<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział X. Na statku
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.
Na statku.

Wracając do oberży z sercem stroskanem, z oczyma od płaczu czerwonemi, zastałem przy bramie podwórza oberżystę, który przyglądał mi się długo.
Chciałem przesunąć się koło niego, by iść do piesków, lecz zatrzymał mnie.
— Na jak długo twój mistrz jest skazany? — zapytał.
— Na jak długo? Na dwa miesiące więzienia.
— I na jak wysoką karę pieniężną?
— Na sto franków.
— Dwa miesiące, sto franków, — powtórzył trzy czy cztery razy.
Chciałem znowu przejść koło niego, lecz znów mnie zatrzymał.
— I co ty chcesz robić przez te dwa miesiące?
— Nie wiem, panie.
— Ach, ty nie wiesz! A czy masz pieniądze, by siebie i zwierzęta używić?
— Nie, nie mam, panie.
— A więc liczysz na mnie, że ja was żywić będę?
— O nie, panie, nie liczę na nikogo.
— I masz słuszność, mój chłopcze, — mówił dalej oberżysta. — Twój mistrz jest mi już wiele pieniędzy winien, nie mogę ci więc udzielać kredytu przez dwa miesiące, nie wiedząc wcale, czy w końcu otrzymam zapłatę, a więc najlepiej idź sobie stąd precz.
— Mam iść stąd precz, ale dokąd, panie?
— Weź, chłopcze, twoje psy i twoją małpkę i ruszaj w świat. Pozostawisz mi naturalnie worek twego mistrza, który wyszedłszy z więzienia, przyjdzie tu poń i wtedy załatwimy nasz obrachunek.
— Ależ panie, gdzież ma mnie szukać mój mistrz, gdy wyjdzie z więzienia? Chyba tylko tutaj.
— Potrzebujesz tylko powrócić tu tego dnia; a teraz wyrusz na dwa miesiące na wycieczkę po okolicach i miastach kąpielowych. Możesz tam dużo pieniędzy zarobić.
— A jeżeli mój mistrz pisać do mnie będzie?
— To zachowam ci jego listy.
Spieszno mi było opuścić miasto, bo moje psy nie miały kagańców. Cóż odpowiedziałbym, gdybym spotkał policjanta? Że nie mam pieniędzy na kupienie kagańców? To było prawdą, gdyż miałem tylko jedenaście groszy w kieszeni, a to nie wystarczało na taki wydatek.
Biegnąc koło mnie, pieski wznosiły łebki swoje ku mnie, spoglądając mi w oczy błagalnie. Nie potrzeba było słów, by zrozumieć, że były głodne.
I ja także odczuwałem głód, bo nie jadłem wcale śniadania. Ale mając jedenaście groszy w kieszeni, nie można było jadać śniadania i obiadu; trzeba było kontentować się jednorazowym posiłkiem w ciągu dnia.
Tak szliśmy mniej więcej przez dwie godziny, w czasie których nie śmiałem się zatrzymać i w czasie których pieski coraz błagalniej na mnie spoglądały. Żoliś zaś ciągnął mnie za ucho i coraz mocniej pocierał sobie brzuszek łapką.
Nareszcie wydawało mi się, że już dość daleko oddaliłem się od Tuluzy, aby nie potrzebować się niczego obawiać. Wstąpiłem zatem do pierwszej piekarni, jaką napotkałem po drodze. Zażądałem półtora funta chleba.
Piekarka wzięła piękny, sześciofuntowy chleb, jaki bylibyśmy z apetytem cały zjedli i odkrajała żądaną ilość, kładąc ją na wagę, którą lekko poruszyła.
— To trochę zawiele, — rzekła, — jest za dwa grosze więcej. — I wrzuciła w szufladę moje ośm groszy.
Widziałem ludzi, którzy nie przyjmowali zwracanych im groszaków, mówiąc, że sobie nic z takowych nie robią. Co do mnie, to nie byłbym odrzucił groszy, które piekarka była mi winna, lecz nie śmiałem dopominać się o takowe i wyszedłem, nic nie mówiąc i trzymając chleb mój pod pachą. Pieski uszczęśliwione skakały naokoło mnie, a Żoliś ciągnął mnie za włosy, wydając ciche okrzyki.
