<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Z za drzwi do alkierza czarne oczy bladej dziewczynki patrzyły jak w tęczę w tę piękną twarz smutnej niewiasty, jakby zdrętwiałej od zwątpienia, patrzyły, niby chcąc coś wyczytać... długo, aż z powiek potoczyła się łza na posłanie... której nikt nie widział...
I ta łza cicha dowodziła przedwczesnej dziecięcia dojrzałości, które już boleść ukrywać umiało, aby jej nie dodawać ukochanym.
— Moja matuniu — odezwała się, przerywając długie milczenie i jakby budząc się ze snu, młoda kobieta — dziś... a już to on chyba nie przyjdzie...
— Kto? — spytała, udając nieco zdziwienie, starsza.
— On...
Nazwana matką kobieta starsza podniosła głowę z wyrazem politowania.
— Dziecko ty moje — rzekła — dziecko moje kochane, dlaczego myślisz o tem...? czemu cię to niepokoi? Przyjdzie, nie, cóż cię to ma tak bardzo obchodzić... Prędzej, później nie nadejdzie wcale...
— Siedzimy tak same zawsze, tak smutne... cóż dziwnego, że mi tam trochę tęskno... za ludźmi...
— Do samotności, do smutku przywyknąć nam potrzeba, moja Helo — odezwała się starsza. — O! przywabić do siebie ludzi nigdy ci z twoją twarzyczką nie będzie trudno, ale na co nam ludzie... aby resztę odebrali... trochę spokoju i ciszy?!
Wspomniałaś o nim... ja się już tem przerażam... człek obcy, nieznany... ty do niego przywykasz, a to ptak wędrowny... ani wiemy, kto on jest, ani po co się tu zjawił, ani dlaczego bawi i co robi... Że nie mając się gdzie rozerwać, przypytał się do nas... moja Helo... na tem nic budować nie można... Dziś jest, jutro go niema.
— Budować! — powtórzyła Hela z uśmiechem jakby szyderskim — a! alboż ja co na tem buduję? Wiem bardzo dobrze, że jak przyleciał, tak zniknie, że go nic tu nie wstrzyma a więcej może nie zobaczymy go w życiu... Ale, moja matuniu, dobrze choć jeden wieczór o troskach zapomnieć, przemarzyć, przegadać, mniej zostanie nędznego życia.
— A trochę nieprawdę mi mówisz, Helo kochana, o nie wierzę! — przerwała starsza — ja w myśli twej czytam jasno, bom nawykła od dzieciństwa... Czemu tak nigdy nie wyglądałaś naszego starego poczciwego proboszcza... lub kogo z mieszczan, co nas odwiedza? A jego...
— Moja matko — żywo podchwyciło dziewczę — jakże go można z tamtymi porównywać? To są ludzie poważni, a ten...
— Ale cóż w nim znowu nadzwyczajnego znajdujesz? — spytała starsza.
— Jakto? wy się pytacie? wy tego nie widzicie? — zawołała Hela poruszona mocno, zrywając się z krzesełka i siadając zaraz, jakby niepokój ukryć chciała — wy, wy nie czujecie, że takich ludzi nie wielu być musi na ziemi? Od niego zawiewa jakąś siłą, urokiem, potęgą... Widzicie przecie, że mnie ani młodością nie ujął, bo młodym już nie jest, ani pięknością, bo nigdy pięknym nie był, ani elegancyą, bo z powierzchowności wydaje się prostym człowiekiem... a mimo to, ten w szarej węgierce niepozorny człowieczek... przysięgam ci, mamuniu, to ktoś być musi... no — ja nie wiem, to wielki mąż jakiś... to bohater...
Starsza kobieta rozśmiała się smutnie, ruszając ramionami, potrząsając igłową z wyrazem politowania.
— O, marzycielko ty! marzycielko! — szepnęła — tyś taka stęskniona, głodna, młodość cię tak woła z tej pustyni do świata i ludzi, że tobie każdy przybysz wyda się przebranym królewiczem i bohaterem...
Hela westchnęła.
— Nigdy mnie, matko, nie zrozumiecie.
— Ani ty mnie, Helo kochana...
A po chwilce dodała ciszej.
— Moja ty droga, tylko tam nie daj głowie na rachunek bohatera bardzo snuć marzeń szeroko, on ci tak niespodzianie zniknie, jak dziwnie spadł z deszczem. Powtarzam ci, przypomnij to sobie, nie wiemy nawet kto jest, po co tu przybył... widocznie wpadł tu przypadkiem, czeka tylko na coś, z nudów dał się twym ślicznym oczom przywabić.
Hela zamilkła, ale chcąc zwrócić inaczej rozmowę, odezwała się na pozór obojętnie.
— A jakże się też matuni zdaje? ktoby to mógł być? Nieprawda, że to zagadka?...
— Której ja ani myślę odgadywać — dodała stara... W tak burzliwych czasach, jak nasze, kiedy się tyle ludzi wszelkiego rodzaju snuje po kraju — możnaż się domyślać nawet, co to za człowiek? Że nie prosty jakiś szlachcic, szukający obowiązku, to pewna... budzi to podejrzenie i domysły, dlaczego się ukrywa, czemu z nazwiskiem tai, bo to, co nam powiedział... jakieś... zdaje się, że je sobie zmyślił na prędce... a widocznie nie chce, aby go widziano, siedzi cały dzień na probostwie...
— A to matka wie — cicho bardzo szepnęła Hela, schylając się prawie do ucha — że na jakieś narady nocami przyjeżdżają do niego obywatele z okolicy, mieszczanie jacyś, wojskowi, księża... na probostwie czasem nie śpią do białego dnia...
— Skądże ty to wiesz? — zapytała starsza.
Hela się zarumieniła.
— No, dosyć, że wiem — rzekła.
— Nie trzeba ci o tem wiedzieć — zawołała matka zafrasowana — a na miłego Boga, nie mówić, nie powtarzać, nie pytać! — To mówiąc, załamała ręce. — Cicho! cicho! przed sobą samą... ja także wiedziałam o tem, a milczę nawet przed tobą... Straszne czasy!
Obie zamilkły na chwilę.
— Bądźcie spokojni — rzekła Hela — to mówię dlatego, że gdyby był pospolitym człowiekiem... przecież nie ściągałoby się do niego tylu...
Starsza nic nie odpowiedziała, ogień jaśniej zapłonął, obie wzięły się do roboty, ale ta im już nie szła.
— No, to już chyba nie przyjdzie — szepnęła Hela prawie niedosłyszanym głosem.
Wtem z alkierza chora dzieweczka, leżąca w łóżeczku, odezwała się, odpowiadając:
— Ale przyjdzie... ja go słyszę... idzie... idzie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.