Bem (Gąsiorowski, 1927)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Baterje Dybicza gwałtowniej, celniej zionęły ku prawemu brzegowi Narwi.
Pablen jakby tego znaku czekał. Z kłębami dymów spowitej, pożarami rozpalonej Ostrołęki, niby z czeluści, jęły płynąć czarne, stalą łyskające, pasma mrowia grenadjerów.
Na prawym brzegu rzeki, gorączkowiej ozwały się armaty, żwawiej trzasnęły karabiny. Grenadjerzy nie ustawali, szli, zdawali się być, jak fala Narwi, którą już od ośmiu godzin płużyło żelazo, darły skorupy granatów, zawalały stosy ciał ludzkich, a ona z nich jeno pianę krwawą brała, jeno nurt zawziętszy, jeno prąd mocniejszy. Tak i grenadjerzy Paldena. Smagani chmurami ołowiu, rozszczepiani kartaczami, zwierali się, dwoili kroku, rzucali się na most, przebywali go pędem i łączyli się z łańcuchami piechoty Lüdersa i Rumiancewa, którzy, na prawym brzegu Narwi, do nowego sposobili się ataku.
Skrzynecki ze sztabem stał na wzgórku piaszczystym, a spoglądał zamglonym, osłupiałym wzrokiem ku odmętowi bitewnemu. Czy jeszcze ufał zwycięstwu, czy jeszcze łudził się możliwością wygrania bitwy, czy spodziewał się ciągle, że leniwy Gielgud nadejdzie od Łomży i Dybicza do odwrotu zmusi, czy, wobec ogromu klęski, zdrętwiał, ostygł dla haseł płomiennych, dla przysiąg tylekroć razy na paradach głoszonych? Czy też, w bohaterskim pułkowniku, w nieznającym lęku żołnierzu, w piechurze, umiejącym czworobokiem jednego bataljonu całej armji nieprzyjacielskiej urągać, czy w niezrównanym oficerze, pod mundurem naczelnego wodza wojsk polskich, ozwało się nagle zajęcze serce?
Na pytania te odpowiedzieć nie umieliby nawet ci, co go otaczali, co mu adjutantowali, co roznosili rozkazy, co raportowali hiobowe wieści. Chwilami, gdy się doń wprost zwracano, Skrzynecki ożywiał się, zagadywał Prądzyńskiego, wyprawiał adjutantów i, w takt łomotu armatniego a skrzeczącego głosu generała kwatermistrza i szefa sztabu, zapadał znów w odrętwienie, znów wydawał się być pochłoniętym widokiem czarnych, skulonych, krwią spływających postaci, wlokących się od strony Narwi.
Sztab tymczasem, w przeciwieństwie do milczenia wodza, coraz śmielej rozprawiał, coraz mniej zważał na jego obecność, coraz częściej szukał racji Prądzyńskiego. Tak, bo on jeden, naczelnik sztabu, znał już na pamięć każde działo Dybicza, on jeden i najlepiej ogarniał położenie rozpaczliwe wojska polskiego, on przecież klęskę z góry przepowiedział, on jeden triumfował. On nadto, dla każdego, odpartego przez pułk Suworowa, ataku na most, miał rysunek, objaśniający przewagę pozycji armji rosyjskiej, dla każdego zdemontowanego działa, wykład strategiczny, dla każdego rozkazu Skrzyneckiego, niewiarę w jego skutek. Prądzyńskiego żaden raport nie był w stanie zaskoczyć, żadna nowina zdziwić. Tak stać się musiało, tak mówi nauka, tak jego, kwatermistrza, wiedza niezmierna...
W pobliżu wzgórza zadudniła ziemia. Sztab porwał za lunety. W kłębach dymu mignęły żółte pasma.
— Ułani! Trzeci pułk szarżuje! — zawołano między oficerami.
Skrzynecki poruszył się.
— Po raz piąty — objaśnił za plecami wodza Prądzyński — i napróżno! Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zdołają przebiedz linji strzałów... a gdyby nawet, to ugrzęzną w mokradłach... patrzcie, panowie, tu, równolegle do Narwi, nasyp, a na nim gościniec, wiodący do mostu ostrołęckiego, ba, ale piechota rosyjska stoi na ługach...
— Prawda, prawda!
— Na błotach, z kawalerji żadna pociecha!
