<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział IX. Przed obliczem sprawiedliwości
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.
Przed obliczem sprawiedliwości.

Z miasta Pó[1] pozostało mi miłe wspomnienie; — w tem mieście nigdy prawie wiatr nie wieje; a ponieważ w Pó zatrzymaliśmy się przez zimę, przepędzając dnie całe na ulicach, placach publicznych i promenadach, każdy łatwo pojmie, jak mile odczułem tę klimatyczną zaletę miasta. — Nie z tego jednak powodu pozostaliśmy tak długo w jednej miejscowości, wbrew naszemu zwyczajowi, lecz dla znacznych dochodów, jakie tam mieliśmy.
Podczas całej zimy publiczność, składająca się przeważnie z dzieci, darzyła nas uznaniem i nie sprzykrzył się jej bynajmniej nasz repertuar. — Były to w znacznej części dzieci angielskie: duże chłopaki z różowemi policzkami i ładne, małe dzieweczki o wielkich łagodnych oczach prawie tak pięknych, jak oczy Psinki.
Ale gdy wiosna nadeszła i ciepłe dni nastały, publiczność coraz mniej licznie uczęszczała na nasze przedstawienia, po których przychodziły często dzieci, by uściskać łapkę Żolisia i Kapiego na pożegnanie, gdyż już nazajutrz miały wyjechać.
Niebawem i nam trzeba było pomyśleć o opuszczeniu miasta.
Pewnego poranka ruszyliśmy w drogę i niezadługo znikły nam wieże miejskie z oczu.
Rozpoczęliśmy znów nasze życie wędrowne.
Dnie, tygodnie całe upływały, a my szliśmy wciąż prosto przed siebie, przechodząc doliny i wzgórza. Po prawej stronie na tle widnokręgu widniały niebieskawe szczyty Pirenejów, jak olbrzymy do chmur sięgające.
Pewnego wieczoru przybyliśmy do wielkiego miasta, położonego nad brzegiem rzeki, przerzynającej żyzną dolinę. Domy, zbudowane z czerwonych cegieł, były po największej części brzydkie. Ulice były brukowane małemi, spiczastemi kamyczkami, które raniły stopy podróżnych, znużonych daleką, może dziesięciomilową wędrówką.
Mój mistrz objaśnił mnie, że jesteśmy w Tuluzie i że tu długo pozostaniemy.
Nazajutrz było naszem najpierwszem staraniem tak, jak zazwyczaj, wyszukanie miejsc odpowiednich do naszych przedstawień.
Miejsc takich znaleźliśmy moc, bo Tuluza obfituje w miejsca spacerowe, zwłaszcza w części miasta przylegającej do parku. Był tam piękny, ocieniony wielkiemi drzewami trawnik, do którego wiodło kilka alei. W jednej z tych alei rozpostarliśmy się i już nasze pierwsze przedstawienia cieszyły się wielkim udziałem publiczności.
Na nieszczęście policjant, który miał pilnować porządku w tej alei, z niechęcią na nas spoglądał. Może nie lubił psów, może przeszkadzaliśmy mu w wykonywaniu jego służby, a może miał jaki inny do tego powód, dość, że starał się nakłonić nas do opuszczenia naszego miejsca.
W razach, w których mój mistrz nie chciał dać się unieść gniewowi, lub kiedy brała go chęć, by zakpić sobie z ludzi, co mu się często zdarzało, — wtedy miał zwyczaj wpadania w przesadę w swej grzeczności włoskiej. Słuchając wtedy jego sposobów wyrażania się, można było mniemać, że przemawia on do osób wysoko postawionych.
— Jaśnie oświecony przedstawicielu władzy, — rzekł, zdejmując nisko kapelusz przed policjantem, — zechciej mi łaskawie pokazać przepis, który wzbrania tak marnym, jak my, linoskokom, występów na miejscach publicznych.
Policjant odpowiedział, że Witalis nie ma z nim rozprawiać, lecz usłuchać go powinien.
— Bezwątpienia, — odpowiedział Witalis, — usłucham pana, skoro się tylko dowiem, na mocy jakiego rozporządzenia dajesz mi pan te rozkazy.
