Szczypawka - Baczność! Jenerał Tabaka ma głos!/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Baczność! Jenerał Tabaka ma głos! | |
Wydawca | Nakładem autora | |
Data wyd. | 1913 | |
Druk | Allied Printing Trade Council Union | |
Miejsce wyd. | Chicago | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Jenerał Tabaka
ma głos!
Zbiór wesołych gawęd głównego dowódcy wojsk polskich w Stanach Zjednoczonych, poświęcony dla uciechy tych, którzy mają mocne brzuchy i potrafią wytrzymać bez szwanku największe ataki śmiechu............
Kto nie lubi się śmiać, kto ma brzuch słaby i obawia się, żeby mu przy czytaniu tych komicznych gawęd nie pękł ze śmiechu — niech nie kupuje tej książki.....................
160 |
CHICAGO, ILL. — 1913
Bohater niniejszej książeczki, jenerał Tabaka, znany jest dziś w każdym najmniejszym zakątku Stanów Zjednoczonych, gdzie tylko mieszkają Polacy.
W kolonjach polskich, czy to na wschodzie, czy na zachodzie, północy, czy południu — wszędzie dziś jenerał Tabaka jest synonimem „wojsk polskich“, wszędzie zdobył sobie niezmierną popularność, od czasu gawęd, które drukowałem w „Biczu Bożym“.
Dlatego też wydając dziś tą książeczkę, chcę przez nią uwiecznić tak samą postać czcigodnego „jenerała Tabaki“, jako też i działalność „wojsk polskich“ w Stanach Zjednoczonych.
Powodzenie, jakim się cieszył Tabaka w „Biczu“, każe mi przypuszczać, że kilkunastotysięczny nakład tej książeczki, zostanie szybko wyczerpany, przeciwko czemu, oczywiście, nic mieć nie będę.
Chicago, Illinois,
Grudzień, 1912 roku.
Bacność, psieścirwa!
Głowy do góry!
Wypionć brzuch!
Pochwalony!...
Mom onor spryzyntować sie wom, rodaki, wierne krześcijany: jezdem jeneroł Tabaka, głównodowodzoncy wojsków polskich w Junajted Śtejts Hameryce!
Pienkny tytuł, prawda rodaki, wierne krześcijany? Ho, ho! ale nie myślta se, ze ten tytuł — to juz je wsyćko... Newer majn! Cłek se mo jesce do tygo tytułu: ślicny, złotem wysywany mondur, z wielgiemy ślifami i złocistemi guzikami, kaśkiet pozłacany, pienkne blasane siabelke i kunśtowny roboty manirke na raj wisky. Nie myślta tyz se, psieścirwo, że jo jezdem nic nieznaconca figura, aboco! Musita wiedzieć, rodaki, wierne krześcijany, co mój urzond to nikiem urzond samygo prezydanta Junajtet Śtejtsów, ba! co jo tyz godom: to nikiem urzond jakigo cysorzo ma sie wiedzieć, takigo cysorzo w zmniejseniu.
Widzita tedy rodaki, wierne krześcijany, co figura ze mnie nie byle jaka i ciotka mnie z litości nie urodziła. Siur! Kuzden tedy rodak, wierny krześcijanin, powinien mić reśpekt przedemno i nie osusać wej ze mnie zombców, kiej nieraz masieruje na przoćku swoigo korpusu, abo kiej cosem paraduje na kuniu a przytrofi mi sie spadnoć na ziemie. Wiadoma przecie rzec, ze wyroków boskich nicht zmienić ni może i kiej tak w ksiengach niebieskich stoi napisane, ze mas cłeku spaść z kunia, to spadnies i woli bozy sprzeciwioć sie nie trza! Śmichy robić z moi osoby i dopustu bozygo, mogo ino te psieścirwa niedowiarki, no a z takiemi lutrami i zydami cóz mozes cłeku zrobić, kiej to wontrobiane plemie nawet na samych jeleonych ojców i jelebne ksienze gospodynie śmio niestworzone rzecy wygodywać i po gazytach różne kawałki opisywać! Te psieścirwa nie dadzo nawet spokoju i prawowiernym władzom, pochodzoncym od samygo pana Jezusa i wsyćkich świentych i nawet samygo prezydenta Hameryki rozmaicie kretekujo i wyśmiewajo sie z nigo, kiejby z jakigo prostygo cłeka, aboco! Strach bierze cłeka pomyślić, jak te bezbożne eretyki, gubio swoje dusiska i djabłu je zaprzedajo na potympienie wiekuiste, przez te kretekowanie po gazytach różnych wielgich osobów! Kiej ino bendziem mieli harmaty w nasy armii polski, które już zaorderowaliśwa w 5 i 10 cents sztorze u Knoxa — to trza bendzie ździebko pokalkulować nad tem, jakiem by tu sposobem wyniscyć te bezbozne plemie w całki Hameryce. Na zakupno tych harmat uchwaliliśwa w gieneralnem śtabie urzondzić w niedziele piknik. Zaorderowałem juz pienćset kieków piwa, tysionc galonów wisky, sesćset flasek wina i pareset baksów cygarów. Bendo tam na ty zabawie wsyćkie dywizyje, korpusy i pułki nasygo polskiego rycerstwa. Tedy bendo: hułany morskie św. Korduli, uzary na piechote chodzonce pod opieko świenty Cycylili, antylerjo morska pod opieko św. Jambrozygo, gwardija narodowa pod wezwaniem Matki Boski od letkiego porodu i Kadety św. Marji Magdaleny, patronki cnoty i wiela jensych brygadów, korpusów i dywizyjów. Juścić ze nie zbraknie tyz i cywilnych susajdów, tak menskich jako i kobicych. Wsyćkich tu wylicać byłoby za wiela trublu, tedy ino powiem, ze bendo Niewiasty Rózańca swientygo, Oblubienice ziemskich zastempców pana nasygo Jezusa Chrystusa i Towarzystwo Cnotliwych Dziewiców, pod opieko wielebnych ojców i wiela, wiela jensych brastwów i susajdów.
Pochwalony!...
Pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, co jako świat światem nie było i nie bendzie takiego chwackigo narodu, jak my, Polaki, wierne krześcijany! Bo pedom wom, ze Polak to je wej psieścirwo do wsyćkiego — i do siabli i do wypitki i do wybitki. A już ekstra co się tycy wypitki — to pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, jezdeśwa zawse góro i nimo drugigo takigo narodu, którenby nom, Polakom katolikom — a w osobliwości — rycerzom — dorównać potrafił abo nas miał zbitować. Ho, ho! Niedocekanie zadnych tam lutrów, ajrysiów i taljanów, coby nom mieli dorównać w opróżnianiu kielisków i kuflów.
Nie chwaloncy sie, zdobyliśwa tyz rekord na tem punkcie i na nasem rycerskiem pikniku w niedziele. Oj, oj, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, co sesćset kieków piwa i tysionc galonów wisky, to posło, jeno mig, nawet nie zdonzyliśma mrugnonć ocami! A ze nie było wiency zapasu, trza było posyłać do miasta po nowy zapas, składajoncy sie z dwuchset becek piwa i trzechset galonów wisky! Dziwowali sie tyz psieścirwa mniemce, co to mieli zaro obok nas w drugiem ogrodzie piknik, jak my mogliśwa wychlać tylo trunkowości.
— A widzita śwaby — pędom, ujowsy sie pod boki — kto je wyzy: wy, mniemce, lutry cy my, Polaki, wierne krześcijany?
— Dumm Matchek! — pedo na to jeden grubośny mniemiec.
— Siur, ze dumny, śwabie, bo je i z cego być dumnem! — pedom mu na to. — A ile wyśta, psie ścirwo mniemce, wypili kieków piwa?
— Drei.
— O pluderskie nasienie — pedom mu na to — taj z wami wstyd i obraza boska nawet w gadke wchodzić dla prawdziwygo Polaka, krześcijanina! Tfu!
Nie dziwota, ze po taki wypitce, pienknie sie wsyćko bawiło na tem pikniku, ze pewnikiem i pan Jezus miłem okiem spoziroł na takie zabawe. A nawaliła się kupa rozmaitygo rycerstwa i cywilów, niewiast i dziewiców z bractwów świentych i jensych jensości. Był nawet i som jelebny ociec Bycek ze swojo gospodynio, jelebno panno Katarzyno, bez co nie byle jaki onor spadł na całkie rycerstwo polskie. A ogród był fajny, pełniuśko wsendzie genstych krzaków i dołów, taj tyz wiecorkiem wsyćkie rycerze rozsypały sie po ogrodzie w tyralirkę z niewiastami i dziewicami różańca świentygo, wula tygo, coby jem wykładać tajemnice kunśtu rycerskigo.
Fajnie sie wsyćko skońcyło, jeno było ździebko trublu z jelebnem ojcem Byckiem, bo zacon wykładać wiecorkiem tajemnice wiary świenny jedny nieśpetny niewiaście rózańcowy, co gdy ujrzoł chłop ty baby, skocył, kiejby przez niecyste siły opentany i lunął drongiem po jelebnem zadzie jelebnego ojca Bycka, az mu kość pacierzowo przetroncił. Olaboga rety, co tyz to było! Jelebny ociec Bycek tak głośno zacon ryceć, ze az chyba w niebie było słychać.
— Kasiu-u!... Ka-a-siu!... Ka-siu-u-niu! A chodź ze no prendko, chodź!
Ale jelebna pani gospodyni jakoś sie gdziesik zapodziała i dopiro po długiem casie wylazła z krzaków, mówionc, co sie ździebko zdrzymnena.
Ot, rodaki, wierne krześcijany, cysta to juz Stodola i Komora na świecie boskiem nastaje, kiej rycerz krześcijański, polak z dziada i pradziada, na poświencane osobę renke swoje podnosi!... Ze to tyz pan Jezus miłosierny ty garści mu nie utronciuł! Toć przecie taki eretyk, powinien jesce po rencach jelebnygo ojca wycałować za to, ze ten nie załuje pracy, aby ino naucyć jego baby tajemniców nasy świenty wiary, a nie podnosić świentokrackie łape na duchowne osobe! Dostał on tyz psieścirwo od nas, kiej sie patrzy! Zbiliśwa go na kwaśne jabłko i zeby nie dwa duce policmanów, które wpadły pomiendzy nas i zaceny walić bez kozyry pałkami po łbach — ten psieścirwo eretyk nie wydostałby sie z nasych ronk zywcem! Zaro na drugi dzień, na mietyngu śtabu gieneralnygo, wyrzuciliśwa tyz tygo psieścirwo eretyka prec z polski armii, coby nie kalał onoru rycerstwa polskiego.
Bacność! Cuj duch!
Okropne tero casy nastały dla rycerstwa polskigo w Hameryce. Byle jaki pisarcyk, psieścirwo, co to siedzi za stołem i w nosie dłubie — śkaluje ci nas po róznych papirach i fun robi, jak z jakigo dziwowiska! Ale newer majnd, psieścirwo, niech te pisarcyki wyśmiewajom sie z nas, kiej jem z tem dobrze a my, bracia kolegi rycerze, wierne krześcijany, twardo stujma przy śtandarze nasem zołnierskiem i scepma miłość do ojcyzny w nasych bubów, bo pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, co rycerstwo polskie, bóg, wiara świenta i wiska — to je wielga rzec, jak to coś podobnygo przecytołem kiedyś w gazycie.
