Baczność! Jenerał Tabaka ma głos!/Przygody jenerała Tabaki w ojczyźnie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Szczypawka
Tytuł Baczność! Jenerał Tabaka ma głos!
Rozdział Przygody jenerała tabaki w ojczyźnie
Wydawca Nakładem autora
Data wyd. 1913
Druk Allied Printing Trade Council Union
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZYGODY JENERAŁA TABAKI
W OJCZYŹNIE.

Bacność, psieścirwo!
Pochwalony!...
Zaro po mityngu gieneralnygo śtabu, na którnem uchwaliliźwa, zebym jo pojechał do ojcyzny — wsiatem na tren, pojechołem do New Yorku i za trzy dni płynonem se juz na sifie bez ocyjan.
Oj, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze o maluśki włos ino, a juzby mnie nie było na świecie!... Posłuchajta ino, jak to było:
Pirsygo dnia jazdy sifem wsyćko było orajt: ocyjan był spokojniutki, wiatru nie było, tedy pomyślałem se, ze juz i reśta drogi tak samo puńdzie i na jentencyje scenśliwy podruzy odmówiłem pienć ojce nas i pienć zdrowaś Maryja. Nazajutrz do południa tyz było wsyćko w porzondku i byłem w dobrem umorze, az tu ci, psieścirwo, odwiecyrza zerwała sie wichura, jakby drugi Judas zdrajca powiesił sie i tak ci zacena rzucać śifem, kiejby jakiem patykiem. Nie wysło mi to na zdrowie, bo juz około północy zaceno sie w bebechach rozmaite mrucenie i warcenie a rychło potem — wsyćko zaceno mi wyłazić, jakby to pedzieć, oknami i drzwiami... Nie trza wom tu tygo chyba dokumentnie wykładać, bo przecie wiadoma rzec, ze kuzden z jadoncych do tutejsych kontruw bez takie rewolucyje przechodziuł... Trzymała mnie ta słabość, psieścirwo, całkie śtyry dni i śtyry noce, az dopiro piontygo dnia, kiej wiatr ździebko sie uspokojuł, wyrychtowałem z pomocą rycynusu i wisky swoje zdrowie.
Kiej sóstygo dnia siedziołem se na pokładzie, jak to pedojo — na rekowalencyi — raptem ujrzołem, jak jakisi wielachny zwirz morski podpłynon pod som śif, rozdziowiuł pascenke i tak spojrzoł, jakby ci mi chcioł pedzieć:
— Zebym ja cie tu tero, Tabaka, dostał w swoje pasce — oj byłoby zarcie!
— Całuj psa w nos, zwirzu! — pedom mu na takie mine. — Nie dla psa kiełbasa!
I roześmiołem sie przytem, a ten ci krekodyl cy kretyn, jak nie walnie ogonem we wode, a woda chlust na śif, oblała mnie całygo od głowy do girów, tak, ze o mało nie utopiułem sie.
No, ale opatrzność uchroniło me od niescenścia, bo przecie Tabaka potrzebny je dla narodu polskigo.
Dali juz płyneliśma przespiecnie, az do portu. Miołem ino wiela trublu z przedostaniem sie za granice moskiewsko. Przychodze nad granice i pedom, co chce iść do Królestwa Polskigo.
— Kuda? — pyto sie objezcyk.
— Do Królestwa Polskigo.
— Nikakowo Królestwa Polskawo niema. Jest tylko Przywiślińskij kraj.
— Dobrze, panie objezcyk, to ja chciałem iść do tygo Przywiślinskigo kraju.
— A ty tam poco?
— Mom tam famieliją — pedom mu chytrze.
— A dziengi u ciebie są? A monopolka jest?
— A ino, panie Moskal!
Tu wyciongnonem z kiesieni butelcyne wisky i podałem objezcykoju. Ten butelko wzion do renców, obejrzoł ci jo na wsyćkie strony a potem rombnon o ziemie, jaze sie zakurzyło!
— K’czortu z takoj wodkoj! Oczyszczonnoj daj, durak! — pedo.
— Nimom jensy, panie Moskal.
— Tak ubirajsia won!
— To macie tu, panie Moskal talara, ino mnie puśćta.
— O! — pedo Moskal, kiej obacył talara — to ty amerykaniec? U ciebie dużo djenieg jest! Talara mało — pienć dawaj!
— Rad nie rad musiałem dać mu pienć talarów w garść i wtencas dopiro moskal me przepuściuł. Kiej juz stompnonem nogo w Rusko-Polsce, tak se myśle: trzaby iść do Warsiawy, bo tam cłek najprendzy zasieńgnie wiadomościów. Ale gdzie tu je, psieścirwo, ta Warsiawa? Trza bendzie sie kogo spytoć. Akurat ujrzołem jakigoś cłeka.
— Sej, bracie rodaku, powidzta mnie, gdzie tu je droga do Warsiawy?
— Do Warsiawy? Nie wiem, panie, o zadny Warsiawie. Do Kozi Wólki to moge panu droge pokazać, ale o zadny Warsiawie to nie wiem.
— Co, o Warsiawie nie wita? Chybaśta nie Polak?
— Jo jezdem katolik — pedo mi na to ten cłek.
— No ale i Polak?
— Lepi niech pon tak głośno nie goda...
— Dlacego?
— Bo jesce ziandar abo straźnik usłysy i obacys pon...
— Krejzy jezdeś! — rzekłem mu na to i posetem se dali.
Po niejakiem casie spotkałem jakigoś z hamerycka ubranygo cłeka, któren jechoł na koniu.
— Pochwalony! — pedom. — A cy to pon nie wie, którendy tu trza iść do Warsiawy?
