<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XI. Mój pierwszy przyjaciel
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.
Mój pierwszy przyjaciel.

Matka Artura była Angielką i nazywała się panią Milligan; była ona wdową, a Artur był jej jedynem dziecięciem. Miała ona jeszcze wprawdzie starszego syna, ale ten znikł jej w sposób tajemniczy, licząc zaledwie sześć miesięcy życia. Ktoś musiał ukraść to dziecię, którego śladów nie można było dotąd odnaleźć. W owym czasie, gdy dziecię zaginęło, pani Milligan nie mogła czynić żadnych poszukiwań. Mąż jej dogorywał wówczas, a ona sama leżała ciężko chora i bezprzytomna, nie wiedząc o niczem, co się naokół niej dzieje. Gdy powróciła do zdrowia, mąż jej już umarł, a synek zaginął. Poszukiwania za zaginionem dziecięciem czynił przyrodni brat jej męża, Jakób Milligan, który w razie bezpotomnego zejścia ze świata jej męża, stawał się jego spadkobiercą. Jego poszukiwania, prowadzone w Anglji, we Francji, w Belgji, w Niemczech i we Włoszech nie doprowadziły do niczego. Nie można było dowiedzieć się, co stało się z zaginionem dzieckiem.
Jakób Milligan nie odziedziczył jednak spadku po swoim bracie, gdyż w siedem miesięcy po śmierci swego męża pani Milligan wydała na świat dziecię, którem był mały Artur.
Ale to dziecię wątłe i chorowite nie było zdolnem do życia, — mówili doktorzy — i mogło umrzeć każdej chwili, a wtedy pan Jakób Milligan stałby się dziedzicem tytułu i majątku swego starszego brata. Prawa dziedzictwa nie są bowiem równe we wszystkich krajach i w Anglji przepisy prawne pozwalają na to w pewnych okolicznościach, że stryj dziedziczy z poszkodowaniem matki.
Spełnienie nadziei pana Jakóba Milligana zostało zatem przez narodziny jego siostrzeńca opóźnionem, lecz nie było zniweczonem. Potrzebował tylko czekać.
I czekał.
Ale przepowiednie lekarzy nie spełniły się. Artur pozostał chorowitym, ale nie umarł. Starania jego matki utrzymały go przy życiu. Było to cudem, który dzięki Bogu, zdarza się dość często na świecie.
Dwadzieścia razy uznano stan jego za beznadziejny; dwadzieścia razy uratowanym został. Kolejno zapadał na wszelkie możliwe choroby, a kilkakrotnie odrazu na kilka chorób, jakim tylko wiek dziecięcy podlega.
W ostatnim czasie wywiązało się u niego okropne cierpienie, — zachorował na silne zapalenie stawów, zwłaszcza w biodrach.
Leczono go najpierw siarczanemi kąpielami i dlatego pani Milligan przybyła do Pirenejów. Ale gdy kąpiele siarczane nic nie pomogły, spróbowano innego sposobu leczenia, to jest przywiązano chorego wzdłuż do deski, aby się wcale poruszać nie mógł.
Wtedy to pani Milligan kazała w Bordo zbudować ten statek, na którym się obecnie znajdowałem.
Zmieniono statek na pływający domek z pokojami, z kuchnią i werandą. W salonie albo na werandzie, zależało to od pogody, przebywał Artur od rana do wieczora w towarzystwie swej matki. Bez wysiłku mógł napawać się widokiem różnych krajobrazów, które przesuwały się przed jego oczyma.
Przed miesiącem opuszczono Bordo, a przepłynąwszy rzekę Garonnę, przybyto do kanału Południowego, skąd miano płynąć przez stawy i kanały ciągnące się wzdłuż morza Śródziemnego. Następnie na falach różnych rzek miano dopłynąć aż do Ruan[1] i tam wsiąść na wielki okręt, by powrócić do Anglji.
Tych wszystkich szczegółów o pani Milligan i o Arturze nie dowiedziałem się odrazu, lecz dopiero zwolna.
W dniu mego przybycia poznałem tylko pokoik, jaki był dla mnie przeznaczony na „Łabędziu“, gdyż łabędziem nazywano statek. Pokoik ten miał tylko dwa metry długości, a metr szerokości, ale wydał mi się najpiękniejszym, jakim go tylko wyobraźnia dziecięca wymarzyć mogła.