Ba trza i to wom wiedzieć, bracia rodaki, wierne krześcijany, co rycerze polskie pirse przynieśli do Hameryki adejały narodowe i wula tygo: nie wolno — pedom to wsyćkim — wyśmiwoć sie z nasych sprenzystych sieregów! Do casu cłek to wsyćko bendzie cierzpioł, ale kiej przebierze sie miarka cierzpliwości, to, psieścirwo, ściongne całkie armije i, psiokrew, zbombardujema te kuźnie satańskie, co to robio z nas, psieścirwo, cyrkus jakiś i obraze boskie. Siur! Z nami, rycerzami, to psieścirwo zartów zodnych nimo, bo kuzden rycerz mo broń i potrafi obronić swój onor!
Nie upadajta tedy kolegi, wierne krześcijany na duchu i krzepta sie wisko, a pan bóg da, ze bendziema kiedyś góro.
Dla dodania wam kolegi, wierne krześcijany, bośca do wytrwałości, jeden z nasych przyjaciołów napisoł te śpiwke, który powinien kuzden rycerz na pamienć sie naucyć:
W bój za ojcyzne, kolego młody,
Choć ci znieść przyńdzie ogień i pragnienie.
Ba zamiast wisky — skostujes i wody.
Nie musis dbać tak na te utrapienie!
Bo choć mocny, psieścirwo, je wróg,
Lec naprzód z hasłem: Wiska, Polska, Bóg!
Majo z ciebie poniwierke
Dziś przeróżne drapichrusty —
Nie dbaj oto — patrz w manierkę,
Cy tam aby wnontrz nie pusty!
Przy śtandarze wiernie stój,
I z manierki wiskę dój!
Fajna piosnecka, prawda kolegi? Doda tyz ona niejednemu z kolegów ducha do dalśy pracy nad naso armijo polsko!
STANOWISKO GIENERALISMUSA
ARMJI FRANCUSKIEJ.
Pochwalony!...
Kumoter mój, Dzian Trąba, pułkownik od londowy marynarki, sto dwudziestygo cwartygo pułku, siódmygo bataljonu, wyślabizował kajś tam w jakiemś papirze, ze rempublika, frajcuska potrzebuje jednoralizmusa, abo takigo najstarsygo oficera, któren mo głos nad całuskom armijo, (ma sie wiedzieć, armijo frajcusko a nie jensom), wula tygo, co frajcuzy ciengiem myślo o oddaniu mniemcom tygo, co od nich dostali pod jakiemciś tam Sudanem.
Well, pomyślałem se, to je przecie orajt dziab i dlacegoby cłek ni mioł skozystać z okazyi? Przecie juz som tytuł „jednorolizmus“ coś znacy a i pejda tyz tam pewnikiem je lepsa, jak we fandrze, gdzie tero robie. Siur! dobra okazyja!
Rozmedytowałem se to wsyćko dokumentnie i posetem se, psieścirwo, jednygo wiecora do somsiada, Bartka Ruchały, kapitana od uzarów, piechoto chodzoncych, któren je zdziebko lepi odemnie hadukowany w kunście pisarskiem, jako ze w starych kontrach strózem przy urzendzie gminnem był i pedom do niego:
— Sej, Bartek! A nie chciałbyś ty wypić z pare kuflów piwa, dla dobra ojcyzny i wiary świenty?
— Siur! — mówi na to Bartek — jo dla dobra ojcyzny i wiary świenty gotów jezdem nawet cały kiek piwa wypić a nie coby parę kuflów!
— Tedy — bierz jatrament, pióro, ździebko papiru listowygo i pudż!
— A na co wom te przybory do pisania? — pyta sie Bartek. — Cóz to, chceta kumotrze, na stare lata jakie listy do dziewuchów posyłać, aboco? Oj, lukaut, bo w Hameryce taki byznes jest nieprzezpiecny!...
— Krejzy jezdeś! — pedom mu na to. — Zadne miłości mnie nie so w głowie ino miłość ojcyzny i wiary świenty przedewsyćkiem. A co jo mom do ciebie za byznes — to sie dowis puźni, a tero, pedom ci, bierz tulsa pisarskie i pudź, bo jo ci tak kaze, twój superjor oficer, rozumis, psieścirwo?
— Siur, ze rozumie! — rzekł na to Bartek i juz nie pytał sie wiency, jeno wzion kapelus, papir, jatrament i pióro i pośliwa do śtabu jeneralnygo, przy zalunie pułkownika Antałka. Usiedliśwa tam w oddzielnem bedrumie, potrytowałem najpirw Bartka wisko i “Manru” i kiedyźwa sie ździebko pokrzepili na duchu — pedom:
— No, Bartek psieścirwo, tero rozkładaj swoje tulsa pisarskie i pis!
— Co mom pisać? — pyto sie Bartek?
Podrapałem sie w głowe, golnułem jesce jeden kielisek raj wisky na odwagę i zaconem mu dychtować w te słowa:
“Do Jaśnie Wielmoznygo prezydenta Frajcuskich Kontrów.
w Paryzu,
w Uropie.
Jaśnie Wielmozny Mister Prezydancie!
W pirsych słowach moigo listu przemawiam do wielmoznygo pana: niech bendzie pochwalony Jezus Chrystus a spodziewom sie, ze wielmozny pan odpowi mi na wieki wieków amen.
W dalsem ciongu moigo listu zawiadamiam wielmoznygo pana, co pise do pana wula tygo dziabu gieneralizmusa, któren ma być nad wsyćkiem frajcuskiem wojskiem najpirso osobo. Tedy w dalsem ciongu moigo listu zawiadomiom pana prezydenta, co jo jezdem redy do przyjencia tego dziabu, bo zolnirskie rzemiosło znom tak dobrze, kiej kuzden hamerykanin — śport i dziś jezdem najpirso osobo jeneralsko w wojsku polskiem w Hameryce Junajtet Śtejts, o cem może poświadcyć pod przysiengo zalunista, Kacper Antałek, jelebny ociec Bycek, mój probosc, kum Bartłomiej Ruchała, kapitan od uzarów i wiela jensych kumów i kumotrów.
Donose tyz jaśnie wielmoznemu panu o swoi wojskowy karyjerze. Otóz do 20 roku, pasałem trzode w Migdałowy Woli, a puźni wzieni mnie, psieścirwa mniemce do cysarski słuzby. W cysarski słuzbie słuzyłem całkie śtyry lata. Potem, kaj juz wypuścili mnie z kosiarów, wsiatem se na sif i przyjechałem do Hameryki. Tu sie cłekoju rozmaicie wiodło, az tero ostałem nacelnem jenorolem sławnych wojsków polskich.
W dalsem ciongu moigo listu donose, co odznacyłem sie wielce w bitwie roku pańskigo 1909, wtencas, kiej to najprzejelebniejsy biskup Rudy przyjechał z wizytacko do kościoła św. Grójcy w Chicago. Bo, oto wtedy, kiej rożne cywile zaceny wyśmiwać sie z nas, obrońców uciemienzony ojcyzny, zakumenderowałem: “śturaj bagnetem!” — i jeden z moich zołnirzy walecnie śturnoł dziewiencioletnigo bube w zadnio cenść ciała, co zostało urzendownie ogłosone.
Drugi roz sie odznacyłem roku pańskiego 1912, przy poświencaniu kamienia wengielnygo pod dom jelebnygo Zjednocenia. Wtedy pociongnołem se ździebko dla uccenia taki wielgi urocystości i kiej paradowałem na koniu, spadłem na bruk, alem wysedł walecnie z ty przygody, bo ino ździebko nos se o bruk podrapałem.
O jensych cynach i zasługach moich na polu rycerskiego onoru, moze sie pan zapytać zaluniste Antałka, kuma Ruchały i jensych, a oni wielmoznemu panu scyre prawde powiedzo.
W ostatnich słowach moigo listu, donose jaśnie wielmoznemu panu, co w kuzdem casie gotów jezdem jechać do frajcuskich kontrów, aby ino pejda była jak sie patrzy, przynajmni po pienć talarów dziennie, na tem dziabie jednoralizmusa.
Kłaniom sie pienknie do kolan jaśnie wielmoznemu panu prezydantowi i pokornie prose o prentki odpis.
A tera zyce panu, zeby pan Jezus i matka boska mieli pana w swoi opiece.
Maciej Tabaka.
— Tero stap! — pedom do Bartka po tych słowach.
Bartek przestał pisać.
— A tero weź koperte i list zaadresuj tak, jak było na pocontku.
Bartek zaadresował.
Tedy przyłozyłem za pienć-centy śtempsów i kazałem wrzucić Dziekowi Ruchałowemu do poćtowy baksy.
Wypiliźwa jesce z Bartkem po kilka kuflów i poślizwa spać.
Tero trza bendzie zaorderować sobie, psieścirwo, nowy mondur, bo lada godzina spodziwam sie odpowiedzi z Paryza.
WOJNY NA OFERTĘ JENERAŁA
TABAKI.
Bacność, psieścirwo!
Niech tam wsyćkie pierony wytłuko tych Frajcuzów! Pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, ze naród ten z samych ino masonów i niedowiarków sie składa, a z nasy świenty wiary, katolików i z jelebnych ojców — to fun sobie robi! Nie wiedziałem dotond, psieścirwo, co te Frajcuzy takie eretyki so, bo cłek byłby sie z niemi lepi wcale nie zadawoł, bo z tygo wsyćkiego to ino obraza boska wychodzi! Siur!
Kuzden cłek przecie chciałby skośtować letkigo chleba, tak tyz i ja, kiej usłysałem, ze do wojska frajcuskiego potrzebujo główny osoby, cyli: gieneralizimusa, wysłołem tyz swoje owerte. Na te owerte odebrołem odpis, ale cy wy wita, rodaki, wierne krześcijany, jaki odpis? Strach, pedom wom, nawet wspominać o takiem liście i pana boga obrazać!... Bo to pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, ze w całkiem tem liście te bezbożne eretyki, ani ździebka nie wspomniały o panu Jezusie i matce boski i — co jest bezboznościo nad bezboznościami — nawet list „pochwalonym“ nie rozpoceni!
Posłuchajta ino, jak te masony pisały. List ten przetłumaczył mi jeden rydachtor na jenzyk polski.
Monsier M. Tabaka,
Główny dowódca armji polskiej
Szanowny Panie!
W odpowiedzi na ofertę pańską, niniejszym komunikujemy, iż rzeczywiście potrzebujemy głównodowodzącego dla naszej armji, lecz musi to być gienerał stary, zasłużony, inteligienty, mający za sobą świetną sławę i umysł wolny od wszelkich przesądów i zabobonów. Musi też to być gienerał czynnej armji, zaprzyjaźnionej z Francją i wyćwiczonej na sposób nowoczesny.
Jeżeli Szanowny Pan gienerał sądzi, że odpowiada tym wszystkim, wyżej podanym warunkom, to prosimy łaskawie nas zawiadomić, co to jest za wojsko, owe wojsko polskie w Ameryce, którego pan jesteś głównodowodzącym, bo tu u nas o takim wojsku nawet i pies z kulawą nogą nie słyszał.
Dla pewności zasięgaliśmy informacji u naszego najznakomitszego historyka, pana Głuptasse, czy niewie coniebądź o narodzie polskim, ale p. Głuptasse odrzekł, że francuskie kroniki historyczne nic nie wspominają o takim narodzie.
