Bez rodziny/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez rodziny |
Rozdział | VIII. Przez góry i doliny |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Data wyd. | po 1902 |
Druk | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Stefania Tuchołkowa |
Tytuł orygin. | Sans Famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak przeszliśmy część środkowej i południowej Francji. — Nasz sposób podróżowania był bardzo prosty; szliśmy prosto przed siebie, na chybił trafił, a gdy spostrzegliśmy jaką wioskę, która nie wydawała nam się zbyt nędzną, przyspasabialiśmy się do tryumfalnego wejścia. — Zajmowałem się tualetą piesków, czesząc Psinkę, ubierając Zerbina, zakładając plaster na oko Kapiego, aby mógł odgrywać rolę starego mruka, wreszcie zmuszałem Żolisia do przywdziania munduru generalskiego. To było najtrudniejszem zadaniem, gdyż małpka, która wiedziała, że ta tualeta była wstępem do pracy, jaka na nią czekała, broniła się, jak mogła i czyniła najpocieszniejsze skoki, aby mi przeszkodzić w ubieraniu jej.
Wtedy przyzywałem Kapiego na pomoc i przez jego czujność, jego instynkt i spryt udawało mi się prawie zawsze pokonać złośliwe wymysły małpki.
Gdy trupa była już w szyku, Witalis brał swoją piszczałkę i tak wkraczaliśmy do wsi.
Gdy liczba ciekawych, którzy nas okolili, była dostateczną, dawaliśmy przedstawienie. Jeżeli przeciwnie za mało było widzów, wtedy szliśmy dalej.
Po miastach zatrzymywaliśmy się na dłużej. — Zrana wolno mi było spacerować, gdzie tylko chciałem. Brałem wtedy Kapiego ze sobą, — Kapiego, zwykłego pieska, bez jego kostjumu teatralnego i tedy włóczyliśmy się po ulicach.
Witalis, który zazwyczaj nie pozwalał mi się od siebie oddalać, w tych razach nie miał nic przeciw temu, abym używał swobody, mówiąc:
— Los zrządził, że w wieku, w którym dzieci chodzą zazwyczaj do szkoły, ty masz sposobność przebiegania wzdłuż i wszerz Francji, a więc przyglądaj się i ucz. Jeżeli zobaczysz coś, czego nie pojmiesz, lub o czem chciałbyś zasięgnąć bliższych wiadomości, to pytaj mnie bez obawy. Nie zawsze byłem dyrektorem trupy tresowanych zwierząt i uczyłem się kiedyś wielu rzeczy.
— A czego?
— O tem pomówimy później; lecz wiedz, że zajmowałem dawniej inne, niż obecnie, stanowisko w świecie.
Przybyliśmy wreszcie do pewnej wioski, położonej w nieurodzajnej dolinie, w której właśnie susza wszelkie plony zniszczyła. Wioska ta zwała się Bastide-Murat. Przepędziliśmy tam noc w stodółce należącej do oberży.
— To tutaj, — rzekł Witalis, rozmawiając ze mną wieczorem przed udaniem się na spoczynek, — tu, w tym kraju i prawdopodobnie w tej oberży urodził się człowiek, za którego sprawą zginęły tysiące żołnierzy i który rozpoczął swe życie jako chłopak stajenny, a został księciem i królem. Nazywał się on Muratem. Uczyniono z niego bohatera i nazwano tę wioskę jego imieniem. Znałem go i rozmawiałem z nim często.
Mimowoli wyrwało mi się pytanie:
— Czyś pan go wtedy znał, gdy był chłopcem stajennym?
— Nie, — odpowiedział Witalis, śmiejąc się, — lecz znałem go wtedy, gdy był królem. Po raz pierwszy jestem tu w jego rodzinnej wiosce, a jego samego poznałem w Neapolu, otoczonego królewskim dworem.
— Pan znałeś króla?!
Ton, jakim wykrzyknąłem te słowa, musiał być bardzo zabawnym, gdyż mistrz mój wybuchł nanowo śmiechem, który trwał długo.
Mój mistrz widział króla i rozmawiał z nim.
Kim zatem był on w dniach młodości?
I w jaki sposób został tym, kim był teraz na starość?
Były to sprawy, które doprawdy mogły zaprzątać żywo moją rozbudzoną, dziecięcą wyobraźnię, ciekawą cudownych przygód.