Nie szliśmy już daleko. Pod pierwszem drzewem przydrożnem oparłem moją harfę o pień i wyciągnąłem się na trawie. Pieski zasiadły mi naprzeciw, Kapi pośrodku, a Psinka i Zerbino po bokach. Żoliś nie będąc zmęczonym, stał gotów do chwytania kawałków przeznaczonych dla niego.
Podzielić mój kawał chleba było sprawą delikatną.
Przekrajałem go na pięć możliwie równych kawałków i aby ani okruszyna się nie zmarnowała, rozdzielałem go w małych skibkach każdemu po kolei.
Po kilku chwilach wypoczynku dałem znak do dalszej drogi. Trzeba nam było zarobić na nocleg, aby nie nocować pod gołem niebem, a przynajmniej aby mieć na jutrzejsze śniadanie.
Po godzinie drogi ujrzeliśmy przed sobą wioskę, w której spodziewałem się znaleźć to, czego pragnąłem.
Przybywszy na placyk, pośrodku którego znajdował się wodotrysk ocieniony drzewami, zacząłem grać walca na harfie.
Ale choć grałem, jak najlepiej, a Zerbino i Psinka pokazywały co umieją, nikt nawet nie spojrzał w naszą stronę.
To mogło wprost doprowadzić do rozpaczy.
Ale ja nie rozpaczałem i grałem jeszcze donośniej tak, że myślałem, iż struny mej harfy popękają. Ale napróżno. Wtedy rozkazałem Zerbinowi i Psince, by się położyły i zanuciłem moją piosenkę z takiem przejęciem, jak nigdy dotychczas. Rozpocząłem drugą zwrotkę, gdy jakiś człowiek przybrany w kaftan i w kapelusz pilśniowy zbliżył się ku nam.
— Nareszcie!
Śpiewałem z jeszcze większem przejęciem.
— Hola! co robisz tu, łobuzie, — zawołał ów człowiek.
Przerwałem, zdziwiony jego odezwaniem się i stałem z buzią otwartą w czasie, gdy on się do mnie zbliżał.
— Odpowiesz mi, czy nie? — odezwał się raz jeszcze.
— Jak pan słyszy, śpiewam.
— A czy masz pozwolenie do śpiewania na placu naszej gminy?
— Nie, panie.
— A więc wynoś się natychmiast, bo jak nie, to wytoczę skargę przeciw tobie.
Nie czekałem, aż ów człowiek drugi raz ten rozkaz mi powtórzy, lecz obróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę.
W pięć minut potem opuściłem już tę gminę, tak mało gościnną, lecz tak pilnie strzeżoną.
Pieski moje szły za mną z pospuszczanemi łebkami i ze smutnemi minkami, odgadując zapewne, że wydarzyła nam się niemiła przygoda.
Gdy już dostatecznie się oddaliliśmy, by nie potrzebować obawiać się brutalnego nadejścia stróża bezpieczeństwa, uczyniłem znak ręką i natychmiast wszystkie trzy pieski stanęły naokół mnie. Kapi pośrodku, nieruchomy, z oczyma utkwionemi w moich.
— Nie mamy pozwolenia na granie, mówiłem, więc wyrzucają nas.
— A więc? — pytał się Kapi poruszeniem łebka.
— A więc musimy nocować przy świetle gwiazd i to bez wieczerzy.
Na wzmiankę o wieczerzy pieski wydały głuchy pomruk.
Pokazałem im moje trzy grosze.
— Wiedzcie, że to jest wszystko, co nam pozostaje; jeżeli wydamy te pieniądze dziś wieczorem, nie będziemy mieli nic jutro na śniadanie. Dziś jedliśmy już raz; należy nam pamiętać o jutrze.
I włożyłem moje trzy grosze do kieszeni.
Kapi i Psinka spuściły łebki z poddaniem się swemu losowi, ale Zerbino, który niezawsze okazywał silny charakter i który ponadto był łakomym, pomrukiwał ustawicznie.