Policjant odwrócił się do nas plecami, a mistrz mój z kapeluszem w ręku, schylony w niskim ukłonie, śmiał się złośliwie zcicha.
Nazajutrz jednak policjant powrócił i przekraczając linę, która tworzyła obwód naszej sceny, przeszkodził nam w samym środku naszego przedstawienia.
— Wasze psy muszą mieć kagańce, — rzekł groźnie do Witalisa.
— Moim psom mam nałożyć kagańce?
— Jeżeli jutro wasze psy nie będą miały takowych, — zawołał policjant, wygrażając nam pięścią, to zapowiadam wam, że wytoczę wam skargę.
— Do jutra zatem, synjorze, — rzekł Witalis, — do jutra.
W czasie, gdy policjant oddalał się wielkiemi krokami, Witalis pozostał schylony w kornym pokłonie, poczem odbył się dalszy ciąg przedstawienia.
Sądziłem, że mój mistrz kupi kagańce dla naszych psów, ale nie uczynił tego. — Wieczór upłynął, a on nie wspomniał nawet o swej sprzeczce z policjantem.
Wtedy odważyłem się sam mu o tem napomknąć.
— Jesteś wieśniakiem i jako taki tracisz zaraz głowę ze strachu przed policją i przed żandarmami. Lecz bądź spokojny, już tak się jutro urządzę, że policjant nie będzie mógł wytoczyć mi skargi, równocześnie zaś moi uczniowie nie będą się czuli zbyt nieszczęśliwymi, a publiczność zabawi się. Ten policjant przysporzy nam dochodu, odgrywając rolę komiczną w sztuce, jaką dla niego przysposabiam. To urozmaici i rozweseli nasz repertuar. W tym celu udasz się jutro sam na nasz plac z Żolisiem; rozciągniesz linę, zagrasz kilka sztuczek na harfie; gdy zaś naokół ciebie zgromadzi się dość liczna publiczność, a policjant także przybędzie, to i ja wejdę z psami i wtedy rozpocznie się komedja.
Nazajutrz udałem się na nasz upatrzony plac i rozciągnąłem linę. Zaledwie zagrałem kilka taktów, już zbiegano się zewsząd i tłoczono naokół obwodu, który liną oznaczyłem.
Grałem już wcale nieźle na harfie; między innemi sztukami także pieśń neapolitańską, którą śpiewałem przy akompaniamencie harfy i która zjednywała mi zawsze huczne oklaski.
Ci, którzy wczoraj byli obecni przy zajściu z policjantem, przybyli także i przyprowadzili z sobą swych przyjaciół.
Ogół nie lubi policjantów i tak też było w Tuluzie. Ludzie ciekawi byli, jak stary Włoch wywikła się ze sprawy i odpali swego wroga.
Widząc mnie samego z Żolisiem, poczęto dopytywać się z niepokojem, czy „Włoch“, jak Witalisa nazywano, nie przybędzie?
Odpowiedziałem, że przyjdzie niebawem i śpiewałem dalej moją piosenkę.
Tymczasem nie mój mistrz, lecz policjant przybył wpierw na miejsce.
Żoliś pierwszy go spostrzegł i wziąwszy się pod boki, z głową w tył odrzuconą, począł przechadzać się wzdłuż i wszerz z miną sztywną, napuszoną, ze śmieszną powagą.
Publiczność parsknęła śmiechem i biła brawo.
Rozgniewany tem policjant, spojrzał na mnie z wściekłością.
To rozśmieszyło tłum jeszcze więcej.
Wyraz twarzy policjanta nie natchnął mnie otuchą; widać było, że gniew jego dochodzi do wściekłości.
Chodził wzdłuż i wszerz liny, a przechodząc koło mnie, rzucał mi z podełba spojrzenia, które nie wróżyły mi nic dobrego.
Żoliś, który nie pojmował grozy położenia, bawił się tem widocznie i w czasie, gdy policjant chodził poza liną, on tym samym krokiem stąpał wewnątrz obwodu oznaczonego liną i przechodząc koło mnie, spoglądał na mnie tak samo, jak policjant, z miną tak zabawną, że publiczność zanosiła się od śmiechu.
