Bajka o Żelaznym Wilku/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajka o Żelaznym Wilku |
Podtytuł | z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Jan Rembowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była to maluchna wysepka, ale miała wszystko, co człowiekowi potrzeba: bujne lasy, kwieciste łąki, góry, skały i jary, błota, gdzie rósł dziki ryż, i słoneczne halizny na zboczach pagórków, gdzie dojrzewała dzika pszenica. Środkiem płynęła bystra rzeczułka.
Nieprawdą wszelako było, że świecił tu wieczny dzień. Po dniu następowały tu gwiezdne noce, jak wszędzie. Zato było wciąż przedziwnie ciepło, gdyż wielki prąd morski przynosił z odległych stref zwrotnikowych masy ogrzanych wód, które miarkowały chłody jesieni i zimy.
Nabiedzili się jednak niemało królewicz z królewną, natrudzili się do krwawego potu, zanim nauczyli się korzystać z darów przyrody, poznali, jako używać narzędzi, i przyzwyczaili się do ciężkiej pracy fizycznej.
Ale zwolna pokonali wszystkie trudności.
Przy ujściu rzeczki na wzgórku wybudowali sobie nieduży domek z dwuch izb, przedzielonych wązką sionką: w jednej zamieszkał królewicz, a w drugiej królewna.
Pożywienia mieli pod dostatkiem: rzeczka obfitowała w ryby, w lasach poblizkich rosły słodkie kasztany, rozmaitego gatunku orzechy, jabłka, śliwki, wyśmienity dereń, drobne, ale słodkie winogrona i moc jagód. Królewicz, włócząc się po kniei, odkrył niebawem ryż i pszenicę. Zaraz poogradzał te pólka kolczastemi płotami od jeleni i dzików, oczyścił je z chwastów i kamieni, okopał... Tegoż jeszcze roku dały obfity zbiór. Mieli więc dosyć wszystkiego na swe skromne potrzeby, tymbardziej, że królewicz nie przestawał zapuszczać się w lasy i coraz nowe przynosił z nich łupy: to miodu plaster, to dziesiątek jaj, to snop dzikiego lnu na nici. Wszystko sobie przypominał, co w książkach wyczytał, co usłyszał od ludzi lub zobaczył w czasie pobytu u starych rybaków, i ze wszystkiego teraz wyciągał pożytek. Jednej rzeczy nie mógł tylko robić, nie był w stanie zabijać żywych stworzeń, nie mógł polować — na samo wspomnienie krwi bladł, mienił się na twarzy i zakrywał oczy rękoma.
— Nie!... Za nic!
Zato bardzo lubił chować ptaki i zwierzęta obłaskawiać. Przynosił do domu gniazda z pisklętami, chwytał młode sarny oraz dzikie prosięta. Wkrótce zaroiło się koło ich domu od oswojonych gołębi, bażantów, kaczek. Z lasu na świst królewicza przybiegały kózki i jelenie, a z pod ziemi wyłaziły króliki. Królewicz znał je wszystkie, opiekował się niemi, karmił, gdy brakło im paszy w czasie słót zimowych. Nawet czarne psy swoje, rozżarte i groźne, nauczył rozpoznawać domowych przyjaciół i one broniły zwierzątek przed drapieżnikami. Zresztą wielkich drapieżników na wyspie nie było; kryły się tylko gdzieniegdzie po norach lisy, a w kamienistych osypiskach kuny. Z niemi psy łatwo sobie dawały radę bez pomocy królewicza.
Był więc zawsze królewicz wesoły, uśmiechnięty, pogodny. Rozrósł się, zmężniał. Złocista, jak u ojca, broda zaczęła mu obrastać opalone jagody, jasne loki spadały mu na rozłożyste ramiona, ręce i nogi stały się podobne do tęgich dębowych konarów. Jedynie oczy błękitne patrzały po dawnemu łagodnie i marząco z pod ciemnych rzęs.
Królewna zmieniła się znacznie mniej, gdyż brat oszczędzał ją, trudniejsze rzeczy sam robił, na słoty, wichry i spiekotę słoneczną zbytnio nie narażał. Ale i ona opaliła się i zmężniała, a ręce i rysy jej zgrubiały. Pomimo to zachowała w kształtnej postawie królewski majestat, a w czarnych oczach wyniosłość.
Brat ogromnie ją kochał i cenił: nie lubił jednak jej... smutku. Dla tego kryła się z nim i wtedy jedynie, kiedy wiedziała, że brat z lasu prędko nie wróci, siadała z kądzielą u okna i, odsunąwszy ramę z rybią błoną, zastępującą szkło, patrzała na chmurniejącą za dalekim morzem ojczyznę.