Co zaś do wojsk polskich, to p. Głuptasse znalazł w jakimś starymi podręczniku historycznym że biły się one podobno w armji Napoleona, którymi szczególniej Napoleon lubił szafować, wysyłając ich na pierwszy ogień. Skąd się jednakże Polacy znaleźli wówczas w szeregach napoleońskich, jest to ciemną zagadką, nad którą bezskutecznie łamał sobie głowę niejeden nasz historyk. Podług ogólnie przyjętego mniemania u naszych najznakomitszych historyków i gieografów, to Polacy zamieszkiwali kiedyś w kraju, który się nazywał Polska, a leżał, albo gdzieś w Afryce, w okolicach błękitnego Nilu, lub też w Azji, prawdopodobnie w Tybecie. Więcej nic pewnego niewiadomo.
Co zaś do owej wielkiej bitwy, o której pan generał wspominasz, żeś ją stoczył w Chicago, w r. 1909, która pana okryła sławą — to nam o niej nic nie wiadomo, gdyż w najnowszym wydaniu Historji Powszechnej z r. 1912, przełożonej z języka niemieckiego na francuski — nigdzie o tej bitwie nie spotkaliśmy żadnej wzmianki.
Sądząc z pańskiego listu, nasz sztab gieneralny przyszedł do przekonania, że zapewne Polacy zamieszkują jakiś dziki i ustronny kraj nieznanej dotąd części Ameryki. Nie robi to jednak różnicy, czy Polacy mieszkają w Afryce, w Azji lub w Ameryce, nam to wszystko jedno — chcielibyśmy tylko zwrócić uwagę Szan. Pana na tę okoliczność, iż nasza prześwietna Republika Francuska pała ciągle chęcią odwetu Niemcom za Sedan, wskutek czego wojna prędzej, czy później, zdaje się wybuchnie.
Przykra to rzecz: wojna, a tymbardziej, gdy trzeba walczyć na samym froncie. Wprawdzie my, Francuzi, nie boimy się wojny i zawsze gotowiśmy dla miłości ojczyzny iść bić się z tyłu za innymi i gotowiśmy nawet, dla dobra kraju, zapłacić tym, którzyby chcieli stanowić nasze przednie forpoczty.
Piszemy tu o tym dlatego, ponieważ właśnie, jak to z początku zaznaczyliśmy, wiadomo nam jest, iż za czasów napoleońskich Polacy zawsze walczyli na froncie, więc sądzimy, że mogliby to zrobić i tym razem, za dobrą zapłatą. Specjalnie każdy żołnierz dostałby mundur ze złocistymi szlifami i guzikami, karabin prawdziwy i szablę stalową, a nie blaszaną, zaś waszemu królowi, czy też sułtanowi — bo sądzimy, że u was jest absolutna forma rządów, jak w każdym dzikim kraju — dalibyśmy pięć łokci perkalu na gacie i dwa sznurki świecących, różnobarwnych paciorków, za to, jeżelibyście dostarczyli nam chociaż ze 200 tysięcy waszych dzikich zuchów, w razie wojny z Niemcami, którychbyśmy pchnęli na front.
Racz pan zaproponować powyższe warunki waszemu władcy, a sądzimy, że on się z chęcią na nie zgodzi, gdyż propozycja ta jest niebywale korzystna.
W imieniu Republiki Francuskiej,
KONIEC ŚWIATA I PRZYJŚCIE ANTYCHRYSTA
Z POWODU AGITACJI
SOCJALISTÓW.
Pochwalony!...
Wita rodaki, wierne krześcijany, ze pewnikiem to juz kuniec świata nadchodzi, wula tygo, co na świecie nastało juz panowanie Jancychrysta, jak to w bublji świenty napisane stoi.
Nie fun to, rodaki, wierne krześcijany, ani dziok je zaden, ino prawdziwa i rzetelna prawda, jakiem ci jest jeneroł Tabaka, psieścirwo! Bo posłuchajta ino uwaźnie, a jo wom dokumentnie wyłozę, kiejby kłonico w łeb, jakie to juz zapanowały na nasy świenty ziemi oznaki djabelskiego panowania — (panie, daruj za wymówienie niechconcy niecystygo imienia!) — którne poprzedzajo, jako to w onem piśmie świentem stoi — kuniec świata.
Wsyscy przeciez juz wita, rodaki, wierne krześcijany, jak to te przeklente masony i sycylisty brykajo na tem bozem świecie i wiela to od nich wycirzpi jelebne duchowieństwo i jelebne panie gospodynie i jak to oni coraz wiency i wiency zagarniajo w swoje bezbozne pazury całki świat! Wiela narodu idzie za niemi, wula tygo, ze oni pedajo, co kuzden cłek powinien być równy jeden do drugiego, nie to, znacy sie, zeby ni mioł rosnonć jeden chłop wyzy a drugi nizy, ino gadka tu o równości wula majontku i praw. Chco oni tyz te sycylisty, zeby na świecie nie było ani bosów, ani panów, ani hrabiów, ino chłop w chłopa, babe w babe, dziewucha w dziewuche — jednakowe państwo i tyla!
Kalkulowałem ci jo, psieścirwo, nad tem niemało i myśle se, coby to moze i nieźle było, ale przecie jestto erezyja cysta taka nauka i tyla! Przecie som słysałem na własne usy w kościele, jako nas jelebny ksiondz probosc Bycek pedział, ze tak naucać, aby wsyćkie ludzie byli równe — mogo ino te psieścirwa sycylisty za podkuseniem niecysty siły, bo przecie pan bóg stworzył ludziów poto, zeby jeden był panem, a drugi chłopem, zeby jeden chorował z przezorcia, a drugi z głodu zdychoł, zeby jeden ino ciengiem sie na pirnatach i jensych mientkościach wylegiwał, a drugi zeby harował po osiemnaście godzinów na dziń, zeby jeden nawet palicem nie kiwnon i zarabioł tysionce, a drugi zeby nosem utykoł całki dziń i zarabioł ino kilkadziesiont centy. Bidne ludziska przecie na to i pochodzo od Chama, pedoł nas jelebny probosc — zeby całkie zycie były chamami, a nie państwem! To wsyćko przecie tak stworzył i tak ustanowił pan bóg wsechmogoncy i sprawiedliwy a wyroków boskich przecie cłek zmieniać nimoze, a kto nauca inacy — ten z panem Jezusem i matko najświentso wojne prowadzi! Za takie sprzeciwianie się wyrokom opatrzności te cyrwune bezbożniki w piekle bendo siedziały po wieki wiecne!
A pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze te psieścirwa sycylisty bezbozne wsyćko tyz skretekujo, co nie jest wula jakigoś tam postempu i nawet nasych dygnitarzy z nasych susajdów, róznych redachtorów i prefesorów — tyz kretekujo i pedajo, co zadnygo trublu by nie było, kiejby niektórzy z nasych hadukowanych panów przestali sypiać przy biurkach rydachtorskich, a jense — zeby się wzieni do bicia młotem w kuźni, a nie do gazetów pisania!
Ciengiem tyz ino nawołujo do jakiści oświaty i do cytania ksionzków, w którnych, pedajo, ze prawda i rozum siedzi!.. Bajgały! Jak te psieścirwa umio ładnie naród ino osukować!... Wiadoma przecie rzec, ze kuzden wierny krześcijanin, któren chce wejść po śmirci do królestwa niebieskigo, zadnych ksionzek cytać nie bendzie, a tylo ksionzke do nabozeństwa. W jensych ksionzkach to ino sama eryzyjo siedzi i bez cytanie takich ksionzek cłek duse niecystemu zaprzedaje, jak to o tem dokumentnie wyłozył nom jelebny ociec Bycek.
Wula tygo pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, ze kto ino w boga wierzy i najświentse panienkie — ten niech nie słucha tych przeklentych sycylistów, którneby tylo chcieli, zeby kuzden cłek był równy jeden do drugiego, zeby kuzden był sobie bosem i mioł co jeść!
Nasa wiara świenta pedo, ze błogosławione ubogie, albowiem wnijdo do królestwa niebieskigo, a nas jelebny ociec Bycek, co to łońskiego roku dał jedny swoi jelebny pani gospodyni dziesienć tysionców talarów we wianie, pedo, co “marność nad marnościami i wsyćko marność”.
Taj tyla.
Bacność, psieścirwo!
Pochwalony!...
Jednygo wiecoru, kiej przysetem do chałupy ze siapu, podała mi moja stara pośtkarte, na którny stojało, ze mom sie stawić tygo wiecora, jako nacelny jeneroł wojsków polskich, na mityng deligatów obchodowych, wula naradzenia sie nad urzondzeniem jebileusa na cenść pienćdziesionty rocnicy powstania. Zjatem se tedy wiecerze i posetem na mityng, boć słuzba dla ojcyzny rzec pirsa dla rycerza polskiego.
Na mityngu tem zesło sie wielga kupa rozmaitych deligatów od rozmaitych sosajdów i gadaliśwa to i owo, wula onygo obchodu, w którnem rycerstwo polskie ma najgłówniejse role odgrywać. Kiedy juz mityng sie skońcył, zaśliźwa do zalunu i zaceniźwa tu dopiro radzić jak sie patrzy, bo wpirw na sali, kiej cłek nimioł cem gardła przepłukać, to i nic wykalkulować nie mógł.
Pomiendzy temi deligatami były same nacelniki od nasych wielgich sosajdów i te najgłośni opowiadali o swoi wielgi miłości ojcyzny, jaka u nich w pirsiach siedzi, ale tyz, psieścirwo i mieli racją, bo w kiesieniach ich siedziało pełno talarów i trytowali na lewo i prawo, co ino wlezie. Markotno mi sie ździebko zrobiło, ze to psieścirwo jo, rycerz, którny wiernie słuzy ojcyźnie, nimoze pstawić tyle kolejków, co te nacelniki, wienc kiej przysetem do dom, pędom do swoi stary:
— Wis, stara, co! Trza sie bendzie o jaki dziab w jaki susajdzie postarać!
— Sej, a cyś ty krejzy? — pedo mi na to baba. — Po próżnicy ino stracis kilkadziesiont talarów, cienzko uśparowanych!
— Ato dlacego — po próżnicy, głupia babo! — odpowiedziołem swoi stary. — A cóz to, jeneroł Tabaka, to pies, aboco?
— Pies nie jezdeś — peda mi na to Kiejda — bo pies piwa nie pije, jak ty, ale rzeknij-ze mi, cy ty jezdeś jaki byznesista, aboco? a zalun ty mas? a browar? a fotograficne studjo mas? Widzita go! Chciałby ubrzennikiem być a w siapie robi!
— Mos racje, Kiejdy — pedom swoi babie na to. — — Trza bendzie zacekoć, jaz cłek jaki zalun kupi, aboco. Boć to, prawde mówionc, nie zaden ubrzennik, kiej zalunu abo jakiego jensego byznesu nimo!
SEJM “POLSKI W ZMNIEJSZENIU”.
Bacność! Zacynom godać!
Chociaz to rycerstwo jest główny mój adejał, bo przez rycerstwo polskie — Polska bendzie wybawiona z niewoli, ale tyz poza rycerstwem naleze jesce do wiela jensych susajdów i towarzystwów.