Dzień był pogodny, gorący, więc nocowanie o takiej porze pod gołem niebem nie było zbyt przykrem. Trzeba się było jednak tak urządzić, by nie napotkać wilków, które mogły znajdować się gdzie w okolicy, albo, co dla nas jeszcze niebezpieczniejszem było, nie spotkać się ze stróżami bezpieczeństwa publicznego, których obawiałem się więcej niż dzikich zwierząt.
Nie pozostawało mi nic innego, jak iść prosto przed siebie bielejącą w przestrzeni drogą tak długo, aż nie napotkam jakiego schronienia. — Tak też uczyniliśmy.
Trzeba się było wreszcie zatrzymać na nocleg w lesie na wyciętej polance, w środku której wznosiły się głazy granitowe.
W wydrążeniu jednego z tych olbrzymich głazów, dokąd wiatry naniosły stos zeschniętego igliwia i liści, znaleźliśmy schronienie i legowisko.
Lepiej nie mogliśmy natrafić; mieliśmy łoże, aby się na niem wyciągnąć i dach, który nas ochraniał. Brakło nam tylko chleba na wieczerzę, ale nie chciałem o tem myśleć. Przysłowie zresztą powiada: Kto śpi, nie grzeszy, trzeba więc było usnąć.
Przed zaśnięciem wytłomaczyłem Kapiemu, że liczę na niego, że nas przed złem ustrzeże i dobre stworzonko zamiast położyć się obok nas na legowisku z suchego igliwia, pozostało na straży na dworze. Mogłem być spokojny, że nikt nie najdzie nas niespodzianie.
Nie mogłem jednak usnąć i położywszy się na brzuchu, płakałem z twarzą ukrytą w dłoniach, nie mogąc łez moich powstrzymać.
Wtem ciepły oddech owiał moje włosy.
Odwróciłem się i poczułem ciepłe i wilgne dotknięcie na mej twarzy.
Był to Kapi, ktory płacz mój posłyszawszy, przybiegł mnie pocieszyć tak, jak ongi w pierwszą noc mej podróży i lizał mnie po twarzy.
Objąłem go za kark i uściskałem, wtedy kilkakrotnie zaskomlał, jakby płakał wraz ze mną, chcąc żal mój dzielić.
Gdy się zbudziłem, był już dzień jasny, a Kapi siedział przedemną, przyglądając mi się. — Ptactwo śpiewało wśród gałęzi. Gdzieś w dali dzwon kościelny dzwonił na Anioł Pański. — Słońce stało już wysoko na niebie, a jego jasne, ciepłe promienie rozgrzewały mi zarówno serce, jak i ciało.
Nasza tualeta poranna wnet była ukończona i ruszyliśmy w drogę ku stronie, z której nas dźwięki dzwonu dochodziły. — Zapewne znajdowała się tam jaka wioska, a w niej skład piekarza. Gdy się dnia poprzedniego nie jadło obiadu, ani kolacji, to głód odzywa się wcześnie.
Zdecydowałem się wydać moje ostatnie trzy grosze; a potem zobaczymy.
Przybywszy do wsi, nie potrzebowałem pytać się o piekarnię. Nasze powonienie służyło nam za przewodnika. Zdaleka już poczuliśmy nęcący zapach świeżego chleba.
Za trzy grosze chleba, którego funt kosztuje pięć groszy! Każdemu z nas dostał się więc tylko mały kawałek i prędko uwinęliśmy się ze śniadaniem.
Nadeszła chwila, w której trzeba było koniecznie pomyśleć o zarobku. Przebiegłem wieś, oglądając się za miejscem najodpowiedniejszem do przedstawienia.
Przejęty tą myślą, posłyszałem naraz krzyki za sobą. Obejrzałem się żywo i ujrzałem starą kobietę, goniącą Zerbina. Spojrzawszy, zrozumiałem, co było powodem tej gonitwy i tych krzyków.
Zerbino korzystając z tego, że na niego nie zważałem, wpadł do pewnego domu, gdzie porwał kawał mięsa, unosząc go w pysku.
— Złodziej, — wołała stara kobieta, — aresztujcie ich wszystkich.