Rozebrawszy się i wyciągnąwszy się na łóżku, doznałem nieznanego mi dotąd uczucia rozkoszy. Po raz to pierwszy spoczywałem na miękkiem, wonnem posłaniu, na którem inaczej się leżało, niż wczoraj na zeschniętem igliwiu.
Ale choć dobrze mi się leżało w wygodnem łóżku, nazajutrz wstałem dodnia, bo byłem niespokojny, jak moi komedjanci noc przepędzili.
Znalazłem ich śpiących smacznie na ich legowiskach tak, jakby się już od wielu miesięcy na tym statku znajdowali. Za mojem nadejściem psy pobudziły się i przybiegły do mnie radośnie, domagając się zwykłej porannej pieszczoty.
Marynarz, którego wczoraj widziałem u steru, wstał już i uprzątał pomost. Przerzucił mi znów aż do lądu deskę, po której wraz z moją trupą przeszedłem na łąkę.
Bawiliśmy się bieganiem, skakaniem przez rowy i wskrabywaniem się na drzewa. Czas upływał nam prędko. Gdy powróciliśmy, konie były już zaprzężone do statku.
Wsiadłem prędko na statek. W kilka minut potem zluźniono linę, która przytrzymywała go na brzegu. Marynarz zajął miejsce przy sterze, woźnica dosiadł konia, piasek zaskrzypiał pod kołami statku, — byliśmy w drodze.
Jakaż to przyjemność podróżować statkiem! Konie ciągnęły statek, który sunął tak lekko po wodnej przestrzeni, żeśmy nie odczuwali jego poruszeń. — Oba zadrzewione wybrzeża szybko się przed nami przesuwały. Ciszę mącił tylko plusk fal, uderzających o boki statku i dźwięk dzwonków, które konie miały zawieszone na szyjach.
Sunęliśmy.
Pochylony nad brzegiem statku, przyglądałem się topolom, które korzeniami tkwiąc w ziemi, okrytej świeżą murawą, wybujały dumnie w górę.
Pogrążony byłem w przyglądaniu się im, gdy naraz posłyszałem, że ktoś za mną wymawia me imię.
Odwróciłem się żywo. — Był to Artur, którego przyniesiono na desce. — Matka jego była przy nim.
— Czy spało ci się lepiej, niż na polu? — zapytał mnie Artur.
Przybliżyłem się i odpowiedziałem w uprzejmych słowach.
— A pieski? — zapytał.
Przywołałem je, a także i Żolisia. — Przybiegły, oddając pokłon powitalny, a Żoliś stroił pocieszne miny, jakby się przygotowywał do przedstawienia, o którem jednak tego dnia nie było mowy.
Pani Milligan ułożyła syna w cieniu i usiadła przy nim.
— Odprowadź psy i małpkę, — rzekła, — musimy pracować.
Uczyniłem, czego żądała i oddaliłem się wraz z moją trupą.
Lecz jakąż pracę miał wykonywać ten biedny chory malec? Widziałem zdala, że matka jego przesłuchiwała go lekcji, trzymając przed sobą książkę otwartą.
Wyciągnięty na desce, Artur powtarzał, nie czyniąc żadnego poruszenia.
— Nie umiesz zadanej bajki, — rzekła.
— O mamo! — odparł głosem zrozpaczonym.
— Robisz dziś więcej omyłek niż wczoraj.
— Starałem się nauczyć.
— Ale nie nauczyłeś się.
— Nie mogłem.
— Dlaczego?
— Nie wiem..., nie mogłem..., chory jestem.
— Nie jesteś chorym umysłowo. Nie pozwolę na to, abyś wymawiając się chorobą, wzrastał bez nauki.
— Zapewniam cię, mamo, że nie mogę, — odparł Artur i począł płakać.
Ale pani Milligan pozostała niewzruszoną, choć było widać, że łzy syna przykrość jej sprawiają.
— Chciałam pozwolić ci bawić się dziś zrana z Remim i z pieskiem, — mówiła, — ale nie będziesz się prędzej bawił, dopóki nie powtórzysz twej bajki bez błędu.
Mówiąc to, wręczyła książkę Arturowi i odeszła kilka kroków, aby wejść do wnętrza statku.
Artur łkał głośno.
Pani Milligan podeszła więc znów do syna.
— Czy chcesz, żebyśmy się razem uczyli? — zapytała.
Usiadłszy przy nim, wzięła książkę i głosem słodkim czytać poczęła bajkę, która była zatytułowaną. „Wilk i jagnię“. Artur powtarzał za nią słowa i zdania.
