Bajka o Żelaznym Wilku/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajka o Żelaznym Wilku |
Podtytuł | z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Jan Rembowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ruch wre w całym zamku królewskim. Szczękają oręże, tętnią kopyta; co chwila nadjeżdżają zbrojne orszaki i zsiadają z koni przed marmurowemi schodami sklepionego przedsionka. Na basztach okolicznych grodów ognie wiciowe dymią we dnie, płoną w nocy jak posępne gwiazdy — wzywają ludzi do broni. Ciągną drogami z głuchym łoskotem drużyny wieśniaków; jak języki płomieni błyskają w kłębach kurzawy bronzowe ostrza ich dzid i miedziane hełmy. Okrągłe skórzane pawęże i wielkie tarcze drewniane ciężko zwisają na ramionach i barach, które niedawno dźwigały snopy zboża. Z żałością patrzą rolnicy na szumiące kłosy dojrzewających niw, które niezżęte osypią się niebawem. Płaczą żony, płaczą matki, płacze opuszczona dziatwa...
W szeregach ciągnących żołnierzy brzmią bezładne rozmowy:
— Król gniewa się!...
— Dokąd znowu powiodą nas?!
— Podobno Wilki napadły na południową granicę!...
— Nieprawda, tam cicho! Widziałem wczoraj łuczników, co przyszli z tamtych stron...
— Nie Wilcy, lecz Północni barbarzyńcy!... Na Północnych idziemy!
— Ach, wszystko jedno na kogo, byle prędko wrócić!... W domu tyle roboty!
— Wrócą, ale nie wszyscy! — szepnął ktoś posępnie.
Zapanowało milczenie.
— Co tam zawczasu się smucić! Śpiewajcie, chłopcy!
Już się trąby odezwały,
Już do boju w kotły biją,
Dzisiaj, bracia, pola chwały
Licznym trupem się pokryją!...
............
Dalej, dalej naprzód, śmiało,
Jak na wolny lud przystało!
...huknął chór.
Obległy wojska zwartym pierścieniem pałac królewski, dym niezliczonych ogni żołnierskich owiał go niby brunatna chmura. Codzień stada wołów i owiec pędzą z dalekich folwarków królewskich; codzień z zasobnych śpichlerzy dworskich rozdają ziarno, mąkę i jagły; codzień z pałacowych podziemi wytaczają ogromne beczki miodu i piwa. Wszystko niknie natychmiast jak w przepaści w tysiącach ust i głodnych żołądków... Tęgie, wypoczęte ręce, syte ciała daremnie szukają pracy; więc co chwila wznikają zwady, bójki, hałasy... Uwijają się po obozie zafrasowani dziesiętnicy i setnicy — wdrażając porządek... Miarowo kroczą szeroką drogą wojskowe oddziały, udające się na ćwiczenia lub wracające z nich...
Tumult, wrzawa, kurz.
Rżą konie, krzyczą ludzie, szczękają oręże, a wszystko błyska krwawo miedzianą albo ciemno żółtą bronzową zbroją. Tu i owdzie zalśni jak księżyc w chmurach srebrny puklerz znamienitego rycerza albo zamigocze słonecznie pozłacany pancerz knezia.
W sali rycerskiej pełniutko. Na olbrzymim kominie płoną na drogocennych rusztach żelaznych — kłody dębowe. Siedzą przed ogniem na ławach rycerze przedniejsi, wojowie i komesi, popijając miód i piwo ze srebrnych dzbanów. Odpasali miecze, zdjęli przyłbice, pozrzucali rękawice bojowe. Poza niemi wzdłuż ścian i u schodów, wiodących do wewnętrznych pokoi, kupi się młodzież; gwarzy półgłosem o łowach, o wyprawach, o koniach i zbrojach...
Porównywa starodawną miedź i żelazo:
— Niema to jak bronz z Miedziogóry!... Twardy, ostry a utoczysty... Przed takim brzeszczotem, gdy tniesz oburącz, nie ostoi się żadna powłoka, ani łyczana, ani skórzana, ani kościana... Nawet blachę miedzianą, nawet żelazną przetnie!... I niełatwo się tępi!...
— Zato szczerbi się i pryska. Dość, aby ręka trochę się powinęła na płaz, a już go niema! W dłoni zostaje nieużyta rękojeść. Tosamo z grotem oszczepu lub strzały: jak żądłem nie trafi, zaraz się wyszczerbia i rozsypuje. I nic już z niego, nie przekujesz go, nie poprawisz, trzeba oddać łam do odlewacza albo rzucić!... Już lepsze dawne ostrza kamienne!... Doprawdy!...
— Ech, głupstwo!... Nad jedną strzałką kamienną pół dnia pracy! Widziałem ja coś lepszego: — oręż biały, cudowny, wilczy oręż żelazny... Niby to bronz, a nie bronz... Można go giąć i prostować jak słomiane powrósło, póki gorący, a zanurzony do wody, ryczy z gniewu jak smok i twardnieje w zaciętości na kamień... Znacie go dobrze, ten oręż, gdyż używają go Wilcy... I skąd go mają ci ciemni włóczędzy?!...
— Po górskich szczelinach, u źródeł rzek szukają czarownych kamieni wybrani młodzieńcy, najcnotliwsi, najlepsi!... Z wielkiemi zaklęciami i w tajemnicy, przez post surowy, próby i modlitwy szykują się ku temu... Potym prażą żywą opokę w ogniu, lejąc weń tłuszcze objaty na wolnym wietrze, na przedmuchu... Pilnują wybrańców wróżowie, uczą kowali siwi ofiarnicy... Nikt nie śmie podpatrywać ich dziejów... Zginie śmiercią albo w wiecznej niewoli pracować będzie, przyprzęgnięty u ich kowadeł... śmiałek ciekawy.
— I gdzie znaleźli oni taki czar?...
— Włóczą się po całej ziemi, więc im łatwo... A my co, co wiemy, my, przykuci do zagona?!...
— Złodzieje i zbóje!... Pewnie i czar ten gdzieś ukradli!... Żyją tylko z tego co u nas złupią, uniosą... Skądżeby oni mogli co wymyślić, kudłate wilcze mordy!?
— A przecie wymyślili... Teraz wszyscy, co żelazo mieć chcą, płacić im muszą haracz, a bez żelaza już obejść się trudno... Szkoda, że go mało sprzedają!...
— Wolą rabować...
— Pańska zabawa żelazo!... Dla nas i miedź i ołów i bronz dobry!
— Nie mów tego! Co innego lemiesz, co innego narzędzia domowe — niema lepszych nad nasze. Ale oręż wilczy — przedni, a głównie lekki!... Nie łamie się, więc mogą brać z sobą po jednej szabli i włóczni, gdy my musimy brać ich kilka... Twardszy od miedzi, nie gnie się, nie tępi... Dla tego choć te dzikusy nie mogą dać rady naszemu wojsku w gromadzie, bo nie znają szyku, nie znają okopów i sztuki wojennej, ale biją nas małemi oddziałami, skubią i dręczą jak muchy... Ciężka będzie z niemi przeprawa, szczególniej teraz, kiedy zaczynają się skupiać i naśladować w boju nasze uczone rzędy...
— Powiadają, że nowy ich wódz czy król, nie wiem, jak go zwać, bo rządzą u nich wszystkim starcy... Otóż, powiadają, że ten ich naczelnik wojenny, syn starego Wilczury, młody jeszcze smyk, ale dzielny i łepak zabiegliwy, wszystko chce w garść wziąć i połączyć...
— Nie uda mu się, nie uda!... Słychana to rzecz, żeby wilki pogodziły się!... Idą razem, póki niema zdobyczy, a nad nią zaraz zęby szczerzą!... Takie ich przyrodzone narowy!... I to całe nasze szczęście! Nie przerobi woła na sokoła!
— Nikt go nie widział. Mówią, że wzrokiem zabija!...
Tak szeptali między sobą wojownicy, poglądając co chwila, czy nie rozchylą się purpurowe kotary w podwojach i nie ukaże się Król.
Spoglądała często w tę stronę i starszyzna.
— Zmienił się. Bardzo się zmienił. Gniewliwy się stał. To niedobrze, bo lud łatwiej prowadzić dobrocią!... — gadał siwobrody rycerz w białej opończy.
— Od powrotu z tego nieszczęsnego polowania nie gada z nikim, nie uśmiecha się, nie naradza. Nawet Bączuś rozweselić go nie może. A co się w lesie stało, nikt nie wie!... Chyba astrolog Dydko!... Ho, ho!... Chytra to sztuka!... — wtrącił rycerz w opończy purpurowej.
— Wojsko z całego państwa, moc ludu zebrał teraz w same żniwa i trzyma... — dorzucił rycerz w opończy błękitnej.
— A poco — nikt nie wie! Co innego poświęcać się z potrzeby, dla obrony kraju, dla spokoju wszystkich, a co innego dla czyjegoś kaprysu!...
— Racja!...
— Zapewne!
— Dobrze mówi!... — Mruczeli rycerze, postukując mieczami.
— Cicho!... Idzie Wielka Rada! Idą do Króla. Stary Skowroń ją wiedzie. Niedługo będziemy wiedzieli, o co chodzi... Albo... rozejdziemy się do domów!...
Rada, strojna w lśniące atłasy, w barwione jedwabie, w dzierzgane srebrem i złotem brokaty, zatrzymała się w wielkiej sali przyjęć, gdzie w cieniu na usłanych kobiercami stopniach pod purpurowym baldachimem migotał złoty tron. Dwuch paziów pobiegło szukać Króla i uprzedzić go.
Długo szukali, gdyż Król był właśnie na wieży u nadwornego astrologa, znamienitego Dydki na Słomianych Nóżkach. Obaj stali w wysokiej sali ze szklanym kulistym pułapem, pochyleni nad stołem, zarzuconym rozmaitemi papierami, pargaminami, zwitkami papyrusu, i rozglądali wielki, pokreślony dziwacznemi znakami rysunek.
Astrolog miał na głowie błękitny, upstrzony srebrnemi gwiazdami kołpak, a na okrągłym jak dynia ciele taki sam obszerny suty płaszcz, z pod którego ledwie wyglądały cieniuchne nóżki. Król był w czarnym aksamitnym kaftanie, na którym pięknie odbijała złota jego broda i złoty, zwieszający się z szyi łańcuch.
— Otóż Wasza Królewska Mość widzi, że obecnie Bliźnięta są tutaj. Mars, bóg wojny, śpieszy ku nim, ale jest jeszcze daleko... Zato z boku podchodzi gwiazdozbiór Lwa... A tu Wąż zwija swoje skręty... Stoi złowróżbny Cielec... Na szczęście Panna przecina mu drogę... I jeżeli Wodolej, który wzbudza mgły i tumany, nie przeszkodzi jej, to unikną grożącego niebezpieczeństwa. Ale widzę jeszcze dużo, dużo przeszkód dla pomyślnego końca... Wszędzie zło, pełno zła... I wciąż trzeba będzie uważnie badać gwiazd drogi, aby przewidzieć nieszczęście i przygotować się do niego.
— A teraz?! Cóż ci nareszcie powiedziały gwiazdy?... — przerwał mu Król.
— Gwiazdy?!... Gwiazdy mają własne drogi i osobliwą mowę. Mowa ich staje się zrozumiałą po zestawieniu ich dróg z ich wagą, ciepłotą, wilgocią oraz wpływami, co nie jest rzeczą łatwą. One sobie przeciwdziałają, szkodzą albo pomagają, a wszystko odbija się na człowieku. Saturn naprzykład jest posępny, zimno-wilgotny; panuje nad prawym uchem ludzkim, śledzioną, pęcherzem i zębami... Co więc nastąpi, jeżeli on w tymsamym człeku skłóci się z Wenus, która panuje nad lewym uchem, a jest pani nauki i cudności, wesoła, wilgotno-ciepła, woni słodkiej, mocy w członkach przedziwnej, tchnie ku piękności, a rządzi śpiewaki... albo księżyc, który jest niewieście przychylny, rząd białogłowski, opatrzenie matek, włada człowieczym żołądkiem i lewą stroną ciała, prawym okiem w nocy, a lewym we dnie... A kto się pod nim narodzi, będzie wielki, czerwony, nijako tłusty, okrągłego lica i sprawiedliwy... Jowisz darzy ludzi wesołym zmysłem i władnością... Merkury daje zimną suchość fałszywą, a wróży bogactwo... Byk — nic dobrego!... Zsyła żółtaczkę, radzi wystrzegać się psów i leśnych drapieżców!... — pouczał gwiaździarz z zapałem.
— Tak, tak... psów i... leśnych drapieżców!... — powtórzył w zamyśleniu Król.
— Podczas gdy Waga jest znamienia męskiego, na wschód słońca panująca, powietrzna... Ostrzega przed pożarami... Kto pod nią się rodzi, ma nos wielki i plecy wielkie, znamię na obliczu albo na ręce, rychło się gniewa, jest zmieszanego przyrodzenia... A Rak przebiegły jest, łakomca, lubi spory i podróże, winien wystrzegać się wody... Co więc uczynić się może, skoro wilgotno-ciepła Wenus przejdzie w blizkości od tegoż znaku, jak to było niedawno?!... Ha, co?... Zadanie nielada, ha!? — pytał, następując na Króla z podniesionym palcem.