Sosajdy te majo swoje siejmy, cyli wielgie mityngi, na którne sie zjezdzajo deligaty z całki Hameryki, zeby wypić ździebko, pokłócić sie, pomedytować nad zbawieniem ojcyzny i wybrać nowych ubrzenników, wula tygo, coby mioł kto siedzieć przy złobie.
Trafunkiem ci i jo roz zostałem wybrany deligotem na siejm nasy wielgi narodowy susajdy, którna sie nazywa Polska w zmniejseniu. A stało sie to w taki sposób: Oto na deligata zewse kuzden ma chrapke wielgo, boć to nielada je onor, a po drugie cłek ma sposobność wypić, ile wlezie, dla dobra ojcyzny i wiary świenty. To tyz na tem mityngu, kiej przysło do oboru deligatów, zapał był ogromny i kuzden kandydat nie załował wisky i piwa. Z tygo wsyćkiego zrobiuł sie taki armider, ze juz nawet kilka bratów, majoncych krew goronco, rzucili sie na siebie i zaceni sie pienściami okładać, az tu jo w te pendy jak nie skoce na kiek piwa, jak nie wyciongne siabli z pochwy i jak nie krzykne:
— Bacność, psieścirwa! Siadać!
Uspokoiło sie ździebko, a wtencas rzekłem jem po krześcijańsku, pienknie sie przedtem przezegnawsy:
— Imie Ojca i Syna!... Bracia Polaki, wierne krześcijany, a dyć umitygujta sie! Ile daje Majk Rosochoty za obranie go deligatem?
— Pienć kieków piwa i śtyry galuny wisky! — odpowiedzieli mi z eśtrady.
— A wiela daje Steny Penpek?
— Seść i pienć wisky!
— Taka ofiara za mała je dla ojcyzny — pedom.
— Siur! — odpowiedzieli mi wsyćkie niekandydaty.
— A wita, bracia rodaki, wierne krześcijany, wiela jabym wam dał zebyśta wy mnie obrali?
— Nie wiemy! — krzykneni chłopy.
— Dziesienć kieków piwa, dziesienć galonów wisky i po cygorze dla kuzdygo!
— Wiwat, Tabaka! Niech zyje Tabaka, nas deligot!
Takiem to oto sposobem, bracia rodaki, wierne krześcijany, ostałem raz wybrany deligatem, na cem wiela ojcyzna i wiara świenta skorzystała, jak to dowita sie dali.
POLSKI W ZMNIEJSZENIU
Bacność rodaki, wierne krześcijany!
Kiej juz wybrali mnie deligatem, tak tedy i pojechałem, psieścirwo na siejm.
Pedom wom, co na tem siejmie Polski w zmniejseniu, cłek ino zipoł od nadmiaru patrjotyzmu w bebechach, bo wiadomo wam, rodaki, wierne krześcijany, ze na kuzdych siejmach kandydaty na dziaby starajo sie pokazać swoje ucucia patrjotycne, bez postawienie jak najwieńcy wypitki. Tak ci tyz i na ten siejm kandydaty nasprowadzały róźnych wisków i piwów narodowych całe frejty, wienc kiej prosili, trza było pić, bo inacy to cłekaby nazwali zdrajco ojcyzny i tyla. Trza było tyz i onoru rycerskiego bronić, bo coby to wej powiedzieli ludzie na to, ze główny dowódca armji polski pić nie chce? Wstyd byłbyh wielgi ino i ańba! Dzienki panu Jezusoju i panience najświentsy, chociozem wypił niemało, bez co Polska prendzy z niewoli wyswobodzona bendzie, ale i zadnygo galimatyjasu z tygo picia nie miołem, ino ździebko “Manru” wyłaziło mi zamiost zadkiem — to proćkiem — taj wsyćko.
Oj było tam na co ślipie wywalać, rodaki wierne krześcijany!... Armider był tam ciengiem wielgi, a deligaty, kiej sie nie kłócili — to pili, a kiej pili — to wsyćko było orajt. Nazbirało tam sie róźnych niedowiarków i sycylistów i nawet na som wysoki urzond kikowali! Jezusie! A gdziez to je, psieścirwo, posłuseństwo i posianowanie dla starsyzny? Wiadomo przecie, ze cłek powinien ino płacić i słuchać, a na wysoki urzond nie kikować, bo w bublji świenty powiedziane je, ze wselka władza pochodzi od boga. Jeden taki eretyk deligat pedo raz do mnie na hali:
— Wiesz pan co, panie Tabaka, wartoby tych starych urzędników posłać na grzyby, a wybrać drugich!
— A uchowaj ze mnie od tygo Chryste i panienko przecysto! Jakbym jo śmiał wystempować naprzeciw władzy i łamać przykazanie boskie!
— Ależ, panie Tabaka — peda mi na to ten bezbożnik — przecież to urzędy nie dziedziczne, ale obieralne, więc mamy prawo usunąć urzędników, kiedy nam się podoba!
— Nosyr! Nimomy prawa! A cy to wej napróźno oni sie wykośtowali i sprowadzili kilka wagonów tronków? A dyć by to było nie po krześcijańsku, kiejbyśma jensych wybirali!
— Ale czy to się zgadza z dobrem organizacji? — pedo znów ten niedowiarek.
— Odstomp odemnie prec satanie i nie wódź mnie na pokusenie!! — krzyknonem na to. — Tabaka ma swoje przekonania, których ni moze zmieniać, kiej nie widzi korzyści!!
Odsed prec ten sowizdrzoł, kiejby zmyty. Ale te psieścirwa niedowiarki ciengiem urzondzały awantury na mityngu. Pewnygo dnia pedo jakiś niedowiarek z pod ciemny gwiazdy:
— Bracia! Powinniśmy dążyć z postępem, nie cofać się wstecz!
— Orajt — pedo mu na to jeden z nasy wiary — jo gotuwem iść z postempem. A wiela, bracia, postompita nom wiency piwa, kiej bendziema iść z postempem? Chciołby przecie cłek wiedzieć, jaki ten postemp bendzie. Bo jak tam jakieś pare śklanek ino — to sie nie opłaci...
— Siur! — pedo drugi.
Ale ten eretyk spojrzoł ino z politowaniem na tych chłopów i godoł dali:
— Powinniśmy pracować nad podniesieniem oświaty w naszej organizacji...
— Siadaj, psieścirwo! — wrzasłem rozgniewany, wyciongajonc siable. — Jo cie tu zaro oświce, ino cie w łeb zamaluje!...
Wybili mi tyz za takie walecność deligaty klaski a niektóre z ubrzenników uściskały rence i pedojo:
— Zuch Tabaka!
Wybraliźwa na tem siejmie tych samych ubrzenników i sycylisty bezbozne nic naprzeciw “Manru” poradzić nimogły.
Bo i cóz to woli boski sie sprzeciwioć?
POSTĘPU.
Pochwalony!...
Cyrwune sycylisty pedajo, co my, wierne krześcijany, nie idziewa naprzód, z postempem, ino stoiwa w miejscu, kiej te ślepe kunie i dokoła siebie wygryzamy suche źdźbła trawy, chociaz wokół pienkna łonka rośnie.
Psieścirwo! Juz to w tem same ino łoscerstwa so, bo pedom wom rodaki, wierne krześcijany, co my, rycerze, patryjoty i wierne krześcijany, zawse gotowiśmy iść naprzód i za takiemi ludźmi postempować, które najwiency majo ty pienkny trawy na łonce, cyli — talarów.
Jak to na ten przykład i w kuzde wybory. Ślicny to cas dla kuzdygo Polaka, wiernygo krześcijanina! Piwa, wisky ani cygarów cłek wtedy spragniony nie jest a nase rydachtory tyz majo sposobność postempować naprzód w śpekulancyi na zachwalaniu rozmaitych ukrytych i odkrytych przymiotów republikańskich, demokratycnych abo bulmuzerskich kandydatów. Taj jakigo nom wiency trza postempu? Przecie to juz je wielgi postemp, kiej nase gazety zacno wychwalać i rozpisywać sie o “dobrych kandydatach” i ogłasać, co to oni dobrygo zrobili dla polskości, chociaz, prawde pedziawsy, niejeden z tych kandydatów przedtem nic o Polakach nie wiedzioł.
Ba! ale tyz w tem je i całki postemp, coby robić ajrysiów, italjanów i mniemców — przyjacielami Polaków i naganiać im głosy polskie, kiej za to dobrze zapłaco! Siur!
BAŁKAŃSKA.
Bacność, psieścirwo!
Kiej to rozpocena sie wojna bałkańska, zebrałem zaro całki nas śtab wojenny, azeby uradzić, cy iść komu z pomoco na te wojne, cy tyz ogłosić swoje niewtroncanie sie do tego byznesu, abo inacy jakoś tam neltralizacyją, cy jak tam wej.
Mityng był bardzo burzliwy i byłoby przysło pewnikiem do bitki, bo jedne kolegi chciały, zeby iść na pomoc Słowianum, jako to walconcem w obronie krześcijanizmu, a jense znowu chcieli, coby iść na pomoc mahumetanum, wula tygo, co jak pon profesor z brodo istorycnie dowodziuł, to turki protestowali przeciwko rozbiorom Polski, dlatygo, bo same nic z tygo nie dostały. Wienc tyz na mityngu rady wojenny razgardyjas był wielgi i juz po piontem kieku “Manru” chcioł kum Walenty, pułkownik od saperów morskich, zwalić siablo w łeb kuma Jendrzeja, kapitana od uzarów świentygo Dydaka pustelnika, ale wtencos jo wstałem i pedom:
— Zacne kolegi i towarzyse po kuflu i siabli! Zmiarkujta sie i przestańta sie śkalować, bo to ino wstyd i obraza boska! Cy to wom tu niedobrze jest przychodzić na mitygi i popijać sobie patriotycne tronki?
— Juści, ze dobrze! — odezwały sie kolegi.
— A cy chcielibyśta wy, polskie rycerze — obeńść sie przez picia?
— Never! Na tem onor całki armji by ucierzpiał wiele!
— A no, widzita — pedom jem na to — a chcielibyśta jechać na wojne!...
— Taj cuz to — pedo na to kum Walenty — abo to na wojnie ni mozna pić?
— Mozna, cłeku, ale cy wy wita, ze Serby, Bułgary i Carnogórce nie pijo piwa, ani wisky, ino same syrwatkie i kwaśne mliko?
— O-o-o! — odezwali sie kolegi.
— A cy wy wita, ze mahemotanum nie wolno pić zadnych tronków?
— O-o-o! — odezwały sie jesce głośni chłopy.
— No i cóz tera? Cy chcielibyśta jechać do tych Słowianów abo Turków bić sie i zeby wam w gardłach zasychało?
— Nosyr! Go tu hel z Turkami, Serbami i Bułgarami! Co to za byznes, kiej trza sie bić na sucho! — odpowiedział całki śtab gieneralny chórem.
— Taj wita co — pedom jem wtencas — trza ogłosić neutralizacyją.
— A ino! Nie inacy!
Po wypiciu sóstygo kieka “Manru” jednogłośnie uchwaliliśma nie wtroncanie sie do byznesów, słowiańskich i tureckich.
Taj cuz — onor rycerski na pirsem planie być musi, a gdzie nimo co wypić, tam i onoru brak je wselkigo.
NOWĄ FORTECĘ W SALUNIE,
W KENSINGTON, ILL.
Pochwalony!
