<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVI.

Nigdy może większy ciężar nie spoczywał na barkach człowieka nad ten, który włożono na przyjaciela Washingtona, dając mu spadek występków i omyłek, dziedzictwo niezliczonych błędów do dźwigania, a w pomoc naród pełen zapału, ale od czynu odwykły i zwichnięty. Wiły się około niego i najpoczciwsze a bezsilne chęci garści ludzi zacnych a słabych, i niecne intrygi ambitnych, i marzenia utopistów, i niecierpliwa niewiara a sceptycyzm tych, co upadek uważali za nieunikniony a woleli co prędzej paść, by... leżeć... Najenergiczniejszy z ludzi osłabły był w tych objęciach, raczej obręczach przyjaciół natrętnych, nieprzyjaciół zamaskowanych, zazdrośników i intrygantów. Dnia ni nocy nie miał wódz dla siebie, ani dla swobodnej myśli o przyszłości — dzień i noc musiał słuchać programów, nalegań, projektów narzucanych i najsprzeczniejszego nacisku zdań tysiąca ludzi.
Znosił to z heroizmem... czuł on, że wszystkie węzły gordyjskie położenia — szablą przeciąć będzie musiał.
W tych dniach zamętu udało mu się przecie jednego wieczora na godzinę zostać sam na sam z tym bohaterskim szewcem, którego zwano Kilