojciec oczami — popłacze sobie, ponarzeka i tyle. Gorzej będzie Kubie.
— Pewno że gorzej, bo kto nie idzie do wojska z upodobania, temu trudno przywyknąć, ale wreszcie przyzwyczaja się każdy, bo mus — mówiła babunia. — Wiem ja dobrze, panie ojcze, jak się rzeczy mają. Nieboszczyk mój Jerzy, Panie świeć nad jego duszą, musiał się przyzwyczajać do gorszych rzeczy, a ja razem z nim, ale nasza sprawa była inna, a z Krysią też inna. Jerzy dostał pozwolenie na żeniaczkę, pobraliśmy się i żyliśmy spokojnie. Ale tutaj mowy o tem niema. I niema się też czemu dziwić, że Kuba idzie do wojska z niechęcią. Łatwo powiedzieć: czternaście lat czekania! No, może jednak zrobi się coś na tę biedę — dodała staruszka i cała twarz jej nagle pojaśniała, bo zdaleka pokazały się nadchodzące dzieci. Te zaś, spostrzegłszy babunię, puściły się w kłusa.
— No, Maryniu, czy nie chce ci się jeść? — pytał pan młynarz córkę, gdy się z nim i obecnymi przywitała.
— Oj, i jak jeszcze, tatusiu! Wszyscy jesteśmy głodni, bo nikt nie jadł obiadu — odpowiedziała Marynia.
— A ta pajda chleba, suszony owoc, kołacze, to była rosa? — mrugnął pan ojciec i zakręcił w palcach tabakierką.
— E, tatusiu, to nie żaden obiad — roześmiała się Marynka.
— I jeszcze po nauce iść taki kawał świata! Dopieroż się później ma zdrowy apetyt! Prawda dzieci? — rzekła babunia i wsuwając sobie wrzecionko pod pachę, dodała ze śmiechem: — Chodźmy więc do domu, żebyście mi przecie z głodu nie poumierały! — Życzyli sobie dobrej nocy. Marynka powiedziała jeszcze Basi, że jutro rano będzie czekała na mostku, a potem pobiegła za matką do młyna. Basia ujęła babunię za rękę i ruszyli w drogę. — No, a teraz opowiadajcie, dzieci, jak wam się w szkole powodziło, czegoście się nauczyli i jak się tam zachowywaliście? — wypytywała babunia po drodze.
— Widzisz, babuniu, ja jestem prymus w ławce! — śpiesznie pochwalił się Janek podskakując z uciechy.
— Cóż to znowu takiego, mój chłopcze? — pytała babunia.
— Widzisz, babuniu, kto siedzi na ławie z brzega, ten pilnuje wszystkich innych, co siedzą koło niego, a jeśli który zachowuje się niedobrze, to go prymus zapisuje — objaśniała ją Basia.
— Mnie się zdaje, że u nas takiego nazywano nadzorcą, ale takim nadzorcą bywał zawsze tylko najgrzeczniejszy i najpilniejszy z całej ławki. Nigdy pan nauczyciel nie zrobił nadzorcą kogoś, kogo jeszcze dobrze nie poznał.
— Toteż nam Tolek Koprzywa wyrzucał po wyjściu ze szkoły, że jakbyśmy nie byli z Proszków, toby się pan nauczyciel z nami tak nie ceregielował — skarżyła się Basia.
— Tego sobie nie myślcie! — rzekła babunia. — Pan nauczyciel nie będzie przecie robił dla was wyjątków. Jeśli na to zasłużycie, to was ukarze tak samo, jakby ukarał Tolka. On to zrobił tylko dlatego, żebyście się tem bardziej starali i żebyście do szkoły chętnie chodzili. Za to musicie być grzeczni. No, a czegoście się w szkole uczyli?
— Mieliśmy dyktando — odpowiedzieli chłopcy i Basia.
— A to co takiego?
— Pan nauczyciel nam odczytuje z książki, my piszemy, a potem musimy napisane przekładać z niemieckiego na czeskie, a z czeskiego na niemieckie.
— A skąd te dzieci mają umieć po niemiecku? — pytała babunia, mająca o wszystkiem swoje własne zdanie i rozpytująca się o wszystko tak szczegółowo, jak to czyniła pani księżna.
— E, babuniu, tam nikt nie umie po niemiecku, tylko my coś niecoś, dlatego żeśmy się w domu uczyli i że tatuś mówił do nas po niemiecku. Ale to nic nie szkodzi, bo choćby po niemiecku nie umieli, jak przyniosą zadania dobrze zrobione, to pan nauczyciel jest zadowolony — objaśniała Basia.
— Moje dziecko, jakże zrobią zadania, kiedy po niemiecku nie rozumieją?