Słysząc te słowa i czując się odpowiedzialnym za winę mego psa, począłem uciekać. Cóż odpowiedziałbym bowiem, gdyby stara kobieta zażądała odemnie zapłaty za skradziony kawał mięsa? Czem zapłaciłbym jej? — Raz przytrzymani, nie odzyskalibyśmy już może tak wnet wolności.
Widząc, że ja uciekam, Kapi i Psinka biegły także za mną, a Żoliś, którego niosłem na ramieniu, objął mnie za szyję, by nie spaść.
Zatrzymałem się dopiero w tedy, gdy mi już tchu zabrakło, to jest wtedy, gdy ubiegłem już ze dwa kilometry. Obejrzałem się poza siebie. Nikt nas nie ścigał. Kapi i Psinka byli tuż przy mnie; Zerbino trzymał się zdaleka, zapewne dlatego, aby zjeść swój kawałek mięsa.
Zawołałem na niego, ale Zerbino poczuwając się do winy, zasługującej na surową karę, zamiast przybiec do mnie, począł uciekać.
Nie wiedząc wcale, dokąd zdążam w szalonej ucieczce, przybyłem nad brzegi kanału Południowego. Wszędzie widniała świeża, bujna zieleń. Małe źródełko sączyło się z rozpadliny skalnej, jakoby wysłanej roślinami, które w kwitnących girlandach opadały wzdłuż płynącej wody. Było tu prześlicznie.
Pozostawało mi jedno. Trzeba było czekać, aż Zerbino zechce powrócić. Znałem go; po pierwszym odruchu buntu, podda się karze, na jaką zasłużył i powróci skruszony.
Usiadłem pod drzewem, przywiązawszy Żolisia, aby czasem nie przyszła mu fantazja pobiec za Zerbinem. — Kapi i Psinka ułożyły się u moich nóg.
Czas upływał, a Zerbino nie pokazywał się. — Wreszcie usnąłem w słońcu.
Gdy się zbudziłem, musiało upłynąć już wiele godzin dnia, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Lecz nie potrzebowałem patrzeć na słońce, aby wiedzieć, że jest późno; próżny żołądek przypominał mi, że to już dawno, gdy zjadłem kawałek chleba. — Oba pieski i Żoliś okazywały także, że są głodne, Kapi i Psinka żałosnemi minkami, a Żoliś strojąc grymasy.
A Zerbina jeszcze nie było.
Wołałem na niego, gwizdałem, ale wszystko na nic się nie zdało, nie pokazał się. — Najadłszy się porządnie na śniadanie, przetrawiał je spokojnie, skulony gdzie pod krzakiem.
Moje położenie stawało się krytycznem. Jeżeli pójdę sobie, Zerbino może zaginąć; jeżeli na miejscu pozostanę, nie będę miał okazji do zarobienia choć paru groszy na jedzenie. — A właśnie potrzeba jedzenia stawała się coraz bardziej naglącą. — Oczy piesków rozpaczliwie utkwione były w moich, a Żoliś tarł sobie brzuszek, wydając gniewne okrzyki.
Cóż uczynić?
Chociaż Zerbino zawinił i postawił nas w okropne położenie, nie mogłem pomyśleć o opuszczeniu go. Cóż powiedziałby mój mistrz, gdybym mu nie odprowadził jego trzech piesków? A zresztą mimo wszystko kochałem tego gałgana Zerbina.
Postanowiłem czekać aż do wieczora, ale było niepodobieństwem siedzieć tak bezczynnie o głodzie ściskającym nam wnętrzności.
Trzeba było coś wymyśleć, coby nas czworga zajęło i zabawiło.
Gdybyśmy mogli tylko zapomnieć o głodzie, to mniej odczuwalibyśmy go w czasie tych godzin oczekiwania.
Czem zająć nas?
Zastanawiając się nad tem, przypomniałem sobie, jak Witalis opowiadał mi, że w czasie wojny, gdy jaki regiment znużony jest długim marszem, to muzyka mu zagra, a przy jej wesołych i porywających dźwiękach żołnierze zapominają o swem zmęczeniu.
