Bartek Zwycięzca (1883)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bartek Zwycięzca |
Pochodzenie | Pisma Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1883 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jakiś czas potém królewsko-pruska poczta przywiozła do Pognębina list następujący:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Jego święta Rodzicielka! Najukochańsza Magdo! Co u ciebie słychać? Dobrze ci w chałupie pod pierzyną, a ja tu wojuję okrutnie. Byliśma koło wielgiéj fortecy Miecu i była bitwa i takémci Francuzów sprał, że się cała infanteryja i artyleryja dziwowały. I sam jenerał się dziwował i powiedział, żem bataliję wygrał i dał mnie krzyż. A teraz to ci mnie i oficery i unteroficery bardzo szanują i po pysku mało co biją. Potém pomaszerowaliśma daléj i była druga batalia, jeno zabaczyłem jak się to miasto nazywa, i teżem prał i czwarty sztandar wziąłem, a jednego największego pułkownika od kirasyerów tom przetrącił i do niewoli zabrałem. A jak będą nasze pułki odsyłać do domu, to mi unteroficer radził, żebym napisał „ryklamacyą” i ostał się, bo na wojnie tylko spać gdzie niéma, ale żreć czasem ile wytrzymasz, i wino w tym kraju jest wszędzie, bo naród bogaty. Jakeśma palili jedną wieś, tośma i dzieciom i babom nie przepuścili, i ja téż. Kościół-ci się spalił do cna, bo ony są katoliki i ludzi się popiekło nie mało. Idziema teraz na samego cesarza i będzie koniec wojny, a ty pilnuj chałupy i Franka, bo niechbyś nie pilnowała, tobym ci chyba giry poprzetrącał, żebyś wiedziała, com za jeden. Bogu cię polecam.
Bartek widocznie zasmakował w wojnie i począł patrzeć na nią, jak na właściwe sobie rzemiosło. Nabrał wielkiéj ufności w siebie i do bitwy teraz szedł, jakby się zabierał do jakiéj roboty w Pognębinie. Na piersi jego, po każdéj rozprawie leciały medale i krzyże, a choć podoficerem nie został, powszechnie miano go za piérwszego szeregowca w pułku. Był zawsze karny, jak dawniéj, i posiadał ślepe męztwo człowieka, który nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Męztwo to nie płynęło już tak, jak w piérwszych chwilach z wściekłości. Teraz źródłem jego była praktyka żołnierska i wiara w siebie. Przytem olbrzymie jego siły wytrzymywały wszelkie trudy, pochody i niewczasy. Ludzie marnieli obok niego, on jeden trwał niespożycie, tylko dziczał coraz bardziéj i stawał się coraz sroższym pruskim żołdakiem. Począł on teraz nietylko bić Francuzów, ale i nienawidzieć ich. Pozmieniały się téż i inne jego pojęcia. Stał się żołnierzem-patryotą i uwielbiał ślepo swoich przywódzców. W następnym liście pisał do Magdy:
„Wojtka na dwoje rozerwało, ale od tego jest wojna, rozumiesz? On téż był kiep, bo powiadał, że Francuzy, to Niemcy, a ony są Francuzy, a Niemcy to nasi.”
Magda w odpowiedzi na obydwa listy, nawymyślała mu, co wlazło:
„Najukochańszy Bartku, pisała, przed ołtarzem świętym mi poślubiony! Ażeby cię Bóg pokarał. Tyś sam kiep poganinie, kiedy naród katolicki na współkę z kasztanami mordujesz. To nie rozumiesz, że kasztany są lutry, a ty katolik im pomagasz. Chce ci się wojny, wałkoniu, bo możesz nic nie robić, jeno się bić, pić i innych poniewierać i nie pościć i kościoły palić. A bodaj ciebie w piekle za to palili, że się jeszcze tém chwalisz i ni na starych, ni na dzieci nie masz wyrozumienia. Pamiętaj, baranie na to, co w świętéj wierze jest pisane złotemi literami od początku świata do dnia sądu ostatecznego dla polskiego narodu, w którym dniu Bóg najwyższy nie będzie miał dla takich capów wyrozumienia i pohamuj się, Turku jeden, żebym ci tego twojego łba nie rozbiła. Pięć talarów ci posyłam, choć mi tu biéda, bo sobie rady dać nie mogę i gospodarstwo się marnuje. Ściskam cię najukochańszy Bartku. Magda.”
Morały w liście tym zawarte, małe na Bartku zrobiły wrażenie: „Baba służby nie rozumié, myślał sobie, a wtrąca się.” I wojował po staremu. Odznaczał się w każdéj niemal bitwie, tak, że w końcu padły nań oczy jeszcze od Steinmecowych dostojniejsze. Nakoniec gdy zniszczone pułki poznańskie odesłano w głąb Niemiec, on za radą podoficera podał „reklamacyą” i został. Skutkiem tego znalazł się pod Paryżem.