Wrzawa i zgiełk piekielny, idący od strony bitwy, wzmógł się raptownie.
Lunety sztabowców znów zaparły się na obłokach dymu.
— Ułani! ułani! — Cofają się!... uchodzą!... — Czwarty pułk idzie na bagnety! — Piechota!... Piechota idzie na most omulewski...
Salwa karabinowa, tuż w pobliżu wzgórka, przerwała wykrzykniki sztabowców.
Pułkownik Grodzicki przypadł do Skrzyneckiego.
— Wodzu, chcą nas odciąć od Omulewa!
Skrzynecki targnął się, jakby pęta zerwać chciał.
— Od Omulewa! Masz pułkownik, słuszność!... Omulew, więc droga do Pułtuska. Trzeba natychmiast... Gdzie Prądzyński! Jesteś generale, więc cóż? Mów!... Chwili niema do stracenia...
Prądzyński wydął flegmatycznie policzki na banie.
— Hm i ja tak sądzę, bo straciliśmy już za wiele chwil...
— Mów, generale głośniej! Co sądzisz?
Kwatermistrz generalny rozpostarł mapę.
— Znajdujemy się w położeniu conajmniej trudnem. Przyjęliśmy bitwę na pozycji dla nas zabójczej. Proszę spojrzeć. Lewy brzeg góruje nad prawym, posiada niemal naturalne dla baterji reduty. Lubieński nadto, cofając się z Ostrołęki, nie zatroszczył się o zburzenie szańca przedmostowego! Słowem pozycja Dybicza jest wymarzoną... Dziwić się należy, iż skądinąd tak powolnie atakuje, zwłaszcza wobec swych przeważających sił. Kto wie, czy Gielgud nie jest tu sprawcą ociągania się. Gdyby naturalnie...
Skrzyneckiemu w oczach się zaćmiło. Chropowaty, piszczący głos Prądzyńskiego zdał mu się naraz zawodzeniem puszczyka, który zawisł nad jego mocą, nad jego chwałą i wróżył mu hańbę, wróżył nicość i szydził zeń i dowodził mu niedołęstwa, dowodził braku uczoności, braku wojskowej sztuki. Kret, mól książkowy, zdechlak, ślęczący nad rachunkami, wspinał się doń i jemu ważył się przymawiać! Trwał tuż przed nim z miną bakałarza-mentora i znów liczył trupy, liczył rozbite, zdziesiątkowane pułki... i znów radził! I radząc, jeszcze kłół, jeszcze się natrząsał, jeszcze grobowo zawodził...
Naraz przed Skrzyneckim, stanęła czarna, łachmanami okryta mara i poruszyła wargami. Skrzynecki natężył całą siłę woli.
— Coś ty? Skąd?
Mara zachwiała się. Grodzicki porwał ją w ramiona i podtrzymał. Mara dźwignęła głowę.
— Wodzu — zachrypiało cicho — wodzu, baterja Turskiego..., trzy armaty wzięte... amunicji... Bogusławski bez ducha... generał Kamiński poległ... następują...
Sztab ze Skrzyneckim jeszcze wsłuchiwał się w szmer, dobywający się z pobielałych ust mary, jeszcze grozy zwiastowanych wieści nie zdołał ogarnąć, gdy już z dymów bitewnych dobyły się bezładne, pomieszane, stłoczone gromady żołnierzy i biegły na oślep ku zaroślom myszenickiego lasu.
Sztabowcy wraz z wodzem rzucili się do koni.
Przez chwilę zdawało się, że ta strojna, lśniąca złotem i srebrem gromada rozpadnie się w popłochu, da się powlec chmarze uciekających, że ani ośmieli się zagrodzić im drogi.
Jakoż już między sztabem ozwały się pierwsze pomruki popłochu, już ten i ów zmieszanym wodził spojrzeniem, już konie rwały się do galopa, gdy wtem w ręku Skrzyneckiego błysnął pałasz.
— Baczność! Brygada Kickiego do szarży! — zabrzmiał hardo głos naczelnego wodza.
— Kicki, poległ — warknął opryskliwie generał kwatermistrz.
— Więc jest Prądzyński! — huknął zajadle Skrzynecki. — Naprzód! Piąty pułk strzelców czeka na generała! Tu los sprawy się rozstrzyga! Nasze psie prawo zwyciężyć lub ledz pokotem.