Nie chcąc doprowadzać do ostateczności policjanta, przywoływałem do siebie Żolisia, ale on na to nie zważał. To go bawiło, więc nie chciał mnie usłuchać i biegał dalej, wyrywając mi się, gdym chciał go przychwycić.
Nie wiem już, jak się to stało, ale policjant, którego złość zaślepiała, sądził, że ja małpkę podniecam i przekroczywszy linę, w dwóch susach był przy mnie. Upadłem na ziemię pod ciosem wymierzonego mi przezeń policzka.
Gdy wstałem z ziemi i otworzyłem oczy, ujrzałem Witalisa, który nie wiem, kiedy i jak przybył. Stał on między mną a policjantem, którego trzymał za łokieć.
— Zakazuję panu bić to dziecko, — rzekł, — to, coś pan uczynił, jest podłością.
Policjant usiłował wyrwać mu się, ale Witalis trzymał go mocno. Przez kilka sekund dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem.
Policjant szalał z gniewu.
Mój mistrz był wspaniały w swem szlachetnem oburzeniu, z wzniesioną w górę swą piękną, białemi włosami okoloną głową. Jego twarz miała wyraz oburzenia i stanowczej woli.
Wydawało mi się, że wobec jego postawy, policjant skryje się pod ziemię, lecz nie uczynił tego. Nagłym ruchem wyrwał się mistrzowi, pochwycił go za kołnierz i pchnął go brutalnie.
Witalis byłby prawie upadł, tak gwałtownem było pchnięcie; lecz zdołał utrzymać się na nogach i wznosząc swą prawicę, uderzył policjanta w rękę.
Mój mistrz był coprawda silnym starcem, ale jednak starcem; policjant zaś był człowiekiem młodym, pełnym sił. Bójka między nimi nie byłaby równą, ale do bójki nie przyszło.
— Czego pan chcesz odemnie? — zapytał Witalis.
— Aresztuję was. Dalej za mną na posterunek.
— Dlaczego pan biłeś to dziecko?
— Szkoda słów; idź pan zaraz za mną!
Witalis nie odrzekł mu nic, lecz zwrócił się do mnie.
— Wracaj do oberży z psami, — rzekł do mnie — i czekaj na wiadomość odemnie.
Nie mógł mówić więcej, bo policjant go już uprowadzał.
Tak skończyło się to przedstawienie, które mój mistrz chciał uczynić zabawnem, a które stało się tak smutnem.
W pierwszej chwili psy chciały biec za swym panem, ale nakazałem im, by zostały przy mnie. Przyzwyczajone do posłuszeństwa, usłuchały.
Wtedy dopiero spostrzegłem, że miały założone kagańce, ale były to kagańce z przewiązanego jedwabiu, z kokardkami przy pyszczkach.
Wróciłem do oberży zasmucony i bardzo niespokojny.
Witalis w pierwszych tylko kilku godzinach budził we mnie przestrach. W krótkim czasie przywiązałem się do niego szczerze, a moje przywiązanie wzrastało z dniem każdym. Rodzony ojciec nawet nie troszczyłby się więcej o swe dziecię, jak on o mnie. Kochał mnie i ja go kochałem.
Ta rozłąka dotykała mnie zatem boleśnie. Kiedyż zobaczymy się znowu ze sobą?
Mówiono o uwięzieniu. Jakżeż długo mogło trwać takie uwięzienie?
Cóż pocznę w tym czasie? Z czegóż żyć będę? Mój mistrz miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze, a gdy go policjant uprowadzał, nie zdążył dać mi takowych.
Miałem tylko kilka groszy w kieszeni; czyliż z tego wyżywię nas wszystkich, Żolisia, pieski i siebie samego?
Dwa dni spędziłem w wielkiej trwodze, nie śmiąc wyjść z podwórka oberży i zajmując się Żolisiem i pieskami, które były też niespokojne i zmartwione.
Wreszcie trzeciego dnia jakiś człowiek przyniósł mi list od Witalisa, który mi donosił, że go trzymają w więzieniu, lecz w przyszłą sobotę ma być sądzonym za stawianie oporu i czynną zniewagę wymierzoną reprezentantowi władzy.
— Popełniłem wielki błąd, dając się uwieść gniewowi, — dodawał. — Mogę to drogo okupić. Ale już zapóźno na niewczesne żale. Przyjdź na rozprawę sądową; wyciągniesz z niej naukę dla siebie.
Dowiedziałem się, że rozprawa rozpoczyna się o godzinie dziesiątej. Już o dziewiątej w sobotę stałem oparty plecami o drzwi i pierwszy wszedłem na salę. Zwolna sala zapełniła się i poznałem wiele osób, które były obecnemi przy scenie z policjantem.
Nie wiedziałem, co to są trybunały i prawo, ale bezwiednie lękałem się ich w okropny sposób.
Witalis zasiadł na ławce między dwoma żandarmami.
Przyglądałem się memu mistrzowi, który stał z swemi długiemi, siwemi włosami w tył odrzuconemi, z miną zawstydzoną i zmartwioną. — Spojrzałem na sędziego, który mu zadawał pytania.
— A więc przyznajesz się pan do tego, żeś wymierzył uderzenia policjiantowi, który pana zaaresztował?
— Uderzenia, nie, panie prezydencie, ale jedno uderzenie. Przybywając na miejsce, gdzie miało się odbyć nasze przedstawienie, ujrzałem policjanta wymierzającego policzek dziecku, które mi towarzyszy w moich wycieczkach.
— Więc to nie pańskie dziecko?
— Nie, panie prezydencie, ale kocham tego chłopca, jakby był moim własnym synem. Widząc, że go policjant bije, uniosłem się gniewem, pochwyciłem policjanta za rękę i przeszkodziłem mu w dalszem biciu.
— Lecz pan sam uderzyłeś policjanta?
— Dopiero wtedy, gdy tenże pochwycił mnie za kołnierz, na chwilę zapomniałem, że mam do czynienia z policjantem i bezwiednie, mimowolnie dałem się unieść gniewowi.
— W pańskim wieku powinno się umieć zapanować nad gniewem.
— Tak, powinno się, lecz niezawsze czyni się to, co się czynić powinno; widzę to dziś po sobie.
— Przesłuchamy teraz policjanta.
Policjant opowiedział całe zdarzenie tak, jak ono się w istocie wydarzyło, lecz kładąc większy nacisk na sposób, w jaki wyśmiewano się z jego osoby, z jego głosu, z jego gestów, niż na uderzenie, jakie otrzymał.
Podczas tego zeznania Witalis zamiast słuchać z uwagą, rozglądał się na wszystkie strony po sali. Domyśliłem się, że mnie szuka. Zdecydowałem się opuścić kąt, w który się schowałem i przecisnąłem się poprzez tłum ciekawych do pierwszego rzędu.
Spostrzegł mnie i rozjaśniła się jego twarz zasmucona. Odczułem, że go mój widok uszczęśliwia i mimowoli oczy moje napełniły się łzami.
— To jest wszystko, co pan możesz powiedzieć na swoją obronę? — zapytał wreszcie prezydent.
— Ze względu na mnie, nie mam nic więcej do nadmienienia; lecz ze względu na dziecko, które kocham czule i które pozostanie samo, błagam o wyrozumiałość trybunału i upraszam, aby nas na możliwie najkrótszy czas rozłączono.
Sądziłem, że puszczą mego mistrza na wolność; ale tak się nie stało.
Inny jakiś urzędnik sprawiedliwości przemawiał przez kilka minut, poczem prezydent głosem donośnym oznajmił, że podsądny Witalis, któremu dowiedziono opór i czynną zniewagę reprezentanta władzy, skazanym został na dwa miesiące więzienia i sto franków kary.
— Dwa miesiące więzienia!
Przez łzy widziałem, jak drzwi się rozwarły i zamknęły za wychodzącym Witalisem, któremu towarzyszył żandarm. Dwa miesiące rozłąki. Gdzież przez ten czas się udać?




  1. Pisze się właściwie Pau.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.