<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Zawrzała robota dookoła królewskiego pałacu. Kopią kopacze rowy głębokie, murarze mieszają wapno z piaskiem, kamieniarze ciosają bryły kamienne. Skrzypią na drogach ciężkie wozy, sapią woły, wioząc cegły, drzewo, ogromne głazy z dalekich krańców państwa. Pokrzykują woźnice, kłócą się między sobą, gwarzą i śpiewają rzemieślnicy, ciągnący z narzędziami do zamku. Na budowli chodzą budowniczowie wśród roju pracujących z miarami w ręku, z trójkątami, z linijkami, pilnie bacząc, żeby każdy kamień, każda cegła legły według planów, zatwierdzonych przez Króla. A w dali widać straże czuwających we dnie i w nocy wojsk nad bezpieczeństwem pracowników. Zwolna dokoła cudnych ogrodów słonecznych wznosiła się od ziemi potworna obręcz grubych czarnych murów. Rychło przerosła rycerza na koniu. Z dolnych okien pałacowych już nie było widać ani niw rozległych, ani wiosek, ani grodów dalekich — wszystko zakryła czarna opaska.
Patrząc na to, płakała Królowa i kryła się w wewnętrznych komnatach, gdzie chowały się jej śliczne bliźniaczki. Całowała je i pieściła żałośnie, gdyż Król powiedział jej w wielkiej tajemnicy o swej przygodzie w lesie i o obietnicy, jaką uczynił Żelaznemu Wilkowi.
— Nie damy, nie ustąpimy was, dzieciątka moje!... Niech świat cały zakryją mury, niech słońce nie zagląda więcej do pałacu naszego, byleście wy były z nami, bylem mogła widzieć wasze głowiny!... — szeptała nieraz, chyląc się nad złoconą kołyską.
Król gładził brodę w zamyśleniu.
— Rozumie się, że nie damy! — mruczał i szedł na budowlę, żeby się osobiście przekonać, czy roboty posuwają się z doskonałym pośpiechem.

Znaczną część wojska jeszcze musiał trzymać w pogotowiu na wypadek niespodziewanego napadu. Dla tego troska na chwilę nie schodziła mu z czoła i często wołał wieczorami do siebie skarbników i pytał, czy dużo jeszcze w śpichrzach zostało zboża, jagieł i mąki, czy w skarbcach dużo jeszcze pieniędzy?

Wzdychali wierni słudzy, trzęśli siwemi głowami:
— Starczyć — starczy, bo nieprzebrane były Twoje, Panie, zapasy, ale dużo pójdzie, gdyż mur gruby i wielki!...
— Czy nie dałoby się zmniejszyć go choć o jedną cegiełkę? — spytał nieśmiało jeden z nich.
— Ja zechcę o jedną, ty zechcesz o drugą, on zechce o trzecią, my zechcemy o czwartą, wy zechcecie o piątą, oni zechcą o szóstą... ci zechcą o siódmą, tamci zechcą o ósmą... wszyscy chcemy o dziewiątą... — zatrajkotał Bączuś, wyłażąc z pod stołu.
Król uśmiechnął się i potrząsł głową.
— Nie! Nic nie może być zmienione w zatwierdzonych planach!
Wyrosły więc mury czarne, niebotyczne jak urwiska, a tak szerokie, że po ich grzbiecie między zębicami z łatwością maszerowały poszóstne oddziały żołnierzy. Po rogach stały baszty z maszynami do rzucania pocisków, a zwodzonego mostu broniła wysoka, warowna wieża... Dokoła murów szerokim rowem płynęła łacha rzeki, nawrócona w tę stronę umyślnie przekopanym korytem.
Pałac znalazł się jak na wyspie, odgrodzony zupełnie od świata. Nawet ptak, aby się dostać do królewskich ogrodów, musiał się wzbijać wysoko, a zwierz, płaz, a tymbardziej człowiek nie mieli tam wcale dostępu bez pozwolenia straży, która dzień i noc czuwała w jedynym przejściu u zwodzonego mostu.