— Wybieram co pewniejsze! — odparł butnie Prądzyński i spiął konia ostrogami.
— A wy za mną panowie! Naprzód! Zbierać oddziały. Całą piechotą uderzać!
Skrzynecki ciął płazem pałasza po koniu i rzucił się naprzeciw uchodzących. Ledwie pierwszych dosięgnął, już zagrzmiał.
— Ani kroku dalej! Tój!... Piechury! miejscu tój! — do nogi broń!... Formuj się od prawego!
Pierwsza gromada uciekających, na dźwięk głosu Skrzyneckiego, zatoczyła się, stanęła jak wryta i, zanim rozeznała, kto ją zakląć zdołał, kto obezwładnił, już odliczyła się, już szyk sprawiła.
— Ósmy pułk! — gromił tymczasem Skrzynecki — cóż to? takiego wojowania was nauczyłem?
— Skrzynecki! Skrzynecki! Prowadź!
— Hej! A wy tam, wałkonie! Popłucz sam gębę gorzałką! Zieliński, a ty nicponiu, mamże ci pokazać, jak karabin trzymać w garści, Paluch!? Masz ich dziewięć jeszcze do wyręki!
Nowo sformowany oddział piechoty wybuchnął śmiechem.
Skrzynecki ani momentu nie dał mu się opamiętać. Podwoił go, potroił w oczach, powiódł do ataku i, pod gradem kul, ledwie porzucił, aby innych zagrzewać, łączyć na linji bojowej utrzymywać.
Skrzynecki cudów teraz dokazywał męstwa. Do każdej zagrożonej docierał pozycji, stawał bez drgnienia w największym ogniu, gdy mu konia ubito, za karabin porwał i na bagnety szedł w szeregu. Oficerowie sztabu sekundowali wytrwale wodzowi, ubiegali się o palmę brawury, zawadjackiej waleczności.
I duch żołnierzy Skrzyneckiego potężniał i opór i ataki a nawet szarże kawalerji, jeno na rozrachunek sił, jeno nie plan bitwy, bo teraz już nie było komu myśleć o ładzie natarcia, o posiłkach, rezerwach, oskrzydleniach.
Marszałek Dybicz tymczasem nietylko rezerwy miał, nietylko cały lewy brzeg Narwi najeżony paszczami dział, nietylko żołnierza tęgiego i mnogiego, ale i pełną przytomność strategicznego nim kierowania...
Więc, choć furja ataku Skrzyneckiego zdołała pułk staroingermanlandzki na most wyprzeć, choć, u stóp palów mostowych, z miazgi ludzkiej groblę całą usypała, przecież musiała rozbić się o mur świeżych bataljonów dywizji Szkurina, przecież na ład, na plan, na pełne namysłu posunięcia Dybicza na krwawej szachownicy miała jeno porywy, jeno przypadek, jeno zdziesiątkowane, zmordowane, pomieszane szeregi.
Gdy się to działo, hen, za pułtuskim traktem, w pobliżu Olszewa, niedaleko miejsca, gdzie dywizja jazdy Skarzyńskiego rozpostarła swe podręczne lazarety, stała baterja konnej artylerji. I jakiej artylerji! Dwanaście armat błyszczących, wycacanych, wychuchanych, oprzęgniętych gniadoszami na schwał. Dwanaście armat, a w nich sześć granatników jednorogów i sześć dwunastofuntówek. Na każdą zaś, po trzy jaszczyki pękate, wyładowane co się zmieści.
Dopieroż obsługa. Gromada zuchów zestrojona niby na paradę. Zielone mundury, aksamitem zdobione, białemi pętlicami, gwardjackiemi znaczone. Czapy szkopiaste na żółtych podpinkach, naramienniki z łuszczki, tęgie bary, zawadjackie miny, jeno wódz czegoś niezdarzony. Wątły, ledwie do ramienia byle kanonierowi sięgający, w podszarzanym mundurze i zwyczajnej furażerce, z pod której wysuwały mu się kosmyki ciemnych włosów. Lecz jeżeli dowódzca baterji raził i wzrostem i postawą, na tle żołnierzy swoich i oficerów, to już zgoła odstręczał obliczem, które, w otoczeniu jasnych, krwią a mlekiem tryskających twarzy, zdawało się być prawie że plamą szaro-żółtą, prawie, że maszkarą. Oblicze bowiem dowódzcy było tak podziobane, nasiekane, białemi bliznami pozszywane, na policzkach szczególniej, iż wyglądało jakby oblepione martwą a nierówną powłoką. Nos przytem zadarty, ciemnemi punktami nacentkowany nieznacznie, równie mało dodawał urody dowódzcy artylerji, jak i szerokie usta. I charakteru też musiał być równie nieprzystojnego, bo miast w gronie oficerów przysiąść na łące, miast po koleżeńsku, nie bacząc na swą podpułkownicką szarżę, zagadać do kapitanów, do poruczników a dobrem słowem uradować, ucieszyć, zachęcić tego lub owego z zuchów ogniomistrzów, — on samotrzeć siedział na pniu, samotrzeć się posilał, niby odmieniec, jak powiadał młody kanonier Surmacki, co, mimo racji towarzysza po armacie, Zarzyckiego, ani rusz do pułkownika nie dał się przekonać.
I pewnie. No, bo wolno było podpułkownikowi stronić od żołnierzów, wolno marsa na nich stawiać, ale nie na oficerów. Niechby sobie tam Łabanowskiemu porucznikowi, cóż, Łabanowski tyle znaczy, co Surmacki — ale księciu Jabłonowskiemu wykrzykiwać! I gdy samemu jest się Bemem! Cóż bo to za splendor „Bem“... Bemus — hm — kto wie, z łaciny byłoby, ale „Bem“!
Zarzycki usiłował nawracać towarzysza do podpułkownika Bema. Tłumaczył zawzięcie że podpułkownik jest bodaj najtęższym oficerem artylerji, że choć z nikim z podkomendnych się nie zadaje, a przecież, gdy, pod Iganiami, poprzednika Surmackiego kula w pół przetraciła, to biedakiem Czapelskim podpułkownik, niby rodzonym, się zajął, że wogóle Bem rzetelnego jest serca a dużej poczciwości — ale Surmackiego przekonać nie zdołał.
Osobliwie tego dnia właśnie Surmacki był na podpułkownika zawziętym.
— Masz ci twego Bema! Piąty raz już nam koni dosiąść kazał. I cóż, stoimy! A tam, słyszysz, przysiągłbym, że moja baterja dudni od rana. Chciało mi się konnej artylerji.
— Pilno ci do bitwy? Patrz, ilu ich tam ciągną do krajania.
Surmacki sięgnął do puchu młodzieńczego pod nosem.
— Pilno, oczywiście, wolę odrazu... niż tu prażyć się na słońcu.
— Czekamy na rozkaz. Przyjdzie i na nas!...
— Przyjdzie! Dobrze mi tak. Niech tylko, przenoszę się do ułanów, do strzelców konnych. Ci przynajmniej. Choć konia wypuścić — a tu stój na uwięzi, niby pies za wozem na postronku.
Zarzycki nic nie odrzekł, bo i jemu się ckniło i nie jemu tylko, ale całej baterji.
Od świtu trwali w zagajniku, za dywizją kawalerji, od świtu czekali w pogotowiu, nie ważąc się koniom zluzować popręgów, nie ważąc na krok oddalić. Daremnie. Bitwa wrzała tuż, o ćwierć mili zaledwie, ziemia aż jęczała od huku armat, obłoczki dymu i woń ostra spalenizny aż tu dosięgła, a rozkazu ruszenia na pozycje nie było.
Z początku nikt w balerji nie turbował się bezczynnością, ufając, że nie bez kozery wódz naczelny w odwodzie ich trzyma. Lecz, gdy minęło południe, gdy, stojąca przed baterją, dywizja kawalerji Skarzyńskiego znikła im z przed oczu, — niepokój ogarnął oddział Bema. I niepokój już nie dla zapomnienia o jego wojackim zapale, jeno dla złowrogiego widoku, którym coraz obficiej pasła ich rozgrywająca się bitwa...
Tu bowiem, na polany między zaroślami, zwożono rannych, tu wlokły się, pełzły gromadki skulonych, ociekających krwią postaci.
Jeszcze do południa baterja nie zważała na sąsiedztwo. Cały oddział medyków uwijał się w pobliżu. Było komu opatrywać, było komu zabierać co słabszych, bo sznury wozów i bryk czekały. Na łąkach ledwie kto zostawał, a i to niedaleko kapelana...