Król ocknął się z zadumy i targnął niecierpliwie ręką swój złoty łańcuch.
— Nie o to chodzi, ale czego się strzec? Co grozi nam dziś, jutro, pojutrze?... Co robić?! Czy nic o tym nie mówią twe gwiazdy?!...
Czy nic w nich nie wyczytałeś, najmniejszej choćby wzmianki o... żelazie... albo o... Żelaznym Wilku?!...
— O Żelaznym Wilku? — powtórzył ze zdumieniem astrolog. — W gwiazdozbiorach niema takiego znaku!... On nie istnieje!...
— Więc co warta twa wiedza?... Twoje gwiazdy? One nic nie mogą?!
— Owszem, gwiazdy wiedzą i mogą wszystko! — odpowiedział z godnością Dydko. — Wszystko jest pod wpływem ich przyciągania i odpychania... ich humorów, gorącości, gęstości i wilgoci... Przez nie krew nasza unosi się w żyłach ku górze, chmury krążą po firmamencie i z próżni w próżnię przelatują wichry!... Wszystko przez nie znajduje się w ruchu, w bieżaniu, w pościgu, zarówno wody morskich odmętów jak wody ludzkiego żołądka, liście jesienne i proch ziemski... Łzy matek i uśmiech dziecka takoż od nich... Wszystko jest ich prawa koniecznością i nic nie dzieje się bez ich przyzwolenia... I chłop nie kichnie i król nie nakaże... — pouczał znowu z rosnącym zapałem.
Król już go nie słuchał, jego czujne ucho myśliwskie uchwyciło szmer kroków na schodach i niespokojny wzrok pobiegł w stronę drzwi. Rozległo się nieśmiałe stukanie.
— Wejdź!... — rozkazał Król, podczas gdy Dydko zakrył przezornie połą płaszcza od uroków kreśloną przez się tablicę. Drzwi otwarły się i ukazał się złotowłosy paź.
— Miłościwy Panie, Wielka Rada z wojewodą Skowroniem na czele proszą o posłuchanie!
— Powiedz, że zaraz przyjdę. Niech przygotują szaty i salę tronową!
Skinął głową, i paź znikł.
— A więc stanowczo nie wiesz, kto to jest Żelazny Wilk, i nie możesz przepowiedzieć, co nas czeka w najbliższej przyszłości?...
— Żelaznego Wilka niema. Nauka nie wykryła jego znaku i z wielkich mędrców nikt o tym nie pisze; podejrzewam więc, że są to wymysły poziomych rozumów, puste brednie guślarzy!...
Król rozśmiał się boleśnie.
— Nauka prawdziwa, nauka niebieska, a nie ta szalbiercza ziemska, zna jedynie to, co jest w księgach starodawnych... co pisali słynny Argorantus albo Pokus Przemądry... boć oni wszystko przewidzieli... — zaczął Dydko napuszenie.
— Tylko prędzej, bo nie mam czasu.
— To się nie da tak w krótkości opowiedzieć, Najjaśniejszy Panie!... — pisnął nagle zmienionym głosem astrolog. — Już mówiłem, że tu się krzyżują tysiące wpływów... Jedne drugie znoszą, wzmacniają, albo zmieniają do gruntu... Czasem złe gwiazdy pomyślny dają skutek, a dobre szkodzą... to zależy...
Król wstał z zydla.
— W każdym razie, Najjaśniejszy Panie, będzie to, co mówią gwiazdy...
Król machnął niecierpliwie ręką, ale ponieważ nie chciał w obecnym swym nieszczęściu zadzierać jeszcze z gwiazdami, więc nic nie powiedział i w milczeniu skierował się ku wyjściu. Zabiegł mu Dydko drogę przypochlebnie, otworzył drzwi i skłonił się tak nizko, jak tylko pozwalał na to jego okrągły brzuszek.
W sali przyjęć zgodnie z wydanym rozkazem czekano już na Monarchę. Na przedzie stał Naczelny Wojewoda Skowroń w szacie szafirowej jak nocne niebo, przetykanej złotem. Wspaniała siwa broda spadała mu do pasa, a błękitne oczy patrzały spokojnie i cierpliwie na puste krzesło tronowe. Obok niego po jednej stronie stał cały w ciemną zbroję zakuty Rycerz Czarny, po drugiej rycerz Płomienny w miedzianej, połyskującej jak ogień kolczudze. Dalej półkolem ustawili się dostojnicy i dworzanie, niby pas tęczy, gęsto przesypany rosą pereł, djamentów, drogich kamieni. A jeszcze dalej poza niemi stanęło zwarte jak mur przedniejsze rycerstwo w ciemnym bojowym rynsztunku.