Na ostatniem mityngu śtabu gieneralnygo uchwaliliśma, zeby przeniść jedne dywizyje z Chicago do Kensingtonu, bo w Chicago jest juz nasygo rycerstwa strasna kupa, bo juz śtyry dywizyje, w okrongły licbie — półtora duca chłopa, wienc boiwa sie, ze w Chicago zrobiłoby sie przeludnienie. Zaś w Kensingtonie momy juz jedne dywizyje, w sile śtyrech chłopów, tak kiej sie przeniesie tam jesce jedne — to bendzie to jedna z najsilniejsych armijów autsajd Chicago, bo bendo tam całkie dwie dywizyje, w sile óśmiu chłopów.
Radziliźwa tyz nad tem, cyby casem nie pobudować tam fortycy. Rozmaicie te i te gadali, az kum Kuba, pułkownik śtabu gieneralnygo, pedzioł, ze jest tam fajny plac na fortyce w jednem zalunie — a w którnem, to pedzieć wam bracia rodaki, wierne krześcijany, nimoge, bo to sekret wojskowy. Jest to zalun dokumentnie zaopatrzony we wselako broń, bo nie brakuje ci tam i jemportowanych ze starych kontrów i tutejsych patrjotycnych wisków, wienc nimo zadny obawy, zeby zabrakło amunicyi, a w razie najścia nieprzyjaciela — jest tyz wielga bara, za którno sie mozna przezpiecnie schować, jak za najlepsem siańcem. Nie brakuje tyz nigdy flasek i becek od piwa a jest tyz i kilkanaście krzeseł, jednem słowem, so wsyćkie narzendzia wojenne. Wybraliźwa tedy kumisyje wojenne, która obejrzała owe miejsce i zdała raport, ze fajniejsy fortycy na całki kuli ziemski nimo.
Wedla wypróbowania nowy fortycy, trza bendzie urzondzić w ni maniebry.
“DZIENNIKA ZWIĄZKOWEGO”.
Bacność, psieścirwo!
Pedom wom, bracia rodaki, wierne krześcijany, ze kto wi, psieścirwo, cy casem nie bendzie jesce ze mnie aligancki rydachtor! Ho! ho! Bo choć to tera potrafie stawiać ino krzywe kulasy, ale przecie przysłowie peda, ze i Kraków nie odrazu zbudowano.
Którygoś tu wiecora, kiej prześlabizowałem w “Dzienniku Zwionzkowym” fajny jartykuł pona Orpisieskigo, pod nazwo: “W co ja wierze” — tak odrazu pedziałem se:
— Ha! Tabaka! Ojcyzna w zmniejseniu potrzebuje twoi pomocy. Tu oto prosi pon Orpisieski, zeby mu cytelniki nadsyłali swoje jartykuły do gazyty, to wtencas gazeta bendzie porzondniejsa, bo tera, prawde rzeknoć, to całkiem śkoda casu na cytanie. Taj przecie, Tabaka, umis ździebko piórem ruchać wienc napis jartykuł!
Ale, rodaki, wierne krześcijany, pomyślić to je łatwo, ale zrobić — to nie bardzo łatwo. Som przecie, znom takich rydachtorów, wiernych krześcijanów, co to zawse po pienć wiadrów potu wylejo i po kilka kosiulów zmienio, kiej jaki jartykuł napiso. A tu jesce mnie, cłekoju nie wprawionemu, było daleko gorzy pisać. Badrowałem się tyz psieścirwo całkie sidem dni, wypiłem coś śtyry antałki piwa, alem w kuńcu jartykuł fajny nagrypsoł. Kiej przyniósem go do redachcji, to rydachtor otworzył giembe, kiej wrota i peda:
— Bójcie sie boga, panie Tabaka! A toć wy macie wielgi talent!
— Siur! — pedom mu na to. — Ja bo juz tam, dzienki panu Jezusoju i przecysty panience, jezdem do wsyćkigo: i do tańca i do rózańca. Potrafie i to i sio, boć przecie cłek nie darmo łeb na karku nosi.
Podzienkował tyz mi rydachtor pienknie i pedzioł, ze kiejby ino mioł wiency takich współpracowników, to ojcyzna prendkoby wyswobodzona była z niewoli.
— Smart chłop! — pedo Orpisieski i wyciongnon z biurka butelecke “Manru”, które duskiem wypiliśwa na pomyślność ojcyzny.
Chceta pewno wiedzić, rodaki, wierne krześcijany, jaki był ten mój jartykuł? Ho! ho! fajna to rzec! Ino posłuchajta:
WIERNYCH KRZEŚCIJANÓW.
“Wiadomo wom, rodaki, wierne krześcijany i cytelniki tygo najlepsygo we wsyćkich kuntrach, deilinusa, ze Polska, nasa ojcyzna — jesce nie zginena.
Pewnikiem powi z was którny, psieścirwo, ze “ja ta wej o tem i sam wiem i nie potrzebuje mnie tam jakiś Tabaka pisać o tem w papirach” Noser! Ze wita wy wsyćkie, bracia rodaki, wierne krześcijany o tem, ze Polska nie zginena — to dac orajt, ale uwazata trza o tem i w papirach ciengiem pisać, bo kiejbyśwa o tem nie pisali — no to i cózby nase rydachtory pisali? pocoby wychodziły papiry? Ju sy? Trza przecie ciengiem wkółko codziennie mówić ludziom, ze Polska nie zginena, bo inacy to o Polsce byśta wsyscy, psieścirwa, niedługo zabacyli! A tak kiej je gazeta, to i o Polsce pamientamy i o wrogach wewnentrznych i zewnentrznych tyz, a stond płynie wielga oświata i uconość na całki naród.
Jenerał Tabaka”.
A co, cy nie fajny jartykuł? Pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze kiej w siapie nie podrajzujo mi pejdy, to pusce sie na rydachtorski chlib i basta! Bo choć to, psieścirwo, przy pisaniu tych jartykułów cłek musi sie wiency napocić, kiej w siapie, ale za to mo zascyt i onor nielada, kiej jensych ucy oświaty i uconości. A juści!
POLSKICH.
Pochwalony!...
Kiedyśwa w jedne niedziele mieli muśtre w zalunie kuma Kalasantygo, przysed jakiś cłek, napił sie kufelek piwa i chciał iść z powrotem, ale kum Bartłomij, admiroł konny marynarki, pedo:
— Sej, napij sie tam! Jo trytuje!
Napiuł sie tedy ten cłek raz, napiuł sie i drugi raz, a w końcu przysiad sie do nas i widzonc nase złociste ślify, mondury i siable — spytoł:
— A do jakigo to wojska nalezyta?
— A dyć do polskigo, nie do zadnygo jensygo! — pedom mu na to.
— A jaki to gatunek wojska?
— Konna marynarka.
— Konna marynarka?! Cha! cha! cha! A zeby was licho wzieno! A to co za dziwolong? Cyz wy na kuniach po morzu jeździta?
— Siarap, kiej sie nie znas na byznesie! — wrzasnon mu na to kum Kalasanty. — Pedom, co kunna marynarka i kwita!
— Cha! cha! cha! — śmiał sie ten psieścirwo. — A to paradne!
— Gadem! — wrzasnon kum Kalasanty — do broni chłopy! Ten samewagon zemby z nas scyrzy! obraziuł nas onor rycerski!
Wnet wej kuzden z nas złapał za siable i admirał Kalasanty podskocył do nigo i krzyknon:
— Kuman fajt, gadem, na pojedynek! Obraziłeś nas onor rycerski! Bić sie bendziem na siable, na trzydzieści kroków odległości!
Jesce nie zdonzył Kalasanty bidocek skuńcyć, a tu ci ten chłop kiej psieścirwo nie złapi za krzesło, kiej nie lunie Kalasantygo w łeb, to jaz sie nieborak girami nakrył, a siabla rozleciała mu sie w drobniutkie kawałki.
Widzonc, co sie świenci, dałem drapaka a za mno i reśte kolegów, przez co uratowaliśma onor całki armji, boć kiejbym nie uciek, a dostał krzesłem w łeb, ańba byłaby wielga dla nasygo rycerstwa!
IMIGRANTÓW W URZĘDZIE
EMIGRACYJNYM.
Bacność, psieścirwo!
Pedom wom rodaki, wierne krześcijany, co cłek ledwie zipie ze złości! Bajgały! Niech to psionkrew wsyćkie wciórności porwo! Sromota ino wielga spadła na całkie armije polskie i basta! Oj rodaki, wierne krześcijany, wita, ze kiej ino to wsyćko sobie przypomne, co mnie sie zdarzyło, to pedom wom ze z gniewu nawet kieliska wisky przełknoć ni moge a łzy leco mi ciurkiem z nosa!
Bacta tu ino pilno i posłuchajta, o co sie rozchodzi. Otóz jednygo dnia, kiej przecytałem w jakiemś deilinusie raport kunisarza od irytacyi, (cy jak tam wej jakoś go zwać) z Kesengardy, Wiliamsa, w którem pisoł, zeby w Kasengardzłe ustanowione zostały dziaby muśtrowników, abo jenstruktorów, któreby muśtrowali wsyćkich krajanów tu do Hameryki przyjezdzajoncych tak, jak to sie we wojsku muśtrujo, cyli coby ze wsyćkiemi chłopami robić egzecyrkie, jak to ci wej robio w cysarski słuzbie — tak myśle se:
— Orajt, Tabaka, mas dziab! Poślij owerte na jenśtruktora. Poco mas ino ciengiem po siapach workować, kiej mozes mieć letki chlib!
A gdym ci tak psieścirwo pomyślał, posłałem zaro w te pendy swoje Merke — do zalunu z pelikiem po “Manru” i pociongajonc po ździebecku, wyśtychtowałem owerte, jak sie patrzy, bo trza wom wiedzieć rodaki, wierne krześcijany, ze juz tero grypsoć nieźle potrafie i robie zydy na papirze ino co pionte abo i sóste słowo.
No, orajt, owerte wyśtychtowałem galancie, zapiecentowałem w koperte, napisołem adres, przyłozyłem za dwa centy junajtet śtejts śtempsa i rzuciłem do baksy poćtowy.
Cekom jeden dzień na odpowiedź — nic, cekom drugi — tyz nic, cekom i trzeci — tyz nic i jaze dopiro w samiutki Kryzmus, kiej cłek godnie chwalił stwórce nasygo i zbawiciela, któren sie trublował z tamtygo świata na ten padoł płacu, aby ino duse nas grzyśników zbawić i kiej właśnie do kupy ze starsyzno z gieneralnygo śtabu — robiliśwa rozbiór dziesiontygo anatałka piwa, przy którnem psieścirwo tak juz nom cienzko sło, kiej chodzenie głowo do góry — ktoś puka do dzwiów.
— Komin! — pedom staropolskim obycajem, myślonc, co jesce jaki oficyjer nasych wojsków idzie nom pomagać pana Jezusa nieprzebranygo w swojem miłosierdziu chwalić. Az tu ci sie drzwi otwirajo, wchodzi bojs i krzycy:
— Telegram!
— Teligrama?! — wykrzykneliźwa wsyscy. — Co? moze ojcyzna potrzebuje nasy pomocy? Dawajno tu!
Juz ten i ów ze starsyzny zacon groźnie rusać wonsami i sukać kiela boku pałasa, myślonc, ze moze przyńdzie iść na Moskala abo Prusaka, gdy temcasem moja Mery, która je wysoko hadukowana, wziena teligrame i przecytała:
Mr Tabaka, General.