Gdy rzesze rzemieślników opuściły po skończonej robocie mury, gdy ustał stuk młotków, zgrzyt narzędzi, gwar głosów ludzkich, nastała cisza w zamku jak w grobie.
Dziwną zmianę w otoczeniu zauważył nawet Dydko na Słomianych Nóżkach, który, zapatrzony w niebo, nie spostrzegał zwykle, co się wokoło niego działo. Pewnego ranka zleciał pędem po schodach ze swej wieży, bez kołpaka na głowie i w rozwianej opończy, wrzeszcząc przerażonym głosem:
— Co to jest?... Zaćmienie ziemi!... Gdzie jest Król?... Szukajcie Króla!... Niesłychane zjawisko: zaćmienie ziemi!...
Chwytał dworzan za ramiona i ciągnął ich do okien, pokazując na mury, ciemniejące poprzez gałęzie drzew...
— To warownia, zbudowana z rozkazu Najjaśniejszego Pana!... — odpowiadali mu z uśmiechem.
— Warownia? — powtórzył zdumiony astrolog. — Poco?!...
— Nic o tym niema w moich gwiazdach. Co?!... He, he!... — syknął Bączuś, klepiąc się wesoło po łysinie. —
— To prawda!... Nic o tym niema w gwiazdach!... — zgodził się w zamyśleniu Dydko i, nie żegnając się z nikim, nie patrząc więcej na ogrody i mury, wrócił co rychlej na swoją wieżę, do swoich retort, teleskopów i obliczeń.
Choć wybudowanie murów znacznie zmniejszyło wydatki na straże i pozwoliło zwołane pułki odesłać do domów, gdzie na nich czekały zaniedbane niwy i warsztaty, nie mógł Król jednak długo z temi murami się pogodzić. Nieraz, przywarszy rozpalonym czołem do szyby, godzinami przypatrywał im się z górnych okien swego pałacu.
— Wąż, kamienny wąż odgrodził mnie od królestwa mego!... — mruczał. — Patrz, Bączusiu! — zwrócił się do nieodstępnego wesołka — Czy nie wąż? Czy baszta mostowa nie podobna jest do wzniesionej głowy wężowej, uwieńczonej koroną?!... On teraz panuje nad moim państwem!... My zaś wszyscy więźniami jego jesteśmy... Czy to do mnie ma teraz kto dostęp?... Przedtym każdy żebrak mógł przyjść i poskarżyć się na swoją krzywdę...
— A teraz, aby wejść do zamku, musi dać denara panu Naczelnemu Strażnikowi, Taturze!... To prawda, Najjaśniejszy Panie!... Ale co było robić?... Zjadłyby nas straże do szczętu, albo zjadłyby nas Wilki!...
— Więc powiadasz, że Tatura bierze pieniądze za przepust do zamku?... — zapytał Król z niepokojem. — W takim razie on wpuści kiedykolwiek Żelaznego Wilka? Tego stać przecie na sutą zapłatę!...
— Wilka on nie wpuści, gdyż mu dobrze jeszcze z Tobą, Królu... Kabzę sobie nabija datkami i pocichu rozmaite sprawy załatwia przed bramą... w Imieniu Waszej Królewskiej Mości... Bo ciemny biedny chłop wszystkiemu wierzy... A w swoich dziedzinach robi, co chce, gdyż wie, że żadna skarga, żaden jęk poza te mury się nie przedostanie bez jego pozwolenia...
— Źle mi poradziłeś, Bączusiu, źle!... Widzę to teraz!...
— Nie było innej rady!... Miłościwy Panie, należy tylko od czasu do czasu... wyruszać z zamku i objeżdżać Państwo... W ten sposób dużo się poprawi!...
— Wypędzę Taturę... Naznaczę kogo innego Wielkim Strażnikiem...
— Każdy będzie robił tosamo. Jeżeli sam nie będzie brał, to będą brali potajemnie jego podwładni... Zaś Tatura obrazi się i zostanie nieubłaganym naszym wrogiem. Lepiej już uciąć mu głowę!...