Jeżeli zagram coś wesołego, to może zapomnimy o dręczącym nas głodzie. Mnie, zajętemu graniem, a pieskom, tańczącym z Żolisiem, czas w każdym razie prędzej upłynie.
Ująłem harfę opartą o drzewo i odwrócony plecami do kanału, ustawiwszy wpierw moich komediantów, zagrałem taneczną przygrywkę, a następnie walca.
Z początku aktorzy moi nie byli jakoś usposobieni do tańca; było widocznem, że kawałek chleba byłby im obecnie milszym. Ale zwolna ożywili się. Muzyka wywarła swój skutek. Zapomnieliśmy wszyscy o braku kawałka chleba, ja grając, oni tańcząc.
Wtem posłyszałem jasny głosik dziecięcy, wołający „brawo!“ Ten głos dochodził mnie od tyłu. — Odwróciłem się żywo.
Jakiś statek zatrzymał się na kanale, zwrócony przodem do brzegu, na którym się znajdowałem. Dwa konie, które były zaprzężone do statku, zatrzymały się na brzegu przeciwległym.
Był to dziwny statek, jakiego nigdy przedtem, ani potem nie widziałem; był on o wiele krótszym, niż zwykłe statki, jakich używa się do żeglugi na kanałach. Na pomoście, wzniesionym nieco ponad wodą, był zbudowany rodzaj oszklonej galerji, na której przodzie urządzoną była weranda, ocieniona pnącemi się roślinami. Na tej werandzie ujrzałem dwie osoby: kobietę młodą jeszcze, wyglądającą po pańsku, ale jakby czegoś zasmuconą, w postawie stojącej i chłopca w moim mniej więcej wieku, leżącego na wznak.
To dziecko musiało niezawodnie zawołać mi brawo.
Ochłonąwszy ze zdziwienia, zdjąłem kapelusz, dziękując ukłonem za oklask.
— Czy grasz tak dla swej przyjemności? — zapytała mnie dama, zatrącając cudzoziemskim akcentem.
— Aby zająć mych komedjantów i także... aby się rozerwać cokolwiek.
Dziecko uczyniło jakiś znak. Dama pochyliła się ku niemu.
— Chciałbyś nam zagrać jeszcze? — zapytała, podnosząc głowę.
Czy chciałem grać? I to grać dla publiczności, która mi tak w samą porę przybywała? — Nie kazałem się prosić.
Wziąłem znów harfę do ręki i począłem grać walczyka. Natychmiast Kapi objął dwiema łapkami Psinkę i obracał się z nią w kółko do taktu. Potem Żoliś zatańczył solo. I tak przeszliśmy nasz cały repertuar.
Nie czuliśmy zmęczenia. Moi komedianci zrozumieli niezawodnie, że czeka ich obiad po trudach i nie oszczędzali się tak samo, jak i ja się nie oszczędzałem.
Nagle w czasie przedstawienia ujrzałem, jak Zerbino wysunął się z za krzaka i gdy jego towarzysze przesuwali się koło niego, zuchwale ustawił się w śród nich, obejmując bez wszystkiego swą rolę.
Grając i dozorując mych komediantów, spoglądałem zarazem od czasu do czasu na młodego chłopca, który, rzecz dziwna, choć zdawał się znajdować wielką przyjemność w naszych ćwiczeniach, nie poruszał się wcale. Leżał wyciągnięty, w zupełnej nieruchomości całego ciała, tylko rączkami nam przyklaskiwał.
Czy był on sparaliżowanym? — Zdawało mi się, że jest przywiązanym do deski.
Nieznacznie prąd wiatru popychał statek ku brzegowi, na którym się znajdowałem; mogłem się więc teraz tak dobrze chłopcu przyjrzeć, jakbym się sam znajdował na statku obok niego. Miał on włoski blond, i twarzyczkę tak bladą, że widać było mu na czole niebieskawe żyłki z pod przezroczystej skóry. Wyraz twarzy miał łagodny i smutny zarazem, widać po nim było, że jest chorowitym.
— Wiele się płaci za miejsca w waszym teatrze? — zapytała mnie dama.
— Każdy płaci w stosunku do przyjemności, jakiej doznał.