Listy jego pełne były teraz lekceważenia dla Francuzów. „W każdéj bitwie tak ci ździerają jak zajęce,” pisał do Magdy. I pisał prawdę! Ale oblężenie niezbyt przypadło mu do smaku. Pod Paryżem trzeba było leżeć po całych dniach w podkopach i słuchać huku dział, częstokroć sypać szańce i moknąć. Przytém żal mu było swego dawnego pułku. W tym, do którego przeniesiono go teraz, jako ochotnika, otaczali go po większéj części Niemcy. Po niemiecku umiał on trochę, bo się jeszcze w fabryce nieco poduczył, ale tak sobie piąte przez dziesiąte. Teraz począł się wprawiać szybko. Nazywano go jednak w pułku ein polnischer Ochs, i tylko jego krzyże i straszliwe pięści zasłaniały go przed dotkliwemi żartami. Wszelako po kilku bitwach zyskał sobie szacunek u nowych towarzyszy i począł się z nimi zżywać powoli. W końcu uważano go za jednego ze swoich, ile że cały pułk okrywał sławą. Bartek poczytywałby sobie zawsze za obelgę, gdyby go kto nazwał Niemcem, ale zato sam siebie, w przeciwstawieniu do Francuzów, nazywał ein Deutscher. Zdawało mu się, że to zupełnie co innego, a przytém nie chciał uchodzić za gorszego niż inni. Zaszedł wszelako wypadek, który dałby mu wiele do myślenia, gdyby myślenie w ogóle było łatwiejsze dla tego bohaterskiego umysłu. Oto pewnego razu kilka kompanij jego pułku wykomenderowano przeciw wolnym strzelcom, zrobiono na nich zasadzkę i strzelcy w nią wpadli. Ale tym razem Bartek nie ujrzał czerwonych czapek pierzchających po piérwszych strzałach, oddział bowiem składał się ze starych żołnierzy, rozbitków jakiegoś pułku, legii zagranicznéj. Otoczeni bronili się zacięcie, a wreszcie rzucili się, by bagnetem utorować sobie drogę przez opasujący ich krąg pruskiego żołdactwa. Bronili się z taką zaciętością, że część ich przebiła się przez wojska, szczególniéj zaś nie dawali się brać żywcem, wiedząc jaki los czeka pochwyconych wolnych strzelców. Kompania w któréj służył Bartek, pochwyciła téż dwu tylko jeńców. Wieczorem umieszczono ich w izbie, w domu leśnika. Nazajutrz mieli być rozstrzelani. Straż kilku żołnierzy stanęła przy drzwiach, Bartka zaś postawiono w izbie pod wybitém oknem, razem ze związanymi jeńcami.
Jeden z jeńców był to niemłody człowiek, ze siwiejącemi wąsami i twarzą obojętną na wszystko; drugi wyglądał na dwadzieścia kilka lat: jasne wąsy zaledwie sypały mu się na twarzy, podobniejszéj do twarzy panny niż żołnierza.
— Ot i koniec — rzekł po chwili młodszy — kula w łeb i koniec!
Bartek drgnął, aż karabin zadźwięczał mu w ręku: młody chłopak mówił po polsku...
— Mnie tam już wszystko jedno — odrzekł zniechęconym głosem drugi — dalibóg, wszystko jedno. Naterałem się już tyle, że mam dosyć...
Bartkowi serce biło pod mundurem coraz żywiéj....
— Słuchajno — mówił daléj stary — niéma rady. Jeśli się boisz, to myśl o czém inném, albo się połóż spać. Życie jest podłe! Jak mi Bóg miły, tak wszystko jedno.
— Matki mi żal! — odparł głucho młodszy.
I widocznie chcąc stłumić wzruszenie, lub oszukać samego siebie, począł gwizdać. Nagle przerwał i zawołał z głęboką rozpaczą:
— Niechże mnie piorun trzaśnie! Nawetem się nie pożegnał!
— Toś uciekł z domu?
— Tak. Myślałem: pobiją Niemców, będzie Poznańczykom lepiéj.
— I ja tak myślałem. A teraz...
Stary kiwnął ręką i dokończył coś z cicha, ale resztę jego słów zgłuszył szum wiatru. Noc była zimna. Drobny deszcz zacinał od czasu do czasu falami, poblizki las czarny był jak kir. W izbie wicher świstał po kątach i wył w kominie jak pies. Lampa umieszczona wysoko nad oknem, aby jéj wiatr nie zgasił, rzucała sporo migotliwego światła na izbę, ale stojący pod nią tuż przy oknie Bartek pogrążony był w ciemności.
I może lepiéj, że jeńcy nie widzieli jego twarzy. Z chłopem działy się dziwne rzeczy. Z początku ogarnęło go zdziwienie i wytrzeszczał na jeńców oczy i starał się zrozumieć, co mówią. Toż oni przyszli bić Niemców, żeby Poznańczykom było lepiéj, a on bił Francuzów, żeby Poznańczykom było lepiéj. I tych dwóch jutro rozstrzelają! Co to jest? Co on biédak ma o tém myślić? A żeby się tak ozwał do nich? Żeby im powiedział, że on swój człowiek, że mu ich żal. Nagle złapało go coś za gardło. I co on im powie? czy ich wyratuje? To i jego rozstrzelają! Hej, rety! co się z nim dzieje? Żal go tak dusi, że nie może ustać na miejscu.