Aż niebawem zabrakło i wozów i bryk i medyków i kapelanów — za to rannych trzykroć tyle przybywało. Jęki, skargi i wołania o pomoc nawet już łomotowi dział nie dawały się tłumić.
Bem po dwakroć przesunął w bok baterję, aby oszczędzić jej ponurego widoku i coraz bliższego sąsiedztwa. Nie na wiele się to zdało. I tu i tam tarzały się w konwulsjach śmiertelnych skrwawione ciała i tu błagalne rozlegały się prośby o kroplę wody, o pchnięcie bagnetem, o kulę.
Artylerzystom, choć nie jedną oglądali bitwę, skóra cierpła. Ani myśli było z pomocą śpieszyć, ani myśli ordynku naruszyć. A zagajnik jęczał wokół, zaklinał, rzężał, pomstował, bełkotał, majaczył, komendami wył, dyktował testamenty a straszne, okrutne rozpowiadał wieści o pogromie, o klęsce, o leżących pokotem pułkach, o zniesionych szwadronach.
Słońce jęło chylić się ku zachodowi. Już i zimnego, flegmatycznego dotąd podpułkownika niepokój snać zdjął, bo konia dosiadł i toczył nim dokoła baterji a poglądał ku drodze, na której znikł, przed godziną, po raz trzeci wysłany, adjutant. Lecz na drodze, miast adjutanta, ukazały się bezładne, biegnące, ile tchu, kupy bezbronnego, przerażonego żołdactwa.
Bemowi oczy się zaiskrzyły. Skoczył ku żołdakom, aby ich pytać, aby ich zatrzymywać. Nikt go nie słuchał. Kupy pędziły na oślep, obłąkane, oszołomione, pijane popłochem.
Bem stanął przed baterją, jakby od niej rady czekał, co czynić, co począć. Gdy wtem wzrok jego padł na twarz konnowodnego pierwszej armaty. Twarz konnowodnego była sina, powieki na wpół zmrużone, drgały w takt huku dział.
Bem zrozumiał konnowodnego. Zabrał cugle i skinął na trębaczy. Trąbki zachrypiały z wysiłkiem, baterja potoczyła się drogą ku pułtuskiemu gościńcowi i dosięgnęła niebawem linji strzałów.
Bem zatrzymał baterję i wyprawił jeszcze porucznika Łabanowskiego, by odszukał bądź sztab, bądź wodza, bądź którego z generałów i rozkazów żądał. Sam zaś odwrócił się łaskawie do artylerzystów:
— Opatrz się jeden z drugim! Gęby zwilż! Uprzęż sprawdź — popręgów dociągnij!
Granat pękł tuż około podpułkownika i obsypał go piaskiem i drzazgami poszarpanego chojaka.
Bem rozśmiał się w głos.
— A co — cha, cha — przecież, że tu lepiej! Zwijaj się żywo!
Baterja zawrzała gorączkową czynnością. Podpułkownik tymczasem, niby przed rewją na Saskim dziedzińcu, zjechał na stronę, aby wyczekać rychło nań przyjdzie kolej odprawić lustrację.
Ale że w miejscu kędy był się podpułkownik zatrzymał, rzadkie już chojaki roztwierały widok na dymami spowitą dal, — więc ku niej się skierował. Tu atoli przewrócony, rozbity na poły a dymiący żarem wóz markietana zagrodził mu drogę.
Bem skręcił, aby budę wozu minąć i na drgający kadłub konia nie najechać, gdy, nagle, z pod budy doszedł go przeraźliwy, zdławiony okrzyk.
Bem pochylił się i ciął pałaszem w płótno budy.
Koń pod Bemem wspiął się. Podpułkownik pohamował go i zbliżył się znów.
Na dnie zapadniętego wozu, z pośród krwawej miazgi ciał ludzkich, wychyliła się ku niemu biała, delikatna, przerażeniem i bólem wykrzywiona twarzyczka młodego dziewczątka i jakiś kadłub ciemny, wijący się nad nią a skowyczący przeraźliwie.
Bem zakrzyknął groźnie. Lecz za całą odpowiedź, kadłub zarechotał dzikim, przeciągłym śmiechem, a czarne, zakrzywione jego palce wpiły się w pierś dziewczęcia.