— W takim razie trzeba im bardzo dużo zapłacić, — rzekło dziecko, dodając kilka słów w języku, którego nie zrozumiałem.
— Artur chciałby zobaczyć twoich aktorów zbliska, — rzekła do mnie dama.
Dałem znak Kapiemu, który zapędziwszy się, wskoczył na statek.
— A drudzy? — zapytał Artur.
Zerbino i Psinka poszli w ślady swego towarzysza.
— A małpka?
Żoliś łatwo byłby dokonał skoku, ale nigdy nie można było spuścić się na niego. Będąc na statku, mógł sobie pozwolić na żarty, które może nie przypadłyby do gustu damie.
— Czy ta małpka jest niegrzeczną? — zapytała.
— Nie, pani; ale czasami nie słucha i obawiam się, aby nie zachowywała się niestosownie.
— A więc pójdź na statek wraz z małpką.
Mówiąc to, dała znak człowiekowi, który stał w tyle u steru. Sternik posunąwszy się naprzód, rzucił na ląd deskę.
To był most, po którym mogłem wejść na statek nie ryzykując niebezpiecznego skoku. Wkroczyłem poważnie z harfą na ramieniu i trzymając Żolisia na ręku.
— Małpka, małpka, — wołał Artur.
Zbliżyłem się do chłopca i w czasie, gdy głaskał i pieścił Żolisia, mogłem mu się napatrzeć dowoli.
Rzecz zadziwiająca, był on naprawdę przywiązanym do deski tak, jak mi się to zaraz z początku wydawało.
— Masz zapewne ojca, nieprawdaż, dziecko? — zapytała mnie dama.
— Tak, ale chwilowo jestem sam.
— Na jak długo?
— Na dwa miesiące.
— Dwa miesiące! O mój biedny malcze! Jakto, w twoim wieku na tak długo sam sobie pozostawiony jesteś?
— Tak być musi, proszę pani.
— Twój pan nakazał ci bezwątpienia uzbierać pewną sumę pieniędzy w przeciągu tych dwóch miesięcy.
— To nie, proszę pani, on mi nic nie nakazał; ale muszę starać się, aby wyżyć przez ten czas z moją trupą.
— I miałeś też z czego wyżyć aż do dnia dzisiejszego?
Zawahałem się, co odpowiedzieć. Nigdy jeszcze żadna kobieta nie budziła we mnie takiego szacunku, jak ta właśnie; lecz mówiła do mnie tak dobrotliwie, głos jej był tak słodkim, spojrzenie tak miłem, zachęcającem, że postanowiłem powiedzieć prawdę. Zresztą z jakiego powodu miałbym prawdę przemilczeć?
Opowiedziałem jej więc, jak przyszło do tego, że się musiałem rozstać z Witalisem, skazanym na więzienie za to, że mnie bronił i że od czasu opuszczenia Tuluzy nie mogłem zarobić ani grosza.
W czasie, gdy mówiłem, Artur bawił się z psami, lecz równocześnie przysłuchiwał się uważnie memu opowiadaniu.
— Jak bardzo musicie być wszyscy głodni, — zawołał.
Na słowo „głodni“, które im było dobrze znane, pieski poczęły szczekać, a Żoliś tarł sobie brzuszek z wściekłością.
— O mamo, — rzekł Artur.
Dama przemówiła kilka słów w obcym języku do kobiety, która w drzwiach półotwartych stanęła i która natychmiast przyniosła nakryty stoliczek.
— Usiądź, dziecię, — rzekła do mnie dama.
Nie dałem się prosić; odłożyłem harfę i usiadłem żywo przed stolikiem. Pieski zasiadły na ziem i naokół mnie, a Żoliś na moich kolanach.
— Czy twoje pieski jedzą chleb? — zapytał mnie Artur.
— I jak jadły! Dałem każdemu z nich kawał, który pożarły.
— A małpka? — pytał Artur.
Lecz nie było potrzeby kłopotać się o Żolisia, który w czasie, kiedy obdzielałem psy, pochwycił kawał ciasta z pasztetem, którym dławił się pod stołem.
I ja także wziąłem sobie plasterek pasztetu, lecz choć nie dławiłem się nim, jak Żoliś, jadłem go jednak również łapczywie.
— Biedne dziecko, — rzekła dama, napełniając moją szklankę.
Artur nic nie mówił, lecz przyglądał nam się rozwartemi szeroko oczyma, zdumiony zapewne naszym apetytem, gdyż wszyscy jedliśmy żarłocznie, nawet Zerbino, który powinien się był już nasycić skradzionem mięsem.
— A gdzież bylibyście dziś obiad jedli, gdybyśmy się nie byli tutaj spotkali? — pytał Artur.
— Sądzę, że nie jedlibyśmy wcale obiadu.
— A gdzież będziecie jutro jedli obiad?
— Może jutro znów spotkamy kogoś nam tak przychylnego, jak dzisiaj.
Nie przerywając rozmowy ze mną, Artur zwrócił się do matki i mówił z nią o czemś długo w obcym języku, który już raz słyszałem. Zdawało mi się, że Artur prosi o coś, czemu dama jest przeciwną, a przynajmniej podnosi jakieś zarzuty wobec tego.
Nagle obrócił się głową do mnie, gdyż ciało jego pozostało nieporuszone.
— Czy chciałbyś z nami pozostać? — rzekł.
Spoglądałem na niego, nie odpowiadając, tak mnie to pytanie zaskoczyło.
— Syn mój chciałby, abyś pozostał z nami.
— Tu na tym statku?
— Tak, na tym statku. Syn mój jest chorym i doktorzy nakazali, by leżał nieruchomo, przywiązany do deski. Aby mu się czas nie dłużył, wożę go tym statkiem. Pozostawszy tu z nami, dawałbyś z twemi pieskami i małpką przedstawienia dla Artura. Grywałbyś nam też na harfie. I tak z jednej strony oddałbyś nam przysługę, a z drugiej strony i my bylibyśmy ci pożyteczni. Codziennie nie znalazłbyś może chętnych widzów, co zresztą dla dziecka w twoim wieku nie jest zbyt łatwem.
Na statku! Nigdy dotychczas nie byłem jeszcze na statku, czego zresztą gorąco pragnąłem. Będę żył na statku, pływającym na wodzie, co za szczęście!
To było moją pierwszą myślą, która mnie olśniła. Czyżby to był sen?
W kilku sekundach uświadomiłem sobie, ile szczęścia zawierała w sobie ta propozycja i jak wspaniałomyślną była ta, która mi tę propozycję uczyniła.
Pochwyciłem i ucałowałem ręce damy.
Wzruszyła ją widocznie ta oznaka wdzięczności i z czułością pogłaskała mnie wielokrotnie po czole.
— Biedny malcze! — rzekła.
Żądano odemnie gry na harfie. — Zdawało mi się, że nie powinienem był ociągać się z zastosowaniem się do wyrażonego mi życzenia; gdyż w ten sposób mogłem okazać równocześnie i moje dobre chęci i moją wdzięczność.
Pochwyciwszy mój instrument, zająłem miejsce na przodzie statku i począłem grać.
W tej samej chwili dama podniosła do ust małą srebrną gwizdawkę i zagwizdała przeciągle.
Przestałem natychmiast grać, nie wiedząc, z jakiego powodu dama gwizdała. Czy dlatego, że może źle grałem, czy też miałem dać spokój graniu?
Artur, który zważał na wszystko, co się naokół działo, odgadł mój niepokój.
— Mamusia gwizdała, aby konie z miejsca ruszyły, — rzekł.
W istocie statek, który oddalał się od brzegu, sunął po cichych wodach kanału, ciągnięty przez konie. Woda chlupotała o ściany statku, a z obu stron drzewa, oświecone ukośnemi promieniami zachodzącego słońca, zdawały się uciekać w tył za nami.
— Czy chcesz nam zagrać? — zapytał Artur.
I skinieniem głowy przywoławszy matkę do siebie, uchwycił jej rękę i trzymał ją w swych dłoniach przez cały czas, w którym grałem różne sztuczki, jakich mnie mój mistrz nauczył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.