Drobne szkiełka z wysokich witraży rzucały na wszystkich kwieciste plamy.
Przez otwarte podwoje widać było w głębi przedsionek, pełen giermków i żołnierzy, a dalej złociły się w słońcu marmurowe schody i żółtym piaskiem usypana aleja, po której pachołkowie i pajucy przeprowadzali śliczne wierzchowce rycerskie w rzędach i siodłach, łyskających drogim okuciem.
Zagrały trąby heroldów.
Wszedł Król w koronie, w purpurowym płaszczu, podbitym gronostajami. Czterech paziów niosło jego ogon. A przed Królem Wielki Skarbnik Koronny dźwigał na poduszkach złote jabłko i berło. Czterech zakutych w miedź rycerzy stanęło na stopniach tronu z dobytemi mieczami, a u nóg Króla na małym rzeźbionym zydelku siadł wesołek Bączuś w czerwonym opiętym kubraku, w czerwonym kołpaku, obszytym złotemi dzwonkami.
— Słucham Was, Rado Moja Przyboczna, i Was, zebrane tu na mój rozkaz rycerstwo!... Czego żądacie? Mówcie!
— A nie ugryźcie się w język! — szepnął Bączuś.
— Słuchajcie, słuchajcie!... — wrzasnęli heroldowie.
Wojewoda Skowroń stał spokojnie, czekając, aż się szmery uciszą.
— Miłościwy Królu i Panie Nasz! Przyszliśmy tu, wezwani Twojemi rozkazy. Przybiegliśmy ze wszystkich stron na znak Twój, gotowi nieść i życie i mienie nasze w ofierze. Otoczyliśmy pałac Twój szeroką miedzianą wstęgą... Nie przebije jej żaden wróg, nie przeleci nad nią żaden ptak bez Twego zezwolenia... I wciąż jeszcze ciągną i ciągną poczty z dalekich krańców Twego rozległego Państwa. Już przybyli Opolanie, niezrównani łucznicy, co na sto kroków niedźwiedzia w oko trafiają. Przypędzili wyborowi jeźdźcy Jargowie na koniach chybkich jak jaskółki. Pilnują ogni niezliczone szeregi Płomieńczyków, niepokonanych w boju na dzidy i miecze... Na co czekasz, Panie? Dla czego nie wydajesz rozkazu! Dla czego nie skierujesz zebranej potęgi na upatrzonego przez mądrość Twą wroga ojczyzny?!... W bezczynności słabnie duch wojska... Nikną zapasy skarbu, zjadane napróżno... Maleją zasoby narodu Twego... Osypują się zboża na niezżętych niwach, marnieją porzucone bez pieczy stada, psują się niepoprawione drogi, zawalają niepodtrzymywane budowle, rdza je bezczynne narzędzia rolnika i rzemieślnika... Ostygły i popękały piece do wytapiania miedzi, nie kuje wnętrza gór kilof górnika, nie płyną statki z towarami po rzekach. Wszystko opuścili wezwani na rozkaz Twój poddani!... Ale długo tak trwać nie może, rychło zubożeje lud Twój, a skoro on zubożeje, zubożeje i Twój skarbiec, gdyż przecie z jego danin płynie zasobność Twoich śpichlerzy, stada Twoje z jego powstają dziesięcin, a pieniądz Twój dla tego ma cenę i wagę, że zań można kupić pracę Twego ludu! Rychło nie stanie zboża w Twoim Państwie, wszystko zje wojsko bezczynne, nie będzie miedzi na ostrza strzał, na nowe miecze i dzidy... A wtedy zwycięży nas każdy, kto zechce, kto będzie miał choć garść mąki w zanadrzu, choć tuzin pocisków w sajdaku!... Więc, Miłościwy Królu i Panie nasz, nie trzymaj nas tu po próżnicy! Wskaż nam wroga, powiedź nas na niego, abyśmy, zwyciężywszy go, mogli znowu wrócić do spokojnej pracy na roli i w domu, w kopalniach, w rękodzielniach i w miastach. Gdzie on i kto on, ten groźny przeciwnik, przeciw któremu zebrałeś tutaj i trzymasz w pogotowiu taką potęgę?! Powiedz nam, błagamy cię, gdyż zaiste łatwiej zewrzeć się z nim w krwawym boju, niżli czekać nań w niepokoju i trosce bezczynnej!...