Jakaś straszna tęsknota nadlatuje na niego, aż het gdzieś z Pognębina. Nieznany gość w żołdackiém sercu, litość, krzyczy mu w duszy: „Bartku! ratuj swoich, to swoi,” a serce wyrywa się do domu do Magdy, do Pognębina i tak się rwie, jak nigdy przedtém. Dosyć mu téj Francyi, téj wojny i bitew. Coraz wyraźniéj słyszy głos: „Bartku, ratuj swoich!” Ażeby ta wojna pod ziemię się zapadła! Przez wybite okno czernieje las i szumi jako pognębińskie sosny, a w tym szumie woła coś znowu:
„Bartku, ratuj swoich!”
Cóż on zrobi?
Ucieknie z nimi do lasu, czy co? Wszystko co tylko pruska dyscyplina zdołała w niego wszczepić, odrazu wzdryga się na tę myśl... W Imię Ojca i Syna! Tylko się przed nią przeżegnać. On żołnierz, ma dezerterować? nigdy!
Tymczasem las szumi coraz mocniéj i wicher świszcze coraz żałośniéj.
Starszy jeniec odzywa się nagle:
— A to wiatr, jakby jesienią u nas...
— Daj mi pokój.... — rzecze pognębionym głosem młodszy.
Po chwili jednak powtarza kilkakrotnie:
— U nas, u nas, u nas! O Boże! Boże!...
Głębokie westchnienie zlewa się z poświstem i jeńcy leżą znów cicho...
Bartka poczyna febra trząść...
Najgorzéj, gdy sobie człowiek nie zdaje sprawy z tego, co mu jest. Bartek nic nie ukradł, a tak mu się zdaje, jakby co ukradł i jakby się bał, że go złapią. Nic mu nie grozi, a przecie boi się czegoś okrutnie. Oto nogi dygocą pod nim, karabin cięży mu strasznie i coś go dusi, jakby jaki wielki płacz. Za Magdą, czy za Pognębinem? Za obojgiem, ale i tego młodszego jeńca, tak mu żal, że sobie rady dać nie może.
Chwilami zdaje się Bartkowi, że śpi. Tymczasem zawierucha na dworze jeszcze się powiększa. W poświście wiatru mnożą się dziwne wołania i głosy.
Nagle Bartkowi każdy włos staje dębem pod pikelhaubą...
Oto wydaje mu się, że tam gdzieś w ciemnych, mokrych głębiach boru, ktoś jęczy i powtarza: „u nas, u nas, u nas!”
Bartek wzdryga się i uderza kolbą w podłogę, by się rozbudzić.
Jakoż przychodzi do przytomności... Ogląda się: jeńcy leżą w kącie, lampa migoce, wiatr wyje, wszystko w porządku.
Światło pada teraz obficie na twarz młodego jeńca. Iście twarz dziecka albo dziewczyny. Ale oczy ma przymknięte, słomę pod głową i wygląda jakby już umarły.
Jak Bartek Bartkiem, nigdy go tak nie nurtował żal. Wyraźnie ściska go coś za gardło, wyraźnie płacz mu idzie z piersi.
Tymczasem starszy jeniec obraca się z trudnością na bok i mówi:
— Dobranoc Władek...
Następuje cisza. Upływa godzina, z Bartkiem coś naprawdę źle. Wiatr gra jak organy pognębińskie. Jeńcy leżą cicho, nagle młodszy podnosi się trochę z wysileniem i woła:
— Karol?
— Co?
— Śpisz?
— Nie...
— Słuchaj! Ja się boję... Mów, co chcesz, a ja się będę modlił...
— To się módl!
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...
Łkanie przerywa nagle słowa młodego jeńca... wszelako słychać jeszcze przerywany głos:
— Bądź... wola... Twoja!...
— O, Jezu! wyje coś w piersiach Bartka. O, Jezu!...
Nie! on już nie wytrzyma dłużéj! Chwila jeszcze, a krzyknie: „Paniczu! toć ja chłop!....” Potém przez okno... w las... Niech się dzieje co chce!
Nagle od strony sieni dają się słyszeć miarowe kroki. To patrol a z nim podoficer. Zmieniają straże!
Nazajutrz Bartek od rana był pijany. Następnego dnia także...
∗ ∗
∗ |
Ale w dalszych dniach przyszły nowe pochody, potyczki, marsze... i miło mi oznajmić, że nasz bohatér wrócił do równowagi. Po owéj nocy zostało mu tylko trochę zamiłowania do butelki, w któréj zawsze można znaleźć smak, a czasem i zapomnienie. Zresztą w bitwach bywał jeszcze okrutniejszy, niż dotąd, zwycięztwo szło w jego ślady.