Please come at once to New York,
— A co? — zapytał kum Pychała, jenerał od uzarów morskich — cóz tam stoi: na Prusaka, cy na Moskala?
— Oj, nie, kumecku! To ino ten pon kunisarz od irytacyi z New Yorku pise, zebym wej zaro jechoł i objon dziab jenśtruktora w Kasengardzie!
Dopiro ci sie zacena starsyzna rozpytywać, a co to za dziab, a co, a jak, a kiej jem wsyćko dokumentnie wyłozyłem, jaki to onor wielgi spadnie na nas Polaków, kiej ja, jeneroł Tabaka, ostane jenśtruktorem w Kesengardzie, tak ci gruchneni wsyscy: “Wiwat! Niech zyje Tabaka!”
Pocem jesce skśtra na pomyślność moigo powodzenia w Kesengardzie wypiliźwa po trzy kieki “Manru” i po odśpiwaniu: “W złobie lezy, któz pobiezy”, roześli sie goście do swoich hauzów.
Ale widać, co w ksionzce opatrzności inacy stojało zapisane, bo niewiadoma rzec, za jakie grzychy, pan bóg miłosierny nie wysłuchał nasych prośbów i z tygo wsyćkigo, zamiast onoru, to ino ańba spadła na nase rycerstwo! Ale o tem zaro powiem ino słuchajta.
Na drugi dzień pojechałem rychło rano do New Yorku. Po kilkunastu godzinach jazdy, stanonem przed oblicem kunisarza irytacyjnego.
— Hello, Mr. Williams! — pedom kiej stanonem w ofisie.
— Well, hello — odpowiedział i spojrzoł na mnie z pod oka. — Ale, pardon me, z kim mom przyjemność?
— Jezdem jeneroł Tabaka!
— O, to pon jezdeś Tabaka? All right! To pon ches być inśtruktorem imigrantów?
— Jesyr! — gruchnonem.
— A znas pan muśtre?
— Siur, Majk!
Spojrzoł ci ździebko krzywo po taki moi odpowiedzi, ale wzion kapeluś i pedo:
— To pódź pon ze mno!
Pośliźwa do sali, gdzie trzymajo wsyćkich świezych krajanów.
— Tero wybierz pan kilku i zacnij muśtre. Obace, co pan umis.
— Orajt — jedom na to. — Zaro pan kunisarz obacy, co jenerał Tabaka potrafi!
Wybrołem tedy śtyrech chłopów z wielgiemi wonsami i tengiemi barami, po którnych mozna było sie spodziewać, ze galantnie sie spiso i Polski przed jennonarodowcami nie ośmieso i huknonem:
— Naprzód — marś!
Jezu Nazareński! A cóz to były za bałwany, psieścirwa! Zamiast po taki kumendzie zeby połowe posło naprzód a połowe w tył, abo w bok, jak to je w nasy polski armji — to te psieścirwa wsyćkie sły naprzód!
— Stój! — krzyknonem cyrwuny, kiej burak ze złości, bo jaze mnie coś w bebechu kłuło.
I co powita, rodaki, wierne krześcijany, te psieścirwa, kiej usłysały: “stój” — tak ci wej odrazu staneny, zamiast zeby kilku staneno, a reśta sła dali, jak to u nasygo rycerstwa jest. — Co za ańba! — myśle. Dysonc tedy ze złości, pedom jem:
— Sej, chodźta-no tu! A cy wy nie wita, psieścirwa, ze jak je komenda: “naprzód!” — to jedne ido naprzód a drugie w tyłku zostajo, a jak kumenda: “stój” — to jedne ido dali, a drugie stojo, co? To wyśta chyba nie polaki-katoliki, kiej polski muśtry nie rozumita i bez to ańbe na nas naród ściongata!
— Myśma Polaki — odzywo sie na to jeden — ale taki dziadoski muśtry jesceśmy nigdy nie widzieli!
— Siarap! — pedom. — Co ty mnie tu grynorze starygo jenerała bendzies ucuł? Widzita no go wej! A tero słuchajta: kiej krzykne: “Marś”! — to kilku niech idzie naprzód, a kilku w tył, a kiej zawołom: “na prawo — marś!” — to jedne niech ido na prawo, a drugie na lewo — rozumita?
— Nie ze wsyćkiem! No, ale kiej tak trzeba, to bendziewa tak robić — odezwał sie jeden.
Tedy krzyknonem:
— Naprzód — marś!
Po ty kumendzie dwuch posło naprzód a dwuch ostało w tyłku.
— Orajt — pedom. — A tero: “Stój!” Dwuch staneno a dwuch posło dali.
— Pojente jesteśta chłopy! A tero: “Na prawo — marś!” —
Dwuch posło na prawo a dwuch na lewo.
— Dac rajt! — pedom i juz chciałem huknonć nowe kumende, kiej usłysałem nad samemi usami głos kunisarza:
— Go to hell! Takich instruktorów nam nie potrzeba! Świnie paść!
Nikiem ci sie psieścirwo zdonzyłem obejrzyć, juz ci mnie złapał jakiś policaj za kark, dał kolanem w odwrotne cenść mentalu i wyrzucił za drzwi!
Taka to ańba wielga spadła na całkie armije nase. Ale jo zniewagi nie podaruje, psieścirwo, jakiem jenerał Tabaka! Nie podaruje!!
BANKIECIE PATRJOTYCZNYM.
Pochwalony!...
Wielgie spiekoty tera oto nastały i juz se cłek miał wyjechać w ten tydzień na wakiejsion na jakie patrjotycne rezorte, ale pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze słuzba dla ojcyzny w nasy armji polski — to nie klajster! Przysykowałem juz nawet wsyćkie tulsa: acyki, wentki, pienć antałów piwa i ździebko wisky i juz cłek myśloł, co se odpocnie na świzem powietrzu i coniebondź rybów dla polskości pozyska, az tu ci pewnygo wiecoru przychodzi taki papir:
“Będzie bankiet 11-go dziulaja na uczczenie i pożegnanie dwuch znakomitych dygnitarzy Polski w skurczeniu, którzy wyjeżdżają pracować dla naszej wielkiej szkoły. Niech pan jenerał szykuje żołądek i jakąś mówkę i tego dnia stawi się wieczorem w sali Schoenhofena”.
— Ha — to i według rozkazu! — pedom, kiej przecytołem wiadomość. — Jenteres narodowy tego wymaga, zeby być na bankiecie, taj bende, bo jenteres narodowy na pirsem planie być musi i basta!
Zaro tyz pedziołem swoi babie, coby wej miensa nie kupowała, ino gotowała same pyrki z kapusto, bo kiej ma być bankit, to na bankit trza przecie ździebko placu w bebechu ostawić! Potem posłałem Merke z pelikiem po piwo i butelecke raj wisky, coby wej wula zycenia owych wysokich ubrzenników przysykować sie z mowo patrjotycno.
Kiej juz wypiłem pionty pelik piwa, pocułem jak patryjotyzm zacyna me rozbiroć i chodzić po gnatach, siatem se tedy za stołem i ułożyłem fajny śpic na ten bankit.
Tak ci i rychło nadsed cas tygo bankitu, cwartek, 11-go dziulaja, Oj, pedom wom, rodaki, wierne krześcijany, ze na długo ostało w pamienciach wsyćkich te wielgie świento narodowe! Pedom wom ućciwie, ze hala Schoenhofena zapchana była po brzegi ludziami a patrjotyzmu to tyla tam było, ze ledwo w kilkunastu beckach piwa i wisky móg sie zmieścić!... To tyz na taki fajny widok serce kuzdygo prawygo Polaka rosło i kuzden se myśloł:
— Jesce Polska nie zginena!...
Juści, ze nie zginiena! Bo naród — i to za ocyjanem — któren takie fajne bankity urzondzać potrafi i beckami i flaskami pokazuje swojo miłość do ojcyzny — nie zginie, pedom wom, psieścirwo!
Kto tam był na ty wielgi urocystości Polski w skurceniu i kto na własne ocy oglondał, jak to przy rozmaitych wyrywasach, wygrywanych przez bande, wnosono do sali rozmaite luncie, piwa, wisky i wina — tenby to samo pedzioł, co i ja i krzyknonby:
— Jesce nie zginena!...
Dziwowiska tam na tem bankicie, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, były rozmaite, oj były!
Na całki hali wsendzie kwiaty, w kolory patryjotycne. Śtyry rzendy stołów a pod ściano główno stojał główny stół, przy którnem zasiedli dwa nase jabilaty i same wielgie osoby, a z niemi i jo, a reśta hołoty, przy jensych stołach.
Kiej juz wsyscy usiedli za stołami, tedy wstał jeden z dygnitorzy Polski w skurceniu, Filip z Konopi i poprosiuł, zeby wej goście przetroncili ździebko “skromno kolacyjko” i przepłukali se flaki patryjotycnemi wypitkami.
Ta “skromna kolacyjka”, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, składała sie z tylu rozmaitych rzeców, jakich jescem, psieścirwo, w swojem życiu nigdy nie jod! — Były tam rozmaite porkciapsy, stejki, sousycie, jakieś robaki, jakaś trawa, jakieś zielisko, ino pyrków, kapusty, grochu — toś cłeku ani ujrzoł... Niecysta siła wi, jak to tam to wsyćko jeść: rencami, łyzko, cy jak — i ino z tygo powodu wiela trublu miałem... Pedom ino, ze kiejby byli podali lepi porkciapsu, pyrków, kapusty i grochu i dali kuzdemu po pare flasek piwa i wisky w garść, toby sie kuzden lepi nazarł, jak tem wsyćkiem cudactwem... No, ale prawde pedziawsy, to i tych cudactwów nazarłem sie, psieścirwo, porzondnie, aze mi portki penkły, chociaz z tygo wsyćkigo cłek mioł ino wiela trublu z brzusyskiem i musioł kilkadziesiont centy na joptykarza i medycyny wydać.
Kiej juzeźwa ździebko podjedli i podpili, tedy rozmaite mówce poceny opowiadać, jakie to wej wielgie osoby z tych dwuch jabilatów i jak to oni wiela dobrygo dla ojcyzny w zmniejseniu i sprawy narodowy zrobili, bez poświencenie swygo rozumu i zdolnościów — pobiraniu pejdów z kasy Polski w skurceniu.
Godoli wsyscy tak fajnie, ze jaze cłekoju przyjemnie na dusy było, ale zbitowaliśwa wsyćkich swojemi mowami ja i profesur istorycny Polski w skurceniu.
Juz tyz to, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ten sianowny profesur z Polski w skurceniu potrafi fajnie godać, ze az po syrcu cłeka łachoce! Jak ci nom wej zacon opowiadać o jakiemś Aleksandrze Pacedońskiem, Napolijonie i jensych jakichś tam cudakach i porównywać ich do sianownych jabilatów, to jaze łzy z ocu kapały... Nicem wielebny ksiondz na ambonie aboco!