— Jak nie zrobią dobrze, to bywają porządnie karani. Pan nauczyciel daje im kreskę w czarnej księdze, albo stawia ich do kąta, a czasem nawet daje im łapy. Dzisiaj miała też stać koło czarnej tablicy wójtów Andzia, co koło mnie siedzi, bo nigdy nie umie zrobić niemieckiego dyktanda. Ona mi się użalała, gdyśmy wszyscy siedzieli w południe przed szkołą, że nie umie zrobić zadania. Ze strachu nawet nic nie jadła. Więc jej wszystko napisałam i dostałam od niej za to dwie gomółki.
— Tych gomółek nie powinnaś była od niej przyjmować — rzekła babunia.
— Ja ich od niej przyjąć nie chciałam, ale ona powiedziała, że ma jeszcze dwie. Tak bardzo się cieszyła, jak jej te zadania wypisałam, aż mi obiecała, że codzień mi coś przyniesie, bylem jej z tym językiem niemieckim dopomogła. Dlaczego nie miałabym jej pomóc, prawda, babuniu?
Pomóc możesz, ale nie powinnaś tego za nią robić, bo się sama niczego nie nauczy.
— To nic nie szkodzi, babuniu, nie trzeba się nauczyć, bo my to robimy tylko dlatego, że pan nauczyciel chce.
— Pan nauczyciel chce z was coś zrobić, a im więcej umiecie, tem łatwiej dacie sobie w świecie radę. A język niemiecki jest jednak bardzo przydatny. Widzicie, ja na przykład nie mogę sobie porozmawiać z waszym ojcem.
— Ach, tatuś przecie i tak wszystko rozumie, a ty, babuniu, rozumiesz tatusia chociaż nie mówisz po niemiecku. Tam w Zliczu wszyscy mówią tylko po czesku, więc Andzia nie potrzebuje umieć po niemiecku. Mówiła, że gdyby się chciała nauczyć po niemiecku, toby poszła do Niemiec. Ale pan nauczyciel jest już taki uparty. A trzeba ci wiedzieć, babuniu, że nikt nie lubi tego niemieckiego dyktanda, bo to jest ciężkie. Gdyby to było po czesku, toby nam szło jak Ojcze nasz.
— Bo wy tego jeszcze nie rozumiecie, na co nauka jest potrzebna. Ale powinniście słuchać starszych i uczyć się tego, co nauczyciel każe. No, a chłopcy, uważali jak się należy?
— No tak, tylko że Janek zaczął z chłopakami zbytkować jak pan nauczyciel wyszedł z klasy i aż po ławkach skakali. Ale ja mu powiedziałam...
— Tyś mi powiedziała? Ja sam przestałem, jak słyszałem, że idzie pan nauczyciel!
— No, dowiaduję ja się ładnych rzeczy! Masz być nadzorcą nad innymi, a sam zbytkujesz. Jakże to tak? — nastawała babunia.
— E, babuniu, — ozwał się Wiluś, który dotychczas nie brał udziału w rozmowie, bo pokazywał Adelce kawał słodkiego drzewa i parę kartek pozłotka, co sobie był wymienił w szkole za grajcar — tam wszyscy bardzo zbytkują. Żebyś widziała, jak skaczą po ławkach i biją się! Aż strach! A ci, co ich mają pilnować, dokazują razem z nimi.
— Wszyscy święci! A co na to pan nauczyciel?
— To tylko wtedy, jak pan nauczyciel wychodzi ze szkoły. Jak już wraca, to wszyscy prędko siadają na swoich miejscach, kładą ręce na ławkach i jest cicho.
— Ach, psotniki! — oburzała się babunia.
— A znowuż dziewczęta bawią się w szkole lalkami. Bardze dobrze widziałem — skarżył Janek.
— Jesteście wszyscy gagatek w gagatka. Trzeba dla was anielskiej cierpliwości — mówiła babunia. Dzieci opowiadały jej jeszcze dużo rzeczy o szkole i jak im się powodziło w drodze. Była to pierwsza ich wędrówka i tak bardzo się pyszniły tą swoją samodzielnością, jakby z Paryża wracały. — A gdzie masz gomółki? Zjedliście je? — badała babunia, aby się dowiedzieć, co dzieci jadły, bo o ich zdrowie zawsze się troszczyła.
— Jednę zjedliśmy, a drugą chciałam sobie zostawić na drogę, ale kiedym pisała na dużej tablicy, Koprzywa wyciągnął mi ją z torebki. On siedzi tuż za mną. Żebym go była za to skarciła, toby mnie zbił na drodze po wyjściu ze szkoły. To taki gagatek.
Babunia oczywiście nie pochwaliła dzieci, ale w duchu sobie myślała: — I my nie byliśmy lepsi od nich. — Dzieci bardzo dobrze wiedziały, że babunia była bardziej wyrozumiałą od mamusi; na niejedno przymknęła oko i nie brała dzieciom tak bardzo za złe, gdy sobie czasem poswawoliły. Nie gromiła chłopców nadmiernie za ich figle i nie miała nic przeciwko temu, że sobie Basia czasem pozbytkowała. Dlatego też dzieci nie miały przed babunią żadnych sekretów i chętniej opowiedziały jej o wszystkiem, niż matce, która była bardziej surową i wymagającą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.