— Do Warszawy?! Zaszlibyście człowieku za tydzień pieszo! Idźcie stąd do Ciechanowa a potem koleją, dwie godziny jazdy. A skąd wy jesteście?
— Jezdem z Hameryki. Ale cy pon Polak?
— Nie, narodowy demokrata!
— O!... to przeprasom ślicnie... Myślałem, ze pon Polak...
— A dlaczego?
— Miałbym pana sie o coś zapytać...
— Pytajcie się śmiało, nic wam nie będzie!
— Ano, kiej pon pedo ze nie bendzie, to orajt... Tedy mom onor sie spryzentować: jezdem jeneroł Tabaka, wódz armji polski w Hameryce...
— Co? co? co?... — pedo ten cłek, wkładajonc na nos okulary. — Jenerał Tabaka? Wódz armji polskiej?... A to pyszne!... Cha! cha! cha!
— Cego sie pon śmiejes?
— Bo rzeczywiście wyglądasz pan na Tabakę! No ale co pan tu chcesz?
— Przyjechałem na prześpiegi wula zrobienia powstania, bo nase rycerstwo licy coś jedenaście duców chłopa i zuchy wsyćko, ze...
— Co! Powstanie?! Zmykaj mi stąd czymprędzej, bo cię psami wyszczuję! Zwarjowałeś chamie! A tobie po co Polska, czy to Najjaśniejszy pan, cesarz wszechrosyjski, nie jest dla nas dobry?... W zeszłym roku nawet łowczym swoim mnie zrobił!... Ręce takiemu monarsze całować! Marsz stąd!
Widzonc, co tu nie przeliwki, dałem znać girom i uciekiem, az sie kurzyło. Kalkulujonc se tak i rozmaicie ten wypadek, dowlokłem sie do Ciechanowa, wsiatem na tren i za trzy godziny byłem juz we Warsiawie. Miałem ci tu adres do p. Dmowskigo, głównygo bosa od narodowych dymokratów, tak z pomocą ludzi i trembaju dostałem sie do rydachcyi, w którny Dmowski pise.
— Pochwalony! — pedom, wchodzonc do redachcyi.
— Na wieki. A co sobie życzycie?
— Zyce se widzieć z panem Dmowskim?
— A co za interes?
— Jenteres narodowy, osobisty.
— Ale musimy wiedzieć jaki, bo pan Dmowski, od czasu, gdy dostał na ulicy po pysku, jest bardzo ostrożny.
— Jezdem jenerał Tabaka, z Hameryki i chce sie zobacyć z panem Dmowskim wula oswobodzenia Polski...
— Co?... Jenerał Tabaka? Nieznamy żadnego Tabaki.
— Stop! — pedom. — Obraza je to, psieścirwo dla całki nasy armji! Jak widze, to wy tu wsyćkie krejzy jezdeśta, kiej nie wita nawet o jenerale Tabace i wojsku polskiem w Hameryce! Osły i tylo!
— Szwajcar! Wyrzucić tego chama za drzwi! — rozkazał ten, co ze mno rozmawiał.
Jescem nie zdonzył sie, psieścirwo, zmiarkować, kiej juz jakiś wielgi chłop złapał me za kołnirz i wyrzucił na ulice!...
— Ańba! — myśle se. — Jak tu ma być Polska, kiej te psieścirwa nic tu nie wiedzo nawet o mnie i armji polski w Junajtet Śtejts!... Kuniec świata!
Azeby sie ździebko pociesyć, posetem do rystoracji i wypiłem se kilkanaście na pomyślność Polski, przycem zaconem zaluniście opowiadać, jakie to wej mnie przygody spotkały. Tymcasem przy barze stał jakiś cudacnie ubrany chłop, ze siablo i juz chciałem go zagadnonć, bo myślałem, ze to jaki rycerz polski, ale tu ci wej ten psieścirwo był policajem i słysonc, co ja o Polsce i o patrjotyźmie gadom, pedo:
— Giej! Pasport u tiebia jest?
— Taj poco! Przecie ja Polak, w swoi ojcyźnie, to zadne paśporty mnie nie potrzebne!
— Ty Poljak?! W swojej ojczyźnie? Wot tiebie na! Chodź, bratiec, w uczastok!
Wzion ci mnie psieścirwo za alc i jazda na polistejsion, cyli po tamtemu — do rewieru. Tam, za to, ze pedziołem, ze jezdem Polak i jezdem w swoi ojcyźnie — dali mnie piendziesiont batów i odstawili do granicy pruski.
Z tych wsyćkich trublów rozchorowałem sie i powróciłem do Chicago, bo co tam z temi psieścirwami w starych kontrach robić, które nawet o nasem wojsku nic nie wiedzo!
Trza nom bendzie samem załozyć tu rzond narodowy i dali zbiroć rycerza a kiej bendziema mieć ze dwadzieścia duców chłopa, to na swoje renke Polskie zbawiemy!
Go tu heł z temi starokrajskiemi politykierami!
To ino, psieścirwo, trubel je z tem wielgi, ze namnozyło sie tu tero w Hameryce wiela takich, co gadajo, ze chconc Polske zbawić — to trza mieć rycerza uzbrojonygo, jak sie patrzy: w karabin najnowsy, umijoncygo obchodzić sie z harmatami i jensemi byznesami wojskowemi i znajoncygo muśtre, jak potrza! Bajgały!... A cy to nase blasane siabelki i karabinki nie wystarco, aboco?... Nima głupich brać prawdziwy karabin, abo siable do renki!... Jesceby sie cłek skalicuł, aboco! A co do muśtry, to pedom wom, rodaki, wierne krześcijany, ze rycerz polski ino w zalunie moze sie muśtrować, przy barze, ale nie gdzieindzi!
A tera — stop! Ostańta z bogiem, rodaki, wierne krześcijany!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Telesfor Chełchowski.