Zamyślił się Król. Po smutnej jego twarzy przechodziły cienie, jakby przeciągających przed słońcem obłoków, wreszcie skinął berłem i podniósł się:
— Wszystko to prawda. Wezwałem was na pomoc w wielkiej biedzie mojej, przybyliście ochoczo. Dziękuję wam! Poczekajcie jeszcze trochę, może wyjaśni się położenie... A tymczasem starczy jeszcze zapasów w śpichlerzach moich... Idźcie więc w spokoju, przestrzegając porządku i ładu! Czekajcie na moje rozkazy!... Jutro niech zbierze się w złocistej sali Wielka Rada. Nie widzę jeszcze wśród was rycerza Rzędy oraz naczelnika najbliższego grodu, Tatury!... Niech wezwą ich natychmiast!...
— A tymczasem... mniej jedzcie, a więcej... śpijcie, a kiedy wam się znudzi, to... gwiżdżcie!... — zagadał Bączuś, wysuwając się naprzód i wymachując przed zgromadzeniem swoją grzechotką.
Król trącił go gniewnie nogą, wstał, skinął głową obecnym i wyszedł.
Ale kiedy znalazł się sam, kiedy szatnik zdjął zeń płaszcz gronostajowy, a skarbnik odniósł do skarbca koronę i berło, Król opuścił się ciężko na fotel i zamyślił głęboko. Wtulony w kącik Bączuś zataił dech, aby nie przeszkadzać panu.
— Cóż... powiodę ich, poprowadzę, ale... na kogo? — zaczął po chwili gadać Król sam ze sobą, wymachując rękami. — Wróg jest i niema go! Wisi jak zmora, a gdzie go szukać, niewiadomo... Lasy i knieje są go pełne... Na skryty znak swego władcy zbiorą się w jednej chwili w upatrzonym miejscu, zbrojni w swoje żelazne szpony... Stamtąd rzucą się na moje państwo, jak lawa płonąca rozleją się po wsiach i miastach... Dotychczas zadowalniali się małą i łatwą zdobyczą, tym, co tu i tam urwać niespodzianie mogli; teraz widzę, że umyślili podbić cały kraj. Pogodzili się między sobą, zmówili i wspólnie na nas napadną... Wróże, aby ich jeszcze silniej spoić, opowiedzą im o mojej obietnicy, o złamanej przysiędze, wystawią to, jako obrazę swych bóstw. Dla tego ta przysięga pewnie potrzebna im była... Piekielny, chytry zamysł! Będą szli jak na świętą wojnę, swoje zbrodnie będą uważali jako słuszną dla mnie karę za krzywoprzysięstwo!... Zginiemy... Każda moja strata — stanie się ich zasiłkiem, każdy zdobyty gród odda im w ręce moje zasoby w śpichlerzach, moją broń w zbrojowniach, moje pieniądze w skarbcach... Użyją ich przeciwko mnie!... Pochwytają moich młodzieńców, uzbroją w mój oręż i popędzą przeciwko mnie!... Czy nie lepiej więc oddać im dzieci?... Co?... Nie, nie!... — odpowiedział sobie Król po długiej chwili namysłu. — Wtedy napadliby na mnie w imię ich praw jako dziedziców tronu. Zawsze znaleźliby przyczepkę. Możeby nawet część mojego ludu pociągnęli za sobą... Kto to wie!? Albo wychowaliby ich jak ludzi swego plemienia i z czasem kazaliby im się upomnieć o rzekomą swą krzywdę... A co powiedziałby mój naród, gdyby dowiedział się, że dzieci własne oddałem dzikiemu wrogowi?!... Niktby nie uwierzył, że to ofiara, każdyby myślał, że to tchórzostwo... Nie! Oprę się teraz... odchowam dzieci... Niech wyrosną, a wtedy opowiem im wszystko!... Niech same postanowią, jak mają postąpić, niech same wybiorą!... A tymczasem będę się bronił!... Ale jak? Sprowadziłem tu wojsko mnogie, ogołociłem z obrony granice... Ale co będzie, jeżeli to fortel, jeżeli oni, nie żądając wydania założników teraz, zaraz napadną na bezbronne zamki, grody i wsie? Zanim ciężko zbrojne me wojsko dotrze do nich, już oni zdążą splondrować, spalić, złupić pół królestwa, wyciąć ludność i ujść, zniknąć, utonąć znowu w swych lasach... Albo gdy ja będę ich szukał w jednym końcu państwa, oni tymczasem przyjdą tutaj, zajmą pałac, wymordują dworzan i dostojników i zaczną rządzić w imieniu mych dzieci, wydziedziczywszy mię, jako niegodnego rodzica!... Dzieci moje widzę jako wilczęta, cały naród zwilczały... Co za ohyda! Łagodne obyczaje moich rolników zamienione na wilcze nałogi, piękna mowa ojczysta na wilcze wycie!... O tak!... Uczynią ich Wilkami, jak to przecie obiecał mi ich władca! Lasami porosną uprawne niwy, w trzęsawiska zamienią się łąki, a tam, gdzie stoją wesołe osiedla i grody, powstaną wilcze zbójeckie nory... Nie, za nic! Lepiej sam je zabiję!... — wybuchnął i zerwał się z fotelu, ale rychło znowu się nań bezsilnie opuścił.
— Co robić, co robić!?... Ten głupi Dydko nic mi poradzić nie może! Ach, dzieci moje, kruszyny drogie, nadziejo moja i mego narodu, czyż mam was utracić wćześniej, niż was poznam!?... Czyż mam was zniszczyć własnoręcznie lub oddać!? I czy po takim upodleniu ostoi się dusza moja i ludu mego wobec przeciwności wojen i losu, wobec walk krwawych, jakie, czuję, że nas czekają!?
Dwie siwe łzy, jak duże perły, wytoczyły się z pod przymkniętych powiek Króla i pociekły na złotą brodę. Wtym poczuł, że ręce jakieś objęły jego nogi.
— Kto tu?! — krzyknął Król, zrywając się i marszcząc brwi.
— To ja, Miłościwy Panie, wierny Twój sługa, Bączuś... Daruj, że podpatrzyłem smutek Twój!... Wiem, że monarchowie nie powinni mieć ani smutków, ani radości, że powinni wciąż tylko myśleć o potrzebach swoich poddanych. Tego żąda od nich naród, rycerstwo, wojsko, sejmy... Takich monarchów, co prawda, jest niewielu, ale wiem, Panie nasz Miłościwy, że takim właśnie Ty jesteś... Ty, Królu, jesteś, musisz być zawsze panującym, tak jak ja muszę być i jestem zawsze wesołym, dowcipnym wesołkiem... a przecież i ja... człowiekiem jestem, mam krewnych, przyjaciół, troski swoje, i niezawsze śmiać mi się chce... Więc, Królu Panie, powiedz mi swoją biedę, a może ja ją moją grzechotką odpędzę!... Przecież ja kocham cię, Królu mój, bo jesteś dobry, szczodry i sprawiedliwy, i lubię, jak się śmiejesz z mych żartów wesoło, swobodnie... Ale dawno już nie śmiałeś się, oj, dawno!... Więc powiedz wesołkowi Twemu, Panie, jaki ci ludzki ból dolega!?
— Poczciwy Bączusiu, nic mi na to nie poradzisz, nic! Stało się i już się odstać nie może!... Uległem przemocy w chwili słabości, dałem niebacznie obietnicę i od tej pory nie wiem, co czynić... Dawniej wszystko było jasne, proste, zrozumiałe... teraz tonie zmącone we mgle. I jak z tego wybrnąć, nie wiem, a z nikim się poradzić nie mogę, bo gdybym powiedział to moim dostojnikom, rycerzom, doradcom, padłby zaraz popłoch na wszystkich, mieliby państwo za zgubione, zaczęłyby się zwady, spory, jak zawsze w takich razach... Nieposłuszeństwo, a może nawet bunty i zdrada!... Bo gdyby to, co nam grozi, było zebrane w pewnym miejscu, gdyby to było nieprzyjacielskie wojsko, albo nawet jaki smok, albo dziwoląg okropny i niebezpieczny, — to po dawnemu pchnąłbym nań moich dzielnych wojowników, uderzyłbym sam na czele moich rycerzy i sprawa rychłoby się wyjaśniła. Albobym zginął i na moje miejsce wstąpiłby inny, dzielniejszy Władca, albobym zwyciężył i utrwalił spokój i moje panowanie. Ale niebezpieczeństwo, które grozi teraz, rozsiane jest wszędzie, a nigdzie go niema właściwie; wisi ono jak chmura już nie nad moją tylko głową, już nawet nie nad głowami mych dzieci, lecz nad przyszłością całego narodu. Bo posłuchaj, wierny mój wesołku, jak to było...
