Bajka o Żelaznym Wilku/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajka o Żelaznym Wilku |
Podtytuł | z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Jan Rembowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długo go nie było.
Już królewna myślała, że nie wróci; już strach ją ogarnął, że go nigdy nie ujrzy, już żałowała, że zagadała z nim o ojczyźnie, gdy dnia pewnego doleciało ją z oddala wesołe szczekanie psów. A ponieważ królewicz je z sobą zabrał, zrozumiała, że zbliża się, że jest niedaleko. Z bijącym sercem wyszła na próg. Istotnie, królewicz już był na ścieżce, dwa czarne psy skakały przed nim, jak szalone, obok szedł jeleń i machał rogatą głową, z drugiej strony przemykała się para zajączków, a z tyłu biegł, chrząkając, czarny odyniec. — Bażanty, gołębie, kaczki, spostrzegszy go, poleciały ku niemu chmarą i, krążąc wokoło, przysiadły na głowie, na ramionach, na wyciągniętych rękach, na zwisającym za plecami worze myśliwskim.
Królewicz szedł, opędzając się im z niechcenia, z oczami utkwionemi w siostrze. Szukał jej wzroku, ale ona nie podnosiła spuszczonych powiek. Aż przypadł jej do nóg, objął kolana rękami i głowę do nich przytulił:
— Siostro... siostro!... — szeptał. — Siostrzyczko!...
Wtedy królewna położyła mu rękę na złotych kędziorach i wymówiła przez łzy:
— Gdzieżeś był?
— W górach byłem, ale na szczyt śniegowy nie wszedłem! Jak tam zimno! Jak tam pusto!
— Chodź do chaty, głodny pewnie jesteś!?
— Bynajmniej! Jeszcze ci z lasu przyniosłem słodkich korzeni i bukowych orzechów ze dwa garnce!
Weszli do izby.
— A tu, co się działo beze mnie?
Opowiedziała jak zwykle bratu bez opuszczeń o najdrobniejszych wypadkach, jakie zaszły w jego nieobecności. Słuchał chciwie i wypytywał dokładnie, gdyż zdarzeń w ich życiu bywało tak mało!
Więc mówiła mu o połowie ryb, o gołębiach, o zniknięciu pary najładniejszych bażantów.
— Pewnie kuna! — zauważył z niechęcią. — Znowu trzeba będzie potrzask nastawić!
Poczym sam zaczął opowiadać o swojej wyprawie i wyjął z worka garść mieniących się szafirowo kamieni.
— Patrz, co tam w skałach znalazłem! To dla ciebie!
— Ametysty! — szepnęła królewna, pochylając się nad świecidłami.
Brat zauważył, że twarz jej odrazu pobladła i ściągnęła się, więc zagadał o czym innym i kamienie niepostrzeżenie na bok odsunął.
Nie wróciła już jednak nigdy dawna pogodna ufność i wesołość w ich stosunku. Królewicz czuł, że wciąż między niemi mgli się jakiś cień nieuchwytny i choć królewna nigdy słowem nie wspomniała o tym, co się stało, królewicz sam nie mógł tego zapomnieć.
— Jakże łatwo zburzyć w jednej chwili to, na co się życie całe składało! — rozmyślał ze smutkiem.
A że rozmyślać nie lubił, więc chwytał w takich chwilach za siekierę, za oszczep i ruszał w las albo szedł do swych ukochanych zwierząt i ptaków.
Królewna częściej niż przedtym pozostawała sama; zwolna jej usta odwykły od słów i od uśmiechów. Milczała nawet, gdy brat był w domu. Milczała, smutniała, bladła... A była taka cudna w tym swoim zamyśleniu i smutku, że brat oczu od niej oderwać nie mógł, padał przed nią na kolana, chwytał ją za nogi, za rąbek szaty, prosił o przebaczenie:
— Co ci jest? Uśmiechnij się! Przebacz! Pójdźmy w lasy...
— Poco?... Ach, wszystko tam już widziałam! Ja się nie gniewam, tylko... tak trudno, tak bardzo trudno mi... uśmiechać się teraz!
— Możeś ty chora?
— Ależ nie! Tak trochę, czasami... głowa mię boli — odpowiadała, aby go uspokoić.
Więc królewicz biegł znowu w knieje, szukał ziół, o których słyszał, że pomagają na serce, na głowę, znosił siostrze ptaszki cudnie upierzone, albo inne, śpiewające słodko, jak jaworowe flety. Znosił kwiaty przedziwnej barwy i woni. Dziękowała mu zawsze serdecznie i nawet uśmiechała się, ale bratu wciąż się wydawało, że ten uśmiech spływa ino po wierzchu jej smutnej i rozżalonej duszy....
I tak było.
Gdy królewna zostawała sama z sobą, opadał zaraz ją smutek, ćmił wszystko, jak welon żałobny, obstępowały myśli dokuczliwe, bolesne. — Spoglądała w małe zwierciadełko, spuściznę po nieszczęśliwej Hani, i, przyglądając się swym podkrążonym oczom i twarzy pobladłej, mówiła sobie:
— Więdnę... Życie uchodzi! I poco?
W takich chwilach wszystko wydawało się jej ciekawe, piękne, ponętne w tej chmurnej, ojczystej ziemi, widniejącej w dali za morzem! Nawet ci dręczyciele i okrutnicy zajmowali ją teraz, rozważała drobiazgowo ich uczucia i postępki, szukała ich źródeł i powodów:
— Walczyć z niemi należy, owszem — walczyć!... Przerobić ich należy, przemienić... Albo nie dopuścić ich szkodzić! Ale my nigdy, nigdy już tam nie staniemy... Niema łodzi! Niema powrotu!... Musimy umrzeć tutaj!... — szeptała z westchnieniem.
Królewicz przyzwyczaił się z czasem do jej smutku, do jej westchnień, przestał znosić zioła, ptaszki i muszelki.
— Wszystko z braku zajęcia — dowodził sobie. — Trzeba pracować! Trzeba wciąż bez wytchnienia pracować! Wtedy nie będzie czasu na myśli!
I wymyślał coraz nowe budowle, ulepszenia, upiększenia, to wokoło domu, to w domu, to w polach dalekich. Królewna wysłuchiwała jego planów życzliwie, ale spokojnie.
— Owszem, rób, jeżeli chcesz, ale właściwie: poco? Mamy wszystko, co nam potrzeba!
— Ach, poco i poco! Nie lubię tego wyrazu... Po to, że przyjemnie... mieć kwiaty ładne przed domem, mieć dużo stworzeń wokoło, dużo życia! To nie są ludzie, one nas nie skrzywdzą, nie odpłacą złem za dobre!
— Ale radości też z nich mało!
— Jak to mało? Patrz na gołębie, jak one zabawnie gruchają, chodzą napuszone, albo zerwą się nagle i chmurą polecą w błękity i migają tam, jak rój białych liści... Niektóre fikają śmiesznie koziołki, inne trąbią, jak trębacze... Albo czy nie zabawne, kiedy się kaczki poswarzą, poczubią, zupełnie jak chłopcy na jarmarku... A bażanty, co mają takie śliczne pióra i znoszą nam smaczne jajka? Czy nie warte opieki?
— Owszem, owszem!... — zgadzała się królewna.
— Chodź więc, pójdziemy odwiedzić naszą ptaszarnię!
Prowadził ją prawie gwałtem do miejsc, ogrodzonych płotem wysokim, gdzie w budkach mieszkało ptastwo. Z wesołą wrzawą opadało ich zaraz, prosząc o poczęstunek i pieszczoty. A białe króliki wykwitały im u nóg z pod ziemi i tarły się mordeczkami różowemi o ich nogi, że bali się stąpać, aby zwierzątek nie nadepnąć.
Raz, gdy się tak zabawiali w zwierzyńcu, wszczął się wśród ptastwa popłoch, część zerwała się i uleciała z wielką wrzawą, część pochowała do budek i w trawę. Króliki znikły, zające uciekły. W powietrzu mignęła jakby ciemna chmurka i wielki, pstry sokół spadł jak piorun w ogrodzenie, zabrał gołębia i odleciał. Darmo krzyczał i machał nań rękami królewicz, drapieżca nie wypuścił zdobyczy, zatoczył w powietrzu półkole i znikł za lasem!
— Skąd on się tu wziął?! Tu ich niema! Trzeba będzie postawić straszydło! — rzekł królewicz w zamyśleniu.
Tegoż dnia jeszcze z wyschłej trawy, ze starego ubrania zmajstrował czupiradło podobne do człowieka, wetknął mu długi kij do ręki i postawił na płocie. Kilka dni nie było szkodnika, aż znowu pewnego dnia, w nieobecności królewicza, wpadł, rzucił postrach na cały zwierzyniec i porwał najpiękniejszego bażanta.
Gdy mu to opowiedziała królewna, rozgniewał się nie na żarty i postanowił skończyć z sokołem. Poświęcił jednego gołębia, obmazał go lepką smołą, przywiązał na sznurku i czekał:
— Uwięzną mu szpony, przylepią się łapy i skrzydła, wtedy go złowię!
Niedługo przyleciał sokół, ale, zamiast brać trzepoczącego się bezsilnie na uwięzi ptaka, popędził za uciekającemi jego towarzyszami, jednego w oczach królewicza zadziobał i porwał.
— Trzeba coś innego obmyśleć!...
Długo naradzał się z siostrą, wreszcie postanowili, że najlepiej będzie nakryć ogrodzenie staremi sieciami. Parę dni gołębie nie będą mogły latać i żerować, ale zato skoro drapieżnik rzuci się na nie, zaplącze się w sieci i zostanie schwytany.
Tak się też stało: sokół zaplątał się krzywym dziobem i pazurami w nicianych okach, królewicz ujął go i z tryumfem zaniósł do siostry.
— Ten nicpoń! Patrz, jak mię podziobał! Harda sztuka! — mówił wesoło, przywiązując więźnia sznurkiem za nogę do słupka przed domem.