Po sianownem profesurze, zaconem ci i jo mówić w te słowa:
“Bacność rodaki, wierne krześcijany! W pirsych słowach moi mowy, odzywam sie do was: niech bendzie pochwalony Jezus Chrystus. A tero pedom wom, ze te dwa jabilaty nase, to nikiem dwa Salamony (ino nie te, którne w groserniach w kanach so na sprzedac, a ino takie, jak ten Salamon, o którnem w piśmie świentem stoi). Jeden ci z nich dokumentnie umi scypić drzywka, sadzić korzonki i jense wedzietejbleć drugi znowu — głemboko je hadukowany, bo bez wiela lat ucył bojsów małygo i duzygo abecadła i nauki pacirza świentygo. Pracowali oni obydwa wiela dla polskości, pobierajonc pejdy z kasy Polski w skurceniu, tedy bondźta pewni, rodaki, wierne krześcijany, ze i w kademii nasy patryjotycny bendo pracować jak sie patrzy i pod ich opieko nase bojsy zacyrpno świzygo powietrza narodowygo.
Taj tedy wiency nie bende was badrować, rodaki, wierne krześcijany a ino biere do garści ten pełen kielisek raj wisky i wołam:
— Niech zyjo nase jabilaty! Niech zyje kademija!
Wypiłem wiske i skońcyłem mowe.
— Brawo! Brawo! — zaceni ci wsyscy krzycyć i bić rencami. — Dzielny rycerz i patrjota z jenerała Tabaki! Niech zyje armja polska, która takie sławne Tabaki wydaje!
Przemawiali jesce rozmaite mówce a kiej juz kuzden mioł dosyć patryjotyzmu w cubku, wybraliźwa kunitet, któren nagrypsoł rezolacyje przeciwko róźnem opozycyjom, galimatacyjom i jensem psieścirwom, którne to wej wsendzie wścibiajo swój nos i wsyćko kretekujo!
Kiedyźwa już uchwalili rezolacyje — odśpiwaliźwa “Boze coś Polske” i kuzden, pełen patryjotyzmu, poset do domu. Trapi mnie to ino bardzo jesce do dziś, zeźwa byli na tem bankiecie jaze do drugi godziny w nocy, a to juz był świenty piontek... Jo temcasem na odchodnem jard kiełbasy w kiesień se wsadziłem i po drodze przegryzołem...
Cy aby cłek nie utraci bez to królestwa niebieskigo?
WAKACJACH.
Pochwalony!
A no, to cłek z wielgo bido wyjechoł na rezorte patrjotycne do Michiganu, aby se ździebko wypoconć.
Jednygo odwiecyrza wzieliźwa z pułkownikiem Paprzymucho, (bo i on ze mno rano był na rezorcie) bołt i pojechaliśwa na lejk ryby łapać i chociaz lejk był spokojny, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze o malutki włosek nie dostaliźwa sie do ojcyzny niebieski, o który to tak fajnie pedoł ociec Skarga. Było to tak: Do bołtu, któren nie był bardzo wielgi, wzieliźwa na pokrzepienie kiek piwa, flaske wisky i pienć jardów kiełbasy, wula tygo, ze na lejku mieliźwa pobyć jakieś pienć godzinów, to i zapas był potrzebny.
Dzionek był fajny, słonko ślicnie świeciło i przypiekało, kiedyźwa wyjezdzali na lejk, przeto kuzden był w dobrym umorze i co chwilka pociongaliźwa po ździebecku to piwa, to wisky. Nie trza tyz wom chyba godać, rodaki, wierne krześcijany, ze przy taki okazyi, zaro zacenim radzić nad wyzwoleniem z niewoli nasy ojcyzny. Zapomnieliźwa i o rybach, a ino pociongajonc co minuta, zaceniśma układać plany, wedla którnych mozna byłoby zmiazdzyć wrogów i kto wi, cyby to wej cłek, bendocy przy takiem natchnieniu, nie omyślił jakigo fajnygo wynalazku na zbawienie ojcyzny, ale psieścirwo niecysta siła nie śpi i zawse cłeka grzysnygo kusi, bo kiej juz oto zacenim kuflami kryślić róźne plany, pułkownik Paprzymucha, pewnikiem podkusony przez złygo, pedo:
— Oj, brak ci nom je ino Napolijona! Kiejby nasa armija miała takigo rycerza — to ojcyzna juzby dawno była oswobodzona!
Zabolało mnie bardzo syrce na takie poniewirkie moi osoby, i rzekem:
— A cóz to, psieścirwo, cy to ja gorsy jezdem od Napolijona, aboco? Krejzy jezdeś!
— E!... zawseć to, psieścirwo, co Tabaka — to Tabaka a nie Napolijon! — pedo Paprzymucha.
— Siarap! — krzyknonem i benc go kuflem w łeb, bom nimug zniść taki obrazy moigo onoru.
Zerwoł sie Paprzymucha i chcioł skocyć na mnie, ale tu ci sie psieścirwo bołt przewruciuł i my — bluk do wody!
Jezusie Nazareński! Cłek juz myśloł, ze przyńdzie bez spowiedzi i sakramentów świentych pojechać do nieba, a tu jesce bida, bo nawet i tykiet do raju, któren se kupiłem dwa roki temu — ostał sie w domu, bez co cłekby sie nie mug dostać do królestwa niebieskigo! Zaceniźwa krzyceć, a tu temcasem woda lizie do giemby, iaze sie na boleści zbiro!... Juz, juz mieliźwa iść na dno, kiej podjechał mały bołt gazolinowy i wyciongneli ludzie nas z wody. Rany boskie! Byłem ci psieścirwo taki gruby i ochlany wodo, kiej jaki rekin, aboco! Dopiro ci musieli wypompowywać wode z bebechów i wtedy dopiro cłekoju lepi sie zrobiło. Pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze chyba bez dwa duce roków nie wypiłem tyla wody, co wtedy... Zeby to tak pan Jezus miłosierny był przynajmni przemienił ten lejk w wino abo w piwo, jak w Kanie Galilejskiem, ale wodę pić — to ino ańba i nic wiency!
Na jentencyje tygo scenśliwygo ocalenia mnie od niechybny śmierci a armii nasy od upadku — śtab gieneralny urzondził tyz bankit, na którnem cłek sie znowu pokrzepił ździebko na patrjotyźmie.
Uchwaliliźwa tyz na tem bankiecie, zeby urzondzić maniebry nasych wojsków polskich, bo kto wi, cy lada dzień nie wypadnie wyrusyć, wyzwalać ojcyzne!
Taj przecie tero wielgi gulimatyjas je w Juropie to moze i trza bendzie uderzyć na wroga.
Bacność, psieścirwo!
Tak tedy rodaki, wierne krześcijany, podług planów śtabu gieneralnygo, mieliśwa maniebry przez całkie dwa dni, a to przez sobote i niedziele. Były to maniebry nad maniebrami! Juz w sobote odwiecyrza rycerstwo nie posło workować do siapów, a ino kuzden wygalował sie, manirkie z raj wisko do boku, karabin na plecy i marś na maniebry.
Wula tygo, zeby rycerze sie wiela nie nadźwigali, wydałem rozkaz, zeby wej zaro rano w sobote wysłać bagazie z prewiantami, a to: piendziesiont kieków piwa, śtyrdzieści galunów raj wisky, tysionce funtów rozmaitych wurśtów i dwadzieścia pienć śtuk ślepych kulów.
Kole wiecora bagazie wsyćkie przysły na miejsce maniebrów, gdzie juz rycerstwo cekało na nie z niecirzpliwościo, boć to bez bagaziów — maniebrów rozpoconć ani rus. Kiej bagazie ino przyjechały, tak ci zaro wydałem rozkaz:
— W siereg — stań!
Stanęły chłopy do kupy, pocem krzyknonem:
— Naprzód — marś!
Po ty kumendzie jak potrza, jedne pośli na prawo, a drugie na lewo. Kiej juz uśli kawałek, krzyknonem:
— Do bagaziów — przypuscaj śturm! Raz-dwa! Raz-dwa!
Tu ino ziemia zadudniała, tak nase dzielne rycerze rzucili się do śturmu.
W okamgnieniu zdobyła armija bagazie i zacena tempić wroga, siedzoncygo w beckach i flaskach... Po kilku godzinach na placu ostała jeno kupa flasków, becków i jensych naturalnych śladów poskromnienia wroga. Tedy kazałem zatrombić samorodnom trombo do snu, choć prawde rzeknonć, to rycerstwo spało juz dawno, spracowane śturmem, gdzie kto móg — jeden w rowie, jensy na becce, jensy w bruździe, rozmaicie.
I tak sie fajnie skońcuł pirsy dzień maniebrów.
Nazajutrz, kiej ino brzask się ździebko zacon robić, juz w obozie nasem zaceno sie wsyćko pomału ruchać i ten i ów w partyzantke przypuscał śturm do bagaziów. Kiej słonko wesło, to juz wsyćkie rycerze byli na nogach i nie trza było trombić do ataku, bo juz kuzden atakował kieki i galuny z wisko jak sie patrzy. Atak ten ciongnon sie do południa; po południu zatrombiłem, zeby rycerstwo formowało sieregi. Wnet, niby pieron, ustało dwa duce w lenije, a reśta była ździebko zawiela zmencona, wienc se odpocywała na trawie. Wystompiłem tedy na przodek i pedom:
— Tero — bacność! Rozdzielta sie chłopy na dwie kupy, postawta tam, o dwa staje, dziesienć becek piwa, ździebko wisky i kiełbasy — i zdobywać to wsyćko. Rozkaz mój, jeno mig, spełniono.
— A tero — raz — dwa — trzy — pal!
Rozpoceno sie strzylanie i naciranie na nieprzyjaciela z obydwuch stron. Jedna armija, którne nazwaliśma “cyrwono” — miała trzynaście ślepych kulów, druga armija, “biała” — miała tyz takich kulów dwanaście, z tygo powodu mozeta zmiarkować, rodaki, wierne krześcijany, jaka to strasna, wielga była bitwa!
Koniec kuńcem pozycyje wziena armija cyrwuna, bo miała o jedne kule wiency i rozpocon sie tedy rozejm.
Pan bóg to tylo racy wiedzieć, jakim to sposobem, psieścirwo, podcas ty całki strzylaniny rycerstwo zabiło świnie prośne jednygo farmera i tenci takigo ałasu narobiuł, ze trza mu było pientnaście talarów kieś mony za to paśkudne zwirze zapłacić, bo psieścirwo groziuł, ze kiej piniondzów nie dostanie, to całkie armije da do kozy wpakować. Musi być ze pomiendzy temi ślepemi kulami, jakiemi strzelaliźwa, była jedna i ostra, bo inacy tygo wypadku ni mozna pojonć. Chyba, ze panu bogu najwyzsemu podobało sie, zeby świnia była zabita i przez kuli, a ino prochem i moze być, ze jest to dobra wrózba dla nasy armii... No, ale wyroków boskich nicht zbadać ni moze.
Po wypiciu ostatnigo kieka piwa, zakońcylim maniebry i zacenim powracać do Chicago. Bido ino była z tem powrotem, bo to galanty kawał drogi, a tu w gardle zasychało i ani ksynki nimogłeś cłeku dostać co wypić, bo wsyćko tam były tempeclerskie kontry.
Pedajo wsendzie, ze po tych maniebrach, to car, kajzer mniemniecki i austrjocki cysorz — bez całe noce sypiać ni mogli... Jakzeby nie? Przecie pokazaliźwa, co armija nasa — to armija, kiej pieron, zadne mniemce, ruski, ani austrjoki nom nie dorównajo!... Aj beciu lajf!... To tyz na mityngu śtabu gieneralnygo uradziliźwa, zebym jo pojechoł do Polski i zasiengnon ździebko jenzyka i porozumioł sie z rodakami w ojcyźnie, wula rozpocencia kroków nieprzyjacielskich przeciwko wrogom nasem. Tero, kiej sie wsyćko tak naprenzyło w Juropie, cas jest przecie uderzyć na wroga, bo armija pełna wojennygo animusu!