Przeczytawszy bajkę trzykrotnie, podała książkę Arturowi, mówiąc mu, aby się teraz sam uczył i oddaliła się w głąb statku.
Artur zabrał się zaraz do odczytywania bajki. Z miejsca, w którem stałem, widziałem dokładnie poruszenia jego warg.
Widocznem było, że uczył się pilnie. Ale nie trwało to długo. Wkrótce oderwał oczy od książki; wargi jego poruszały się coraz wolniej, aż wreszcie całkiem poruszać się przestały. — Już nie czytał i nie powtarzał.
Jego oczy, błądzące tu i tam, napotkały się z mojemi.
Wtedy odezwał się do mnie:
— Nie mogę, a jednak chciałbym się nauczyć.
Przybliżyłem się.
— Ta bajka nie jest jednak trudną, — rzekłem.
— O tak, bardzo trudna!
— Mnie się wydaje łatwą. Słyszałem, jak ją twoja mamusia czytała i zdaje mi się, że ją spamiętałem.
Uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Chcesz, to ci ją opowiem?
— To jest niemożliwem.
— O nie, to jest możliwem. Chcesz, to spróbuję, weź książkę.
Zacząłem opowiadać bajkę, przy której zaciąłem się tylko trzy czy cztery razy.
— Jakto, ty ją umiesz! — zawołał.
— Niezbyt dobrze, ale teraz sądzę, że przepowiem ją bez błędu.
— W jaki sposób nauczyłeś się jej?
— Słuchałem, jak twoja mamusia tę bajkę czytała, ale słuchałem z uwagą, nie rozglądając się naokół.
Zaczerwienił się i spuścił oczy ze wstydu. Po chwili zaś rzekł:
— Rozumiem już, jakżeś słuchał i starać się będę przysłuchiwać tak samo, jak ty. Ale w jaki sposób zatrzymałeś w pamięci te wszystkie słowa, które mi się mylą?
— O cóż chodzi w tej bajce? — rzekłem. O owieczkę. Zaczynam zatem myśleć o owcach. Następnie myślę o tem, co one czynią: „Owieczki były bezpieczne w swoim gaju“. Widzę owieczki w postawie leżącej, śpiące w gaju, ponieważ czują się bezpieczne, a zobaczywszy je, nie zapominam już o nich.
— O i ja je widzę, — rzekł. — Owieczki były bezpieczne w gaju. Widzę białe i czarne owieczki i jagniątka. Widzę nawet pastwisko wśród gaju.
— A więc nie zapomnisz tego?
— O nie!
— Kto zazwyczaj strzeże owieczek?
— Psy.
— A co robią psy, gdy nie potrzebują stróżować, ponieważ owieczki są bezpieczne?
— Nic nie robią.
— Wtedy mogą spać, więc powiedzmy: „psy spały!“
— Ach, jakie to łatwe!
— Nieprawdaż, że bardzo łatwe? A teraz przejdźmy do dalszego ciągu. Kto strzeże wraz z psami owieczek?
— Pasterz.
— Lecz gdy owieczki są bezpieczne, pasterz nie ma wtedy nic do czynienia. Czem może wtedy się zająć?
— Grać na fujarce.
— Czy widzisz go?
— Tak, stoi on w cieniu wielkiego klonu.
— Czy jest sam?
— Nie, jest on razem z innymi pasterzami z sąsiedztwa.
— Więc jeżeli widzisz owieczki, pastwisko, psy i pasterza, czyż nie możesz opowiedzieć bez omyłki początku bajki?
— Zdaje mi się, że tak.
— Spróbuj.
Słuchając mnie mówiącego i objaśniającego mu w jaki sposób mógłby się łatwo nauczyć zadania, które mu wydawało się trudnem, Artur patrzał na mnie ze wzruszeniem i z obawą, jakby nie był przekonanym o prawdzie moich słów. Jednak po kilku sekundach namysłu zaczął opowiadać:
— Owieczki były bezpieczne w swym gaju. Psy spały, a pasterz w cieniu wielkiego klonu grał na fujarce z innymi pasterzami z sąsiedztwa.
I z radości klasnął w dłonie.
— Umiem bajkę, — zawołał, — nie pomyliłem się ani razu.
— Chcesz nauczyć się bajki do końca w ten sam sposób?