Królewna z zajęciem przyglądała się dumnemu ptakowi, który, choć pokonany, nie poddawał się i przy jej zbliżeniu nastroszył wojowniczo pióra, a ostry, krzywy dziób groźnie rozdziawiał.
— Co z nim zrobisz, Jaśku?
— A cóż mam zrobić? Niech siedzi!
— A czym go karmić będziemy!?
— Ryżem, chlebem, korzonkami. — Co sami jemy, to mu damy!
— Ależ on tego jeść nie będzie!
— Ha, cóż robić! Musi się przyzwyczaić! Nie mogę przecież dla niego mordować mych ptaków!... —
— Wiesz, Jaśku, on ma złoty pierścień na nodze! — krzyknęła nagle królewna. — Chodź, zobacz!
Królewicz przestał zwijać sieci, które z ptaszarni zabrał, i podszedł do siostry.
— Doprawdy, kółko!.. Pewnie sokół myśliwski, musiał uciec od ludzi!
— Od ludzi!? Patrz, bracie, na kółku widać jakieś znaki! Może to... może to... ojcowski?!
Pobladł królewicz, spokój udawał, a królewna drżała jak w febrze.
Aby ująć sokola i znaki obejrzeć, musieli ptakowi zarzucić chustę na głowę.
Znaki okazały się jakieś nieznane, sokół należał widocznie do znakomitego myśliwca, gdyż kółko istotnie było złote.
Królewna oczu nie mogła oderwać od ptaka, gdy, puszczony znowu, siadł posępnie na swojej żerdzi.
— Gdzieżeś to bywał, kogoś to widział? — pytała go w myślach. Przyniosła mu zaraz ziarna, chleba, wody w miseczce i wciąż wychylała głowę z okna, przyglądając się zdaleka, co ptak robi.
Sokół nie tykał strawy, nawet wody nie pił, siedział nastroszony i bursztynowym okiem nieruchomo w błękitną dal patrzał.
— Zdechnie z głodu! — pomyślała i położyła mu na deseczce kawałeczek surowej ryby. Ale i ryby sokół jeść nie chciał, a brat wzruszał jeno ramionami, gdy mu o tym mówiła.
— Cóż ja zrobię!?
— Puśćmy go!
— A jakże, żeby mi wszystkie gołębie wydusił!
— Namęczył się on tu, nagłodził! Napewno ucieknie.
— A jak nie, to co?
— To go znowu złapiemy!
— A tymczasem ile to stworzeń on życia pozbawi, hę?! Wszak on i króliki porywa i zające. Niech je rybę!...
Żal się zrobiło królewnie sokoła. Gdy nazajutrz została z nim sama, gdyż królewicz powędrował jak zwykle po owoce do kniei, nie mogła dłużej patrzeć na głodową mękę więźnia i postanowiła go uwolnić. Przedtym zwabiła gołębie i bażanty do ptaszarni rzucaniem ziaren i nakryła je siecią. Poczym poszła odwiązać sokoła, ale gdy spojrzała na pierścień na jego nodze, błysnęła jej nagle myśl, od której krew jej spłynęła do serca.
— Nie!... Nie!... Niepodobna — odpędzała od siebie pokusę, lecz ta wracała uparcie. — Dla czego? Cóż to komu zaszkodzi, że tam gdzieś ktoś dowie się, że żyjemy na świecie!? Brat gniewałby się bardzo! To prawda, ale... nawet się nie dowie! Odleci ptak i nie zostanie śladu! Jak nie zostanie go tutaj i po nas! — rozmyślała w rozterce. — Napiszę, niech będzie, co chce! Tak słodko pomyśleć, że tam jednak ktoś o nas się dowie, może pożałuje, pomarzy!... Napiszę!
Wzięła kawałek białego jedwabiu i napisała drobnemi znakami:
»Królewicz i królewna z wyspy Wiecznego Dnia ślą pozdrowienia«.
Okręciła ten liścik dokoła pierścienia na nóżce sokolej, jeszcze go z wierzchu błonką rybią pokryła i mocno przywiązała nitkami. Odwiązała sokoła, poczym zdjęła mu z oczu założoną przepaskę. Ptak nie ruszał się, myśląc, że jest na uwięzi. Musiała go kijem zrzucić z żerdzi. Zakrakał gniewnie i spadł z rozpostartemi skrzydłami, a poczuwszy, że jest wolny, wzbił się chyżo w powietrze, obrzucił okiem ziemię i spadł na gołębie. Uwiązł w sieciach. Z wielkim trudem, włożywszy rękawice, aby jej nie pokaleczył, uwolniła ptaka królewna. On znowu wzbił się i znowu spadł na oszalałe z przestrachu gołębie i znowu dostał się w sieci. I tak do trzech razy, poczym wzleciał wysoko, zatoczył raz i drugi koło nad wyspą i poleciał w stronę lądu stałego. Królewna śledziła go z bijącym sercem, aż zniknął w błękitach, jako punkcik czarny.