Wula ty uchwały, jade do Ojcyzny na prześpiegi.
W OJCZYŹNIE.
Bacność, psieścirwo!
Pochwalony!...
Zaro po mityngu gieneralnygo śtabu, na którnem uchwaliliźwa, zebym jo pojechał do ojcyzny — wsiatem na tren, pojechołem do New Yorku i za trzy dni płynonem se juz na sifie bez ocyjan.
Oj, pedom wom rodaki, wierne krześcijany, ze o maluśki włos ino, a juzby mnie nie było na świecie!... Posłuchajta ino, jak to było:
Pirsygo dnia jazdy sifem wsyćko było orajt: ocyjan był spokojniutki, wiatru nie było, tedy pomyślałem se, ze juz i reśta drogi tak samo puńdzie i na jentencyje scenśliwy podruzy odmówiłem pienć ojce nas i pienć zdrowaś Maryja. Nazajutrz do południa tyz było wsyćko w porzondku i byłem w dobrem umorze, az tu ci, psieścirwo, odwiecyrza zerwała sie wichura, jakby drugi Judas zdrajca powiesił sie i tak ci zacena rzucać śifem, kiejby jakiem patykiem. Nie wysło mi to na zdrowie, bo juz około północy zaceno sie w bebechach rozmaite mrucenie i warcenie a rychło potem — wsyćko zaceno mi wyłazić, jakby to pedzieć, oknami i drzwiami... Nie trza wom tu tygo chyba dokumentnie wykładać, bo przecie wiadoma rzec, ze kuzden z jadoncych do tutejsych kontruw bez takie rewolucyje przechodziuł... Trzymała mnie ta słabość, psieścirwo, całkie śtyry dni i śtyry noce, az dopiro piontygo dnia, kiej wiatr ździebko sie uspokojuł, wyrychtowałem z pomocą rycynusu i wisky swoje zdrowie.
Kiej sóstygo dnia siedziołem se na pokładzie, jak to pedojo — na rekowalencyi — raptem ujrzołem, jak jakisi wielachny zwirz morski podpłynon pod som śif, rozdziowiuł pascenke i tak spojrzoł, jakby ci mi chcioł pedzieć:
— Zebym ja cie tu tero, Tabaka, dostał w swoje pasce — oj byłoby zarcie!
— Całuj psa w nos, zwirzu! — pedom mu na takie mine. — Nie dla psa kiełbasa!
I roześmiołem sie przytem, a ten ci krekodyl cy kretyn, jak nie walnie ogonem we wode, a woda chlust na śif, oblała mnie całygo od głowy do girów, tak, ze o mało nie utopiułem sie.
No, ale opatrzność uchroniło me od niescenścia, bo przecie Tabaka potrzebny je dla narodu polskigo.
Dali juz płyneliśma przespiecnie, az do portu. Miołem ino wiela trublu z przedostaniem sie za granice moskiewsko. Przychodze nad granice i pedom, co chce iść do Królestwa Polskigo.
— Kuda? — pyto sie objezcyk.
— Do Królestwa Polskigo.
— Nikakowo Królestwa Polskawo niema. Jest tylko Przywiślińskij kraj.
— Dobrze, panie objezcyk, to ja chciałem iść do tygo Przywiślinskigo kraju.
— A ty tam poco?
— Mom tam famieliją — pedom mu chytrze.
— A dziengi u ciebie są? A monopolka jest?
— A ino, panie Moskal!
Tu wyciongnonem z kiesieni butelcyne wisky i podałem objezcykoju. Ten butelko wzion do renców, obejrzoł ci jo na wsyćkie strony a potem rombnon o ziemie, jaze sie zakurzyło!
— K’czortu z takoj wodkoj! Oczyszczonnoj daj, durak! — pedo.
— Nimom jensy, panie Moskal.
— Tak ubirajsia won!
— To macie tu, panie Moskal talara, ino mnie puśćta.
— O! — pedo Moskal, kiej obacył talara — to ty amerykaniec? U ciebie dużo djenieg jest! Talara mało — pienć dawaj!
— Rad nie rad musiałem dać mu pienć talarów w garść i wtencas dopiro moskal me przepuściuł. Kiej juz stompnonem nogo w Rusko-Polsce, tak se myśle: trzaby iść do Warsiawy, bo tam cłek najprendzy zasieńgnie wiadomościów. Ale gdzie tu je, psieścirwo, ta Warsiawa? Trza bendzie sie kogo spytoć. Akurat ujrzołem jakigoś cłeka.
— Sej, bracie rodaku, powidzta mnie, gdzie tu je droga do Warsiawy?
— Do Warsiawy? Nie wiem, panie, o zadny Warsiawie. Do Kozi Wólki to moge panu droge pokazać, ale o zadny Warsiawie to nie wiem.
— Co, o Warsiawie nie wita? Chybaśta nie Polak?
— Jo jezdem katolik — pedo mi na to ten cłek.
— No ale i Polak?
— Lepi niech pon tak głośno nie goda...
— Dlacego?
— Bo jesce ziandar abo straźnik usłysy i obacys pon...
— Krejzy jezdeś! — rzekłem mu na to i posetem se dali.
Po niejakiem casie spotkałem jakigoś z hamerycka ubranygo cłeka, któren jechoł na koniu.
— Pochwalony! — pedom. — A cy to pon nie wie, którendy tu trza iść do Warsiawy?
— Do Warszawy?! Zaszlibyście człowieku za tydzień pieszo! Idźcie stąd do Ciechanowa a potem koleją, dwie godziny jazdy. A skąd wy jesteście?
— Jezdem z Hameryki. Ale cy pon Polak?
— Nie, narodowy demokrata!
— O!... to przeprasom ślicnie... Myślałem, ze pon Polak...
— A dlaczego?
— Miałbym pana sie o coś zapytać...
— Pytajcie się śmiało, nic wam nie będzie!
— Ano, kiej pon pedo ze nie bendzie, to orajt... Tedy mom onor sie spryzentować: jezdem jeneroł Tabaka, wódz armji polski w Hameryce...
— Co? co? co?... — pedo ten cłek, wkładajonc na nos okulary. — Jenerał Tabaka? Wódz armji polskiej?... A to pyszne!... Cha! cha! cha!
— Cego sie pon śmiejes?
— Bo rzeczywiście wyglądasz pan na Tabakę! No ale co pan tu chcesz?
— Przyjechałem na prześpiegi wula zrobienia powstania, bo nase rycerstwo licy coś jedenaście duców chłopa i zuchy wsyćko, ze...
— Co! Powstanie?! Zmykaj mi stąd czymprędzej, bo cię psami wyszczuję! Zwarjowałeś chamie! A tobie po co Polska, czy to Najjaśniejszy pan, cesarz wszechrosyjski, nie jest dla nas dobry?... W zeszłym roku nawet łowczym swoim mnie zrobił!... Ręce takiemu monarsze całować! Marsz stąd!
Widzonc, co tu nie przeliwki, dałem znać girom i uciekiem, az sie kurzyło. Kalkulujonc se tak i rozmaicie ten wypadek, dowlokłem sie do Ciechanowa, wsiatem na tren i za trzy godziny byłem juz we Warsiawie. Miałem ci tu adres do p. Dmowskigo, głównygo bosa od narodowych dymokratów, tak z pomocą ludzi i trembaju dostałem sie do rydachcyi, w którny Dmowski pise.
— Pochwalony! — pedom, wchodzonc do redachcyi.
— Na wieki. A co sobie życzycie?
— Zyce se widzieć z panem Dmowskim?
— A co za interes?
— Jenteres narodowy, osobisty.
— Ale musimy wiedzieć jaki, bo pan Dmowski, od czasu, gdy dostał na ulicy po pysku, jest bardzo ostrożny.
— Jezdem jenerał Tabaka, z Hameryki i chce sie zobacyć z panem Dmowskim wula oswobodzenia Polski...
— Co?... Jenerał Tabaka? Nieznamy żadnego Tabaki.
— Stop! — pedom. — Obraza je to, psieścirwo dla całki nasy armji! Jak widze, to wy tu wsyćkie krejzy jezdeśta, kiej nie wita nawet o jenerale Tabace i wojsku polskiem w Hameryce! Osły i tylo!
— Szwajcar! Wyrzucić tego chama za drzwi! — rozkazał ten, co ze mno rozmawiał.
Jescem nie zdonzył sie, psieścirwo, zmiarkować, kiej juz jakiś wielgi chłop złapał me za kołnirz i wyrzucił na ulice!...
— Ańba! — myśle se. — Jak tu ma być Polska, kiej te psieścirwa nic tu nie wiedzo nawet o mnie i armji polski w Junajtet Śtejts!... Kuniec świata!
Azeby sie ździebko pociesyć, posetem do rystoracji i wypiłem se kilkanaście na pomyślność Polski, przycem zaconem zaluniście opowiadać, jakie to wej mnie przygody spotkały. Tymcasem przy barze stał jakiś cudacnie ubrany chłop, ze siablo i juz chciałem go zagadnonć, bo myślałem, ze to jaki rycerz polski, ale tu ci wej ten psieścirwo był policajem i słysonc, co ja o Polsce i o patrjotyźmie gadom, pedo:
— Giej! Pasport u tiebia jest?
— Taj poco! Przecie ja Polak, w swoi ojcyźnie, to zadne paśporty mnie nie potrzebne!
— Ty Poljak?! W swojej ojczyźnie? Wot tiebie na! Chodź, bratiec, w uczastok!
Wzion ci mnie psieścirwo za alc i jazda na polistejsion, cyli po tamtemu — do rewieru. Tam, za to, ze pedziołem, ze jezdem Polak i jezdem w swoi ojcyźnie — dali mnie piendziesiont batów i odstawili do granicy pruski.
Z tych wsyćkich trublów rozchorowałem sie i powróciłem do Chicago, bo co tam z temi psieścirwami w starych kontrach robić, które nawet o nasem wojsku nic nie wiedzo!
Trza nom bendzie samem załozyć tu rzond narodowy i dali zbiroć rycerza a kiej bendziema mieć ze dwadzieścia duców chłopa, to na swoje renke Polskie zbawiemy!
Go tu heł z temi starokrajskiemi politykierami!
To ino, psieścirwo, trubel je z tem wielgi, ze namnozyło sie tu tero w Hameryce wiela takich, co gadajo, ze chconc Polske zbawić — to trza mieć rycerza uzbrojonygo, jak sie patrzy: w karabin najnowsy, umijoncygo obchodzić sie z harmatami i jensemi byznesami wojskowemi i znajoncygo muśtre, jak potrza! Bajgały!... A cy to nase blasane siabelki i karabinki nie wystarco, aboco?... Nima głupich brać prawdziwy karabin, abo siable do renki!... Jesceby sie cłek skalicuł, aboco! A co do muśtry, to pedom wom, rodaki, wierne krześcijany, ze rycerz polski ino w zalunie moze sie muśtrować, przy barze, ale nie gdzieindzi!
A tera — stop! Ostańta z bogiem, rodaki, wierne krześcijany!