Podpułkownik bez wahania zeskoczył z konia, cugle na sosnę zarzucił i przypadł do kadłuba, porwał go za bary i odciągnąć chciał. Kadłub jednak tylko przeraźliwie zarechotał, gwałtowniej wpił palce w ofiarę, jeno mocniej łeb swój kudłały do dziewczęcia cisnął. Bem chwycił łeb za kudły, lecz tyle dokazał, że łeb dźwignął się na mgnienie, łypnął żółtemi zębami i zacisnął je na chudem, wątłem ramieniu...
Bem porwał za pałasz i ciął nim raz i drugi po kadłubie, po łbie kudłatym. Krew trysnęła. Kadłub wreszcie uległ i, targnięty przez podpułkownika, runął obok wyszczerzonego trupa baby.
Bem pochylił się nad dziewczęciem i podźwignął je. Czarne oczy dziewczęcia mgłą zaszły, małe jego rączyny oplotły szyję podpułkownika, drobne, wiotkie ciało stężało.
Podpułkownik stał przez chwilę bezradny, jakby zawstydzony a może zdumiony lekkością dźwiganego ciężaru. Gdzież bo, toć unosił ją, w ramionach trzymał a nie czuł.
— Dziecina taka, złotowłosa, kilkunastolatek zaledwie... Dziw, skąd się w tym piekle wzięła!... Unurzane biedactwo, może ranne... Już cię tak nie zostawię... A grzeje maleństwo...
Kula armatnia zaryła się w pobliżu. Bem bąknął coś pod nosem i ruszył do baterji.
Tu zjawienie się podpułkownika z dziewczęciem na ręku wywołało poruszenie. Bem atoli, nie zważając na nic, zawołał na najbliższych żołnierzy i kazał im w rozbitym wozie markietana wody poszukać, a sam dziewczę na murawie ułożył i wódką z manierki własnej jął trzeźwić. Wysłani żołnierze, a między nimi Surmacki, doskonale się sprawili, bo nic tylko bańkę z wodą przynieśli, ale i baryłkę okowity. Podpułkownik tej ostatniej, jakby nie zauważył, pochłonięty dalej energiczniejszem jeszcze cuceniem dziewczęcia.
Dopiero kiedy zemdlona, omyta nieco ze krwi, opatrzona na podrapanych i pokąsanych rękach i ramionach, otworzyła powieki a obrzuciła Bema gorącem spojrzeniem swych wielkich, czarnych oczu, podpułkownika zawstydzenie zdjęło, tem większe, iż czuł na sobie zezujący ciekawie wzrok kapitana Orlikowskiego.
Ten ostatni wnet chwycił sposobność zerwania z subordynacją.
— Wcale nieszpetny dzieciak.
Bem sponsowiał.
— Hę? Co? Proszę na miejsca! Kto przy ostatnim jaszczyku? Prószyński!... Zabierz pan tymczasem i bacz... honorowi twemu polecam... Może trafi się podwoda, trzebaby wyprawić ją do Warszawy, do Pułtuska bodaj...
Prószyński zaprowadził dziewczątko na ogon baterji i tam, usadowiwszy ją na pudle wózka amunicyjnego, podoficerowi, staremu Mateuszowi ją zlecił.
Podpułkownik zaś, już reszty niewczesnego roztkliwienia się wyzbywszy, dosiadł wierzchowca. A czas był największy, bo nim Bem zdołał artylerzystów do ładu napędzić, porucznik Łabanowski zarył przed nim pianą okrytego konia.
— Pogrom, podpułkowniku, nasi cofają się, uchodzą... baterja Turskiego wzięta... chmary nieprzyjaciela są tuż...
— Rozkaz! Masz rozkaz?!
— Żadnego rozkazu... niema sztabu, niema wodza... Klęska! Przegrana!
— Milcz! — rozkazał Bem — ani słowa więcej!
Zaczem ryknął zajadle:
— Ba-czność!!... Nasza pora! Zbieraj cugle. Za mną, naprzód — ...arsz!!
Podpułkownik spiął konia ostrogami. Baterja zawahała się, zadzwoniła żelazem, zgrzytnęła, natężyła szleje i runęła za Bemem w odmęt bitewny...