— Tak, z tobą razem nauczę się napewno. Ach, jaka mama będzie zadowolona!
I zabrał się do uczenia dalszego ciągu bajki.
W niespełna kwadrans umiał bajkę doskonale i właśnie powtarzał ją bez żadnej omyłki, gdy matka jego nadeszła nagle.
Z początku rozgniewała się, widząc nas razem, bo sądziła, że się tylko bawimy, ale Artur nie dał jej dojść do słowa.
— Umiem bajkę, — wołał — i to on mnie jej nauczył.
Pani Milligan spoglądała na mnie ze zdziwieniem i chciała zadać mi pytanie, lecz Artur bez wezwania zaczął opowiadać bajkę o wilku i jagniątku, a w głosie jego brzmiał triumf i radość, nie zająknął się też, ani nie omylił się ani razu.
W tym czasie przyglądałem się pani Milligan. Widziałem, jak jej piękna twarz rozjaśniła się uśmiechem. Zdawało mi się, że w oczach jej błysnęły łzy, lecz nie mogłem przekonać się, czy rzeczywiście płakała, bo w tej chwili pochyliła się nad swoim synem, ściskając go czule i biorąc w ramiona. Potem przybliżyła się do mnie i uścisnęła mi rękę tak tkliwie, że uczułem się wzruszonym do głębi.
— Jesteś dobrym chłopcem, — rzekła.
Opowiedziałem tu tak szczegółowo to małe wydarzenie, aby uczynić zrozumiałą zmianę, jaka od tego dnia nastąpiła w mojem położeniu. Wczoraj wzięto mnie dlatego, abym ja sam, moje pieski i moja małpka służyły do rozrywki chorego dziecka, lecz od dzisiejszej lekcji stałem się towarzyszem i przyjacielem Artura.
Gdy cofam się teraz myślą do dni, spędzonych na statku, obok pani Milligan i Artura, znajduję, że były to najmilsze dni moich lat dziecięcych.
Artur powziął dla mnie gorącą przyjaźń, ja zaś idąc za popędem bezwiednego uczucia, uważałem go za brata. Wypływało to niezawodnie z równości wieku i z mej nieznajomości spraw życia; także przyczyniła się do tego wielce delikatność i dobroć pani Milligan, która często odzywała się do mnie tak, jakbym był jej dzieckiem.
Życie, jakie tu wiodłem, było nader miłe i szczęśliwe dla dziecka, które opuściwszy chatkę matki Barberin, wędrowało po gościńcach za synjorem Witalisem.
Co za różnica między miską kartofli ze solą mojej biednej karmicielki, a smacznemi tortami owocowemi ze śmietaną, galaretami, kremami i pasztecikami kucharki pani Milligan!
Jakaż różnica między długiemi marszami na piechotkę, po, błocie, wśród deszczu, lub w upale, za moim mistrzem, a tą przejażdżką na statku!
Lecz muszę oddać sobie tę sprawiedliwość, że wrażliwszym byłem na szczęście moralne, jakie znajdowałem w tem nowem życiu, niż na rozkosze materjalne, jakich doznawałem.
Ileż to razy patrząc na Artura, leżącego na desce, bladego i cierpiącego, zazdrościłem mu jego szczęścia, ja, pełen sił i zdrowia.
Nie zazdrościłem mu jednak bogactwa, jakie go otaczało, ani statku, lecz miłości, jaką mu okazywała jego matka.
Jak on musiał czuć się szczęśliwym, będąc tak kochanym i dziesięć, dwadzieścia razy na dzień w objęciach tulonym przez tę piękną damę, jego matkę, którą mógł także uściskać każdej chwili z całego serca w czasie, gdy ja zaledwie śmiałem dotknąć się dłoni, którą podawała.
I wtedy mówiłem sobie ze smutkiem, że nigdy nie będę miał matki, któraby mnie uściskała, i którą nawzajem mógłbym uściskać. Może być, że kiedykolwiek zobaczę matkę Barberin i sprawi mi to wielką radość, ale nie będę mógł już na nią wołać „mamo“, ponieważ ona nie jest moją matką.
Sam, zawsze będę sam!
I odczuwałem tem większą radość, gdy pani Mil1gan i Artur obchodzili się ze mną czule. Lecz choć tak miłym wydawał mi się mój nowy tryb życia, należało mi go przerwać niebawem, by powrócić do dawnych wędrówek.




  1. Pisze się właściwie: Rouen.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.