I Król w krótkich wyrazach opowiedział swoją przygodę.
Rumiany Bączuś siedział u jego nóg na podłodze, oparszy rumiany podbródek na rękach skrzyżowanych na grzechotce. Gdy Król zaczął wyrzucać sobie słabość, że ustąpił Żelaznemu Wilkowi i dał bezmyślną obietnicę, gdy zaczął dowodzić, że lepiejby już był jego samego zjadł wówczas dziwoląg, niż żeby on teraz z całym ludem przeżywał takie męki, przerwał mu Bączuś, trzęsąc głową:
— To na nic, Królu Panie, to na nic... Wilki zjadłyby Ciebie z wielkim apetytem, a potym napadłyby na strapionych Twoją nieobecnością poddanych, wycięłyby ich, wymordowały, zajęły twój pałac i pożarłyby nietylko twoje dzieci, ale nawet Królową Jejmość, ba, myślę, że zjadłyby nas wszystkich, bo one są bardzo żarte, ja coś o tym wiem, gdyż ojciec mój był leśnikiem... Wszystkichby połknęło to obrzydliwe, włochate brzuszysko. Zostałaby jedynie Jejmość Pani Głos-Puszczalska, Ochmistrzyni Nadworna Waszej Królewskiej Mości, gdyż jej to nawet Wilk Żelazny rady nie da... Każdy się nią udławi! Ale co z niej komu przyjdzie, kiedy ona tylko bzyka na wszystkich jak osa i nic więcej!... Narodu ona nie zbawi!... Otóż, Królu Panie, dobrze się stało, żeś mu obiecał, gdyż uzyskałeś zwłokę, zdążyłeś zwołać wojsko, a teraz spróbujemy obmyśleć, co robić dalej!...
— A moje słowo królewskie?
— Twoje słowo, Królu?! — zastanowił się wesołek. — Twoje słowo, Królu, wiele waży, ale było ono wymuszone podstępnie, więc podstępem na nie odpowiedzieć należy. Nie odmawiaj mu, ale powiedz, żeby sam po okup przyszedł i wziął go...
— Tego się właśnie obawiam!
— Nie bój się, Królu, teraz nie przyjdzie — nie pokaże się wśród tak mnogiego wojska. Wilczą on ma naturę i o nas po swojemu sądzi... Nasby on bez litości rozszarpał, gdybyśmy w jego znaleźli się mocy. Więc tu teraz, gdyśmy zebrani w całej swej potędze, napewno nie przyjdzie!
— Ale wojska przecież nie możemy wciąż trzymać w pogotowiu! Słyszałeś: już sarkają!
— Rozumie się, że nie. Zresztą własne wojsko zje nas równie dobrze i zniszczy jak wilcze...
— Cóż więc czynić?
Bączuś zamyślił się, dolną wargę wysunął, jedno oko przymrużył i tak dumał chwilkę.
— A gdyby tak, Najjaśniejszy Panie... cały pałac... otoczyć wysokim, potężnym murem, bramę zaopatrzyć mostem zwodzonym, otoczyć wszystko głębokim przekopem i skierować doń wody Popławy... Na murach i w bramach ustanowić straże, które czuwać będą dzień i noc, aby nikt bez twej wiedzy i zezwolenia nie wtargnął do zamku!... Rozumie się, że nie puścimy i wilków... A gdyby przyszedł wódz ich z wojskiem, to oprzemy się im... Zanim zamek zdobędzie, zdążymy wici rozesłać, nadciągnie wojsko, przybiegną na odsiecz rycerze, nadejdzie pospolite ruszenie...
— Tak, to prawda!... — odparł wolno Król. — Przychodziło mi już coś podobnego do głowy ale... każdy zamek... bardzo podobny jest do więzienia! Nie będzie miał mój pałac już tego dopływu słońca i powietrza, co teraz... Nie przedostaną się doń ciepłe, ożywcze wiatry ani ludzkie głosy! Będą więc rosły dzieciny moje, przyszli rządcowie państwa, w odosobnieniu, w zaduchu ciemnicy. Sam również... przyzwyczaiłem się do swobody, do ufności, do życzliwości ludzkiej!... Ciężko mi będzie... za murami!
— To prawda, to prawda!... — zgadzał się Bączuś. — Ale co robić?..
Zamyślił się Król, zastygł bez ruchu na swym fotelu z głową opartą na dłoni. Bączuś, sądząc, że śpi, wysunął się cichutko z komnaty.
Ale Król nie spał, ino biedził się z myślami i wzdychał.