— Niema zaco!... — szepnął Król w zamyśleniu. — Zresztą wszystkim głowy nie utniesz!... Pojadę lepiej na objazd Królestwa... Wołaj szatnych i koniuszego!
Gruchnęła po zamku wieść o wyjeździe Króla. Zrobiło się zaraz wesoło i huczno. Wynoszą z śpichlerzy i komór, ładują do juków oraz skrzyń pachołkowie pod dozorem szatników i krajczych odzież, sprzęt rozmaity oraz żywność, potrzebną w podróży. Koniuchowie czyszczą i siodłają konie, rycerze oglądają zbroje i oręże, dworzanie szykują stroje odświętne, sobole kołpaki, dzierzgane kryzy na szyję, wspaniałe płaszcze, buty miazdrowe żółte i czerwone. — Wszyscy radzi z przejażdżki, swywolni, rozmowni, zaczepiają żartami Bączusia, który ogryza się, jak może.
— Wesołku, wesołku! Na jakim rumaku pojedziesz? Jakie to zwierzę udźwignie tyle śmiechu?
— Pojadę... w kieszeni rycerza Rondla!... Będzie mi tam dobrze, tam zawsze pełno łakoci! — odpowiadał poważnie Bączuś i pokazywał grzechotką na rozdęte poły kaftana rycerza Rzędy, którego dla otyłości i hałaśliwej mowy przezywano Rondlem.
Rycerz otwierał szeroko wypukłe, żabie oczy i trząsł przecząco głową.
— Ja nie mogę! Ja muszę strzec bezpieczeństwa Króla Jegomości!.. Muszę mieć wolne ruchy!
Wszyscy wybuchali śmiechem:
— Ależ, kochany Rondelku, ty masz zawsze wolny ruch... Wszystkich nas będziesz strzegł od przejedzenia. Wiadomo, że jak zgarniesz z półmiska, to już tam mało zostanie!...
— Nie dokuczajcie mi, bo się rozgniewam!...
— Strzeż się, Bączuś, bo cię połknie!...
— O! On tylko łyżką umie wojować...
— Cicho, idzie Król!...
Heroldowie uderzyli w trąby. Na schodach przedsionka ukazał się Król w czarnej aksamitnej szacie bufiastej ze złotym łańcuchem na szyi. Obok szła Królowa, co chwila przykładając chusteczkę do oczu.
— Wracaj, wracaj co rychlej!... Umieram ze strachu, gdy ciebie niema w pobliżu... Ach, wracaj!...
Król niecierpliwie machał ręką i nie patrzał na żonę. Dopiero, gdy dosiadł rumaka, zwrócił łagodne stroskane oczy na Królową, tonącą we łzach i omdlewającą wśród swoich niewiast.
— Przecież wrócę niedługo!...
— Wrócisz, ale czy nas zastaniesz!?... Przynieście dzieci!... Niech ich raz jeszcze zobaczy!...
Ale Król nie czekał, zmarszczył brwi i dał znak do pochodu.
Piękny to był orszak. Na przedzie jechał chorąży ze znakiem królewskim i heroldowie z długiemi mosiężnemi trąbami, ubranemi wstęgami; za niemi oddział zakutych w miedziane zbroje rycerzy z wielkiemi bronzowemi mieczami u boków. Dalej jechał Król w czarnych aksamitach, w czarnym berecie z czarnym strusim piórem. Kary koń pod nim kapał od złota i drogich kamieni. Za Królem ciągnęła długa świta dworzan, mieniąca się barwami i blaskami zorzy rannej i wieczornej. Na zwodzonym moście Wielki Strażnik koronny Tatura z całą strażą zamkową złożył hołd należyty Władcy. Król skinął mu głową, ale wszyscy widzieli, że się doń nie uśmiechnął i nawet nań nie spojrzał.
I długo stał dumny pan pod wjazdowym ciemnym sklepieniem i złemi czarnemi oczkami z pod wzniesionej przyłbicy śledził oddalający się orszak. Prawa ręka jego spoczywała na głowicy miecza, a lewa ściskała gniewnie skórzaną rękawicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.