<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Dwa dni płynęli, nie zatrzymując się nigdzie. Śpieszyli się, gdyż mało mieli jedzenia. W dodatku znów ogarnął ich lęk pościgu. W nocy, gdy jedno z nich spało, drugie pilnowało steru. Potężna rzeka, szemrząc dobrotliwie, niosła ich łódeczkę, chybocąc z lekka, niby kołyskę. Nareszcie wypłynęli na brzeg sinego morza. Rozwarły się przed niemi czeluście błękitu, w których tu i tam ciemniały plamy wysp, a nad któremi srebrzyły się obłoki. Pozłota słońca skrzyła się na falach; stada białych rybitw polatywały nad wodami. Poza tym było pusto, bezludnie, przestronno. Nawet szmer fal i pisk ptaków topniał do szczętu w nieobjętym milczeniu przestworzy.
Długo szukali chatki rybaka: wreszcie dostrzegli nikły dymek na długim, płaskim przylądku, który niby ogromny palec ziemi wysuwał się daleko w morze. Tam skierowali co prędzej swój stateczek i po wielkich trudach przybili do brzegu. Wydma żółtego piasku wznosiła się nad nadwodną chylizną i tworzyła wzgórek. Na wzgórku rosła rzadka trawa i małe krzaczki, a w połowie jego zbocza tuliła się nizko u ziemi ubożuchna chałupka o płaskim dachu. Dokoła na żerdziach suszyły się sieci oraz wiązanki popłatanych ryb, a troje dziwnych istot stało przed progiem domku i przyglądało się w milczeniu przybyszom. Jedna z nich z lekka pochylona przytrzymywała za skórzane obroże dwa tęgie, czarne psy. Gdy królewicz nie mógł dać sobie rady z łódeczką, którą zabrać mu chciała fala morskiego przypływu, ta trzecia postać puściła psy i ze śmiechem skoczyła ku niemu.
— Coście za tacy, że statku na brzeg wydźwignąć nie umiecie!? — spytała w szorstkim, północnym narzeczu i silnemi rękami wyciągnęła z wody łódeczkę.
Królewicz ze zdziwieniem zauważył, że była to młoda dziewczyna, z jasnemi, jak len, włosami i chabrowemi wesołemi oczami.
Jednocześnie zbliżyły się i dwie pozostałe postacie. Byli to staruszkowie, mali wzrostem i zgarbieni od wieku i pracy. Mieli na sobie dziwną, żółtą, lśniącą odzież z rybich skór i twarze ciemne, pomarszczone, jak wędzona ryba, oczy też rybie, wyblakłe i wytrzeszczone. Duże nosy i wystające podbródki schodziły im się prawie nad zapadłemi ustami. Staruszkowi mszyła policzki twarda, biała szczecina, której pęczki wyrastały nietylko z uszu i nozdrzy, ale nawet z koniuszczka grubego nosa. Staruszka była do niego podobna, ale nie miała zarostu. Milczeli i przyglądali się gościom. Zato dziewczyna żwawo krzątała się koło łódki, wciągnęła ją wyżej na piaski i podłożyła pod nią drewniane stojaki, aby nie stoczyła się na dół. Potym zajrzała do środka, zabrała stamtąd rzeczy i zawołała na przybyłych:
— Chodźcie do chaty! Gośćmi będziecie!
— Tak, tak! Gościjcie sobie! — zaszemrali staruszkowie, drepcząc za niemi.
Królewicz i królewna poszli, spoglądając z pewnym niepokojem na czarne ostromorde psy.
— Nie bójcie się, nie ugryzą: widzą, że nie jesteście ani źli ludzie, ani zbóje! — pocieszała gości dziewczyna.
Chatka była mała, ciemna i wydała się królewnie strasznie brudną; śmierdziała rybim tłuszczem i dymem. Ale co było robić? Radzi byli, że po trzech dniach mieli nareszcie dach nad głową, ukrycie przed wiatrem i komarami... Na ulepionym z dyli i gliny kominku palił się dawno niewidziany ogieniek, a przy nim w garnku bulkała zupa z ryby, przyprawiona dziką cebulą. Rybacy wytarli połami ubrania ławy za stołem i posadzili na nich gości. Pokładziono przed niemi zaraz drewniane łyżki, a rychło pojawiła się i misa dymiącej zupy i doskonała gotowana ryba.
— He, he!... W górze rzeki, to pewnie już ciepło, a tu u nas wciąż z wody dmucha... wciąż zimno! — zauważył staruszek.
Widać było, że rad byłby dowiedzieć się, skąd przybysze przybywają, lecz grzeczność zabraniała mu wprost pytać.
Królewicz i królewna nie śpieszyli z odpowiedzią. Nieszczęścia nauczyły ich ostrożności. A co będzie, jeżeli wiadomość o ich przybyciu tutaj gruchnie zaraz po okolicy? Nie, lepiej milczeć, aż odnajdzie ich Bączuś, a wtedy się wszystko wyjaśni. Tak umówili się jeszcze na łodzi i dla tego królewna spojrzeniem wstrzymała królewicza, gdy zaczął mówić:
— Tak, tak! zapewne, w górze już ciepło... kwiaty kwitną!
— O! Nie dziwo! U nas też kwitną! Tylko nie tu, bo tutaj wydmuch, wichura wszystko wymiata, ale opodal w lesie! Onegdaj, kiedym chodziła po drzewo, to już wiele jaskrów, widziałam, żółciło się na mokradłach... Jużem chciała rwać, i brać, i nieść, alem pożałowała... Poczekam, aż będzie więcej... Bo ich tu, u nas, pleni się, niby blasku słońca... Czy i u was tam, w górze wody, po ciepłych deszczach bywa tosamo? — spytała wesoło dziewczyna.
— U nas kwiaty wciąż są, ogrodnik je sadzi! — zaczął królewicz, ale ugryzł się w język, gdyż z jednej strony szarpnęła go za rękaw królewna, a z drugiej dostrzegł, jak ciekawie zwrócił się ku niemu włochaty nos i rybie oczy staruszka.
— Darujcie, mili gospodarze! — wmieszała się królewna. — Zmęczeni jesteśmy bardzo, zdrożeni i senni... Już wam jutro opowiemy wszystko, a dziś pozwólcie nam położyć się wcześniej i wypocząć!
Poruszyli się staruszkowie, zamruczeli:
— A juści! a juści! rozumie się! Hej, Hanka, ciągnij skóry, niech się układą, niech spoczną z ustatku... Małe to jeszcze i słabe! Dzieciny!
Dziewczyna patrzała zdziwiona na nieznajomych, którzy chcą spać w biały dzień, poczym rozśmiała się, błysnęła białemi zębami, poprawiła białą na głowie chustkę i wymknęła się za drzwi. Po chwili wróciła ze zwitkiem skór bydlęcych, rozesłała je w kącie na szerokiej pryczy i wyszła, powiedziawszy uprzejmie:
— Legnijcie!... My tu mamy na dworzu robotę, to się do wieczora spokojnie prześpicie!
— Jak będziemy spać, to nie będą nas o nic pytać, a tymczasem może Bączuś przybędzie! — szepnęła bratu królewna, gdy zostali sami.
Obudzono ich na odwieczerzu. Była noc, gwiazdy, płonące na dalekim niebie, zaglądały przez otwarte drzwi do wnętrza chatki, rozświetlonej czerwonym blaskiem ognia. Na stole dymiły się już misy ze strawą i koło nich uwijała się wesoła Hania z łyżkami. Jednocześnie spoglądała ciekawie na przybyszów, którzy podnosili się ociężale z pościeli i poprawiali na sobie dziwną, zamorską odzież.
— To nie płótno? — spytała, biorąc do ręki róg szaty królewny, gdy ta usiadła koło niej wieczerzać.
— Nie, to... jedwab!
— Tak, tak! słyszałem! — zakiwał głową stary rybak. — Brat starej przysyła jej czasem coś takiego. Ale to nam nic po tym! Nie nadaje się w stanie rybackim, nie nadaje — za słabe! Więc chowamy to w komorze dla uciechy tej oto sroki! Przynieś, Hanka, pochwal się!
Uradowana dziewczyna żywo skoczyła na dwór i wróciła stamtąd, niosąc strój czerwony, suto haftowany. Ale wdziać go wzdragała się, choć stary nalegał.
— Włóż, czego się wstydzisz!? Bo to widzicie: mój pokrewnik, a wuj rodzony tej oto małej, został u Króla na dworze wielkim panem...
Drgnęła królewna i spojrzała na starą rybaczkę, czerpiącą niezmiernie poważnie łyżką zupę z misy. Istotnie w wyschłych jej rysach dostrzegła coś znajomego, ale co takiego — przypomnieć sobie nie mogła.
— A jak się zwie wasz pokrewnik? — spytała, wstrzymując drżenie ust.
— Zwie się Zawała... Maciej Zawała.
— Zawała? Nie słyszałam o takim!
— Nie słyszeliście? On króla bawi. Od królewskiego jest bawienia! A to wy też z królewskiego dworu jesteście?
— Nie, niezupełnie... my... my... uciekliśmy... od wojny!
— My też uciekliśmy od wojny... Sadybę nam ongiś spalili, syna, ojca Hanki, ubili... synową, żonę jego, gdzieś uwiedli, że przepadła kobieta bez śladu... Dawno było... Wzięliśmy więc niemowlę, statku trochę, co zostało, i przywlekliśmy aż tutaj, na kraj świata... Tutaj to już chyba nie przyjdą! Nie mają poco! Niema tu dla nich nijakiej zanęty...
— A ten wasz krewny? czy to czasem nie... Bączuś?...
— Bączuś? Żaden Bączuś... ino powiadam: Maciej Zawała... Łacno go poznać, bo jest mały, trochę garbaty i nos ma duży, jak ogórek!
— Bączuś! Bączuś! — krzyknęły radośnie królewięta. — On tu przyjdzie, gospodarzu, on przyjdzie napewno, on obiecał...
Zdumiał się rybak, Hanka przestała się uśmiechać, a stara, głuchawa rybaczka spytała ze zdumieniem:
— Co się stało?
— Nie wiem! Cieszą się czegoś, biedulki!...
— Przytulcie nas na ten czas, na te kilka dni ukryjcie, dobrzy ludzie! — mówiła pośpiesznie królewna. — Nie mamy się gdzie podziać... Po nas przyjadą... Wtedy... my... wam wszystko... wynagrodzimy!
— A no, zostańcie, jak się wam tu u nas podoba! Nie żal nam tej trocha ryby i kąta... Nagrody to niewarte, a i co wy nam dać możecie, kiej mamy wszystko... Rok dobry — dziewczyna z łatwością strawę zdobywa; reszta jest... Juści źle, że do lasu daleko, opał źle nosić! Ale wy mi tu lasu nie dostawicie, nawet te panowie, co po was przyjadą, tego nie zrobią... Hę!? A jeżeli po was przyjechać ma mój krewniak Zawała, tym ci lepiej! Z chęcią go uścisnę, dawnośmy się nie widzieli... Zawsze i to dobrze, że to jakby znajomość jest! — gawędził stary rybak, przysuwając się z zydlem do komina i podstawiając to plecy, to bok pod ciepło ognia.
Królewicz słuchał go w milczeniu, już znowu senny po dwudniowym wyczerpaniu i tylu trwogach. Królewna wzięła Hankę za rękę i wyszły przed chatę popatrzeć na morze, na niebo, pogadać o swoich sprawach dziewczęcych.
Księżyc już wszedł i morze łuszczyło drobno, przypływ uderzał o piaski nadbrzeżne, wzdychał i szemrał.
— Kto was żywi? Skąd dostajecie wszystko? — pytała królewna.
— Sami się żywimy. Sieci oglądam ja rano i wieczór, dziaduś chodzą po drzewo, babka w domu porządkuje...
— Tak. Nikt więcej? Nikt wam nie pomaga? Nie przychodzi tutaj?
— Nie. A co ma być? Kto ma przychodzić?
— I tak całe życie?
— Pewnie, że całe życie, bo tu nikogo po blizkości niema... Chyba stary sąsiad przypłynie z tamtego brzegu, ale rzadko, bo nieczasowy...
— I nie nudzi ci się?
— Nie. Też niema czasu!
— Nie tęsknisz?
— Poco będę tęsknić! Czasem to chciałabym, ot, tam pojechać... Ale to daleko, tam tylko na dużej łodzi i z żaglem dostać się można... A z żaglem nie umiem, ino dziaduś!...
— A co tam jest?
— A powiadają, że tam jest ziemia, gdzie wieczny dzień!
Spojrzała królewna we wskazaną, stronę i dostrzegła nizko na mlecznym nieboskłonie coś, jakby przyziemną chmurniawę.
— Zresztą teraz to i tego nieciekawam! — rozśmiała się dziewczyna. — Odkąd wyście przyjechali, zrobiło się wesoło. Dobrze, że zostajecie. Tutaj też można się weselić, skakać, dokazować!... Pokażę wam wszystko, zobaczycie, ile tu kwiatów, ile jagód... jakie tu ptaki i zwierzęta żyją w lesie! Będziemy je łapać, dobrze!?
Ujęła królewnę za rękę i, bawiąc się jej delikatnemi palcami, ciągnęła w zamyśleniu:

— Jakie to masz ręce miękkie, białe jak lilije... I brat twój ma takie same ręce, nie do roboty, a do całowania!
Stara rybaczka wołała na nie już kilkakroć, żeby szły spać, że już późno, że jutro rano wstać muszą.

Wreszcie dziewczęta szepcząc i chichocząc położyły się razem na pryczy w kącie za zasłoną z wyprawnej skóry łosiowej.
Gdy królewicz i królewna obudzili się nazajutrz, nikogo już w chacie nie było. Przy dogorywającym ogniu znaleźli garnek z warzą gorącą, a na stole przygotowaną czystą miskę, dwie łyżki i wiązeczkę suchego mchu do wytarcia rąk.
Bączusia nie było — nie przybył w czasie nocy.
Naradzali się cicho, co począć.
— Nie pozostaje nic, jak czekać... — szepnęła królewna.
— A jeśli tamci zwyciężyli? Co wtedy?
— Wtedy zobaczymy. Poco zawczasu głowę sobie zaprzątać. Może Tatura uciekł i ścigają go; może wynikły jakie zamieszki wewnętrzne i ojciec nie chce nas wzywać lub nie ma na to czasu? Odkłada, dopóki ostatecznie nie uśmierzy, nie uporządkuje wszystkiego?... Chodźmy lepiej zobaczyć, gdzie się nasi gospodarze podzieli.
Wyszli przed izbę i rozglądali się po chybotliwych wokoło błękitach. Przylądek był tak wązki, ziemi było tu tak mało, że czarna jej plama nikła, niby skaza w krysztale szafiru. Na południu jedynie chmurzył się ląd posępny, ku któremu biegł grubiejący stopniowo łańcuch wzgórz, lasem porosłych. Niedługo królewicz, który miał wzrok bystrzejszy, dostrzegł idące stamtąd dwie małe postacie.
— Może to wysłańcy?
Poszli pośpiesznie w tę stronę, ale rychło przekonali się, że był to stary rybak i rybaczka. Szli bardzo wolno, uginając się pod ciężarem ogromnych wiązek chróstu, zatrzymując co krok i opierając na grubych koszturach. Stary sapał i dyszał, jak zapalony koń; pot ciurkiem płynął mu po twarzy i kapał na ziemię dużemi kroplami z koniuszczka wielkiego nosa. Stara dyszała cicho, lecz wyłupiaste jej oczy nabiegły krwią i stąpała małemi, jak dziecko, kroczkami.
Królewicz nie mógł patrzeć na tę mękę wiekowych ludzi i chciał od starego noszę odebrać; królewna prosiła o tosamo starej. Ale odmówili im żartobliwie, a nawet z pewnym gniewem:
— Ej, panięta, nie plączcie się! Od harmidru i szarpania ino gorzej ustaniem!... Bez was też musimy chodzić!
— Dla czegóż mniejszych nie bierzecie wiązek?
— Hę!... Bo nie starczy!
— Widzicie: jutro pójdziemy z wami, to będzie wszystkim lżej!
— A juści — będzie lżej! Żeby ino was nie trzeba było nieść!... Nie godzimy się, nie! — śmiał się stary.
— Wypocznijcie sobie, pobawcie się! — wystękała stara.
Wrócili razem ze starcami zmieszani i zawstydzeni. Zastali już w chacie Hankę, pochyloną nad koszem ryb, które zręcznie płatała i czyściła.
— Jakże tam? — spytał stary, zaglądając do kosza.
— Niezgorzej, ino wiatr jedną sieć oderwał od pływaka, skręcił i pomotał. Przyniosłam ją, trza będzie naprawić!
Rybak głową pokiwał i poszedł oglądać suszącą się na żerdziach sieć. Stara zajęła się zaraz przyrządzaniem obiadu. Młodzi goście osamotnieni usiedli skromnie opodal. Zawołano ich dopiero na obiad.
Po obiedzie stary naprawiał sieci, stara przędła mu nici z grubych konopi, a potym wzięła się do szycia. Hanka siadła znowu do maluchnego czółenka i popłynęła oglądać ponownie sieci, zastawione w ujściu rzeki. — Jedyną robotą, którą królewiczowi udało się wykonać, było porąbanie gałęzi na opał. Królewna spróbowała szyć, ale ukłuła się rychło bardzo boleśnie w palec i stara odebrała jej z gderaniem grubą odzież z ręki. Wszyscy jednak umieli ocenić dobre chęci gości i byli bardzo o nich troskliwi. Hanka wieczorem wyśpiewała im wszystkie swoje piosenki. — Królewicz zaraz ich się nauczył, przerobił i nazajutrz już bardzo pięknie sam śpiewał, brzdąkając do taktu na prostych, sporządzonych z deseczki i włosia gęślikach:

Płynie rybka, płynie
Po morskiej głębinie,

Co nam los przeznaczył,
To nas nie ominie!

Płynie rybka, płynie,
Myśli, że nie zginie,
Wprost w zielone trawy,
Gdzie skryte zastawy!...

Uwięzła rybeńka, darmo się trzepocze,
Chwyciły ją sieci za serce ochocze...

Pochyliła Hanka jasną głowę na mocne ręce, oczy chabrowe w morską posłała dal i słucha królewskich pieśni, nie tchnie, nie ruszy się.
— Jakież to śliczności! Niby krew z serca uchodzi! Słuchałabym was, słuchała dzień i noc... Śpiewajcie jeszcze, śpiewajcie! — prosiła, gdy królewicz przestał.
Królewicz pomyślał i zaśpiewał jedną z pieśni, wyuczonych na dworze. Już jej z mniejszą uwagą słuchali rybacy, gdyż wielu rzeczy nie rozumieli i musiała im królewna tłumaczyć.
— Dziękujemy wam! A widzicie, że i wy na coś się przydać możecie! — dziękowali gościom starzy po skończonej muzyce.
Nie mógł się jednak ani królewicz, ani królewna pogodzić z losem śpiewaków, ciężyła im bezczynność, męczył widok staruszków, zziajanych, strudzonych codzień po powrocie z lasu. Ponieważ ci nie chcieli ich brać ze sobą, pod pozorem, że tam bagna, młaki i ostre kolce, że nie mają odpowiedniego ubrania i obuwia — postanowili sami wymknąć się pewnego ranka wcześniej od staruszków, przynieść drzewa i przekonać wszystkich, że nie są już takiemi niedołęgami, za jakich ich uważają.
Tak też zrobili.
Wymknęli się z chatki o samym świcie, gdy ziemia cała była jeszcze perłowa od rosy, gdy wokoło jeszcze było zupełnie cicho i jedynie blade morze szumiało pod muślinem mgieł. Poszli wesoło w stronę lasu, ale dobrze się namęczyli, zanim dotarli tam przez zaspy lotnego piachu, ledwie-ledwie porosłego kępami ostrej trawy i kołtuniastych krzaków. Musieli się zagłębić dość daleko w zarośla, gdyż w pobliżu suszniak już był do szczętu wyzbierany. Dopiero tam, gdzie zaczynał się zwarty, ciemny bór, gdzie się wielkie drzewa gromadą wznosiły, leżało na ziemi dużo opadłego chróstu. Udało im się też obciąć kilka grubszych wyschłych na pniu gałęzi. — Ani spostrzegli, jak, zbierając paliwo, gawędząc i skubiąc po drodze jagody, zaszli w głuchy bór. Zebrali już porządne wiązki, które ciężyły im bardzo, chociaż ułożyli je na zabranych z izby nosidłach, tak samo, jak widzieli, że układał je stary rybak. Gorzej było to, że nie pamiętali dobrze, skąd przyszli. Słońca w ciemnym borze nie mogli dostrzec, czy też dzień był chmurny. Dość, że zabłądzili.
Długo krążyli po lesie, krwawiąc nogi o korzenie i sęki, lgnąc po kolana nieraz w moczarach. Siły ich opuściły zupełnie. Dawno już porzucili zebrany suszniak. Królewna ledwie się wlokła. Nareszcie wybrnęli na brzeg morza, ale poznać nie mogli, gdzie są: czy nad rzeką, czy po drugiej stronie przylądka, gdyż ciemniejące w dali wyspy dawały pozór brzegów rzecznych, woda zaś była słona. Dodała im otuchy ścieżynka, której ślad wykryli tuż u piachów nadwodnych. Poszli ścieżynką na chybił trafił.
— Ujdziemy tak ze trzy stajania, a skoro okaże się, że nie widać otwartego morza, to zawrócimy... Najlepiej zostań tu, siostro, a ja sam pójdę, jestem silniejszy... poco masz się męczyć?
Nie zgodziła się jednak królewna, poszła z bratem. I dobrze się stało, gdyż niezadługo dosłyszeli głosy ludzkie w borze i brzęk oręża, a na ścieżce pokazali się jacyś jeźdźcy.
— Bączuś! — krzyknął radośnie królewicz.
Królewna jednak zatkała mu usta ręką.
— A jeżeli nie on... jeżeli to oni!... — szepnęła przejmującym głosem — cicho! Ukryjmy się!... Śpiesz się, bracie!
Szukali w pośpiechu kryjówki, cofając się przed zbliżającemi głosami. W ostatniej prawie chwili trafili na dół pod korzeniami wywróconego wichurą drzewa; ledwie się tam wcisnęli, gdy tuż, tuż zabrzmiała znana mowa i zaświeciły i zachrobotały bronie... Poznali jeźdźców i setników Tatury. Szli długą ławicą przez las i pilnie przeglądali krzaki i drzewa.
Zastygli bez ruchu w swej kryjówce królewscy zbiegowie, przejęci rozpaczą i zgrozą. Stuk kopyt dawno ustał, ucichły nawoływania żołdaków, a oni wciąż jeszcze nie odważali się opuścić nory. Wypłoszył ich wąż, który przypełznął na brzeg jamy z widocznym zamiarem wślizgnięcia się doń, lecz, spostrzegszy gości, zasyczał groźnie i cofnął się, garbiąc cętkowany kadłub.
— Widać wszystko przepadło, szukają nas! — szepnął posępnie królewicz.
Królewna nie odpowiedziała. Dopiero po długiej chwili, widząc straszne przygnębienie brata, wzięła go za rękę i rzekła:
— Chodźmy! Dowiemy się od rybaków, poco oni przychodzili! Może to są przyjaciele, może wojsko Tatury przeszło na stronę Króla!
— Ale... Skąd wnosisz, że w tej stronie mieszkają rybacy? Może właśnie w przeciwnej i żołnierze nie wracali od nich, lecz szli do nich!
— W każdym razie pójdziemy w stronę przeciwną żołnierzom. Zawsze lepiej być od nich jak najdalej. Jeżeli idą po nas, zaczekają. Jeżeli zaś wracają od rybaków, dowiemy się rychło, poco przychodzili. Musieli przecież coś im mówić, o coś się pytać?!
Po ścieżce podróż była o wiele łatwiejsza i rychło ukazała się krawędź lasu oraz wybiegający daleko w morze cypel piasczysty.
Ze ściśniętym sercem zbliżali się do miejsca, gdzie stała chatka; gdyż wił się tam jakiś dym dziwny i czuć było przykrą spaleniznę. Nie przypuszczali jednak, że znajdą, co dostrzegli. Kupa zgorzeliny tlała na miejscu domku, a obok leżały psy, które zerwały się na ich widok, dziko warknęły i uciekły... Na wzgórku opodal przysiadły i zawyły przeciągle. Jednocześnie królewicz zauważył dwa ciała rozpostarte na piasku, tuż koło domu: był to stary rybak i stara rybaczka. Niedaleko od nich leżała wesoła Hania, rozrzuciwszy szeroko włosy i ręce, jak rozrzuca gałęzie powalona siekierą jodełka...
Już nie żyli. Szarpano ich pewnie przed śmiercią, a może nawet bito gdyż mieli podarte, potargane odzienie.
Królewicz przysiadł na piasku i zakrył twarz rękami.
— Zaco?... Zaco?
— Widocznie nie powiedzieli im, gdzie jesteśmy!
Wykopali dół i pochowali rybaków. Była to ich pierwsza cięższa praca.
Poczym królewicz zabrał sieci, parę siekier kamiennych i bronzowych, jakie znalazł w małym, trafem widać ocalałym śpichlerzyku; wziął łuk, strzały, sidła i potrzaski na zwierzynę, trochę naczyń i odzieży. Wszystko to umieścił w dużej łodzi, wstawił doń też cebrzyk i napełnił go słodką wodą, naładował skórzane wory suszonemi rybami, psy zwabił i uwiązał na smyczy, poczym łódź przy pomocy siostry zepchnął po toczakach na wodę, a gdy odbili już dobrze od brzegu, podniósł ostrożnie rogożany żagiel, który wiatr natychmiast wydął wspaniale.
Niedługo znaleźli się daleko od ziemi, wśród modrej chybotliwej roztoczy. Nie mówili wcale prawie ze sobą, ale bez słów rozumieli się wybornie i królewna, trzymając rękę na rękojeści steru, nie spuszczała oczu z majaczącej w oddali tajemniczej wyspy, »Krainy Wiecznego Dnia«.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.