Furczało wrzeciono, snuła się cienka nitka w drobnych paluszkach, a królewna myślała — myślała o tym, co było... I od tych myśli bladły jej jagody, zapadały się w ciemne doły oczy gwiaździste, więdły, zacinały się wilgotne koralowe usta...
Królewicz po powrocie zaraz poznawał, o czym myślała siostra, i dąsał się, ale częściej próbował ją rozerwać:
— Zośka, dwie barcie pszczół wyrąbałem w lesie. Pójdziemy po nie jutro! Dobrze? Postawimy koło domu, urządzimy pasiekę!
— Poco?
— Jak to: poco? Żeby miód podbierać, wosk topić... Świec naodlewamy... Zawsze to lepiej się pali, niż łuczywo!... Jakie to oczy masz czerwone od kopcia smolnego, jak królik!
Królewna odwracała głowę, aby schować oczy, które robiły się jeszcze czerwieńsze, bo przed niemi stanęła nagle sala zamkowa, jarzącemi gorejąca światły.
...To kraj dziki! Mieszkańcy wciąż muszą walczyć... Nie mają ogłady... Mieszkają w prostych izbach... Używają naczyń glinianych, broń mają kamienną i kościaną... — szeptało widmo rycerza w mglistej zbroi.
Wzdrygnęła się. Brat spojrzał na nią żałośnie.
— Albo wiesz co, zamkniemy chatę i pójdziemy w góry, na ten szczyt lodowy, co z pośrodka wyspy wysterka...
— Poco?!
— Znowu: poco?! A po to, że tam ładnie pewnie, że stamtąd całą wyspę widać...
— W takim razie... czy nie lepiej...
Królewna zająknęła się i poczerwieniała, poczym zaczęła mówić szybko i porywczo:
— Spuśćmy łódź i popłyńmy na ląd... Tak... na chwilkę ...na parę godzin... może tam kogo spotkamy, może tam znowu... są rybacy... Ale nawet jeżeli nikogo nie będzie... to chwileczkę... pochodzimy po tych samych miejscach... Zresztą kto wie, co tam znajdziemy. Czyś ty, Jaśku, nie ciekaw... co się stało z rodzicami? z Bączusiem? Czy żyją? Czy zamek stoi jeszcze? Kto rządzi państwem? Ja bo nawet... losu Tatury jestem ciekawa!?
Królewicz zatkał uszy gniewnym ruchem.
— Nie chcę, nie chcę! — wołał. — Nie przypominaj mi... Nienawidzę! Nigdy, nigdy!... I nie waż się myśleć...
— Przecież mówiłam, że na chwilkę tylko! — broniła się królewna.
— Wiem ja dobrze, co to znaczy! Zobaczą nas, wyśledzą tutaj, dościgną, dosięgną! Przyjdą ze swoją krwią, ze swym fałszem, chciwością, kłamstwem, zawiścią, ze swemi okropnościami... Nie chcę! Mam tego dosyć!
— Nie wszyscy są tacy. Pamiętasz Bączusia?
— Tak, ale dobrzy nic nie mogą i nic nie robią!
— A cóż my robimy?
— My... chociaż ręki do złego nie przykładamy! Choć jesteśmy zdaleka od tego wszystkiego, ale patrzeć na to i nic nie móc, to okropne!
— Zawsze choć trochę, choć kruszyneczkę można tam zrobić dobrego... Tutaj nic! Pamiętasz chłopów, u których na gęślikach grałeś, śpiewałeś? Jak ci dziękowali...
Królewicz uśmiechnął się gorzko.
— No i cóż?
— Wielkiego nic, ale zawsze nabrali pewnie trochę otuchy, zobaczyli, że tam, w górze, wśród władców jest ktoś, co im dobrze życzy!...
Królewicz trząsł kędziorami, oczy ręką przysłaniał i szepnął boleśnie:
— Nic z tego, nic!... Okropności! Najlepiej spalę łódź, żeby nie było pokusy!
Wyskoczył z izby, jak obłąkany. Pobiegł nad brzeg, gdzie, przykryta deskami, stała stara łódka. Silnemi uderzeniami siekiery przebił jej dno, poczym podgarnął chróstu i wiórów, skrzesał ognia i podpalił.
Blada jak płótno, królewna patrzała ze zgrozą na pożar z progu chaty. Królewicz nie spojrzał nawet w jej stronę, siekierę na ramieniu położył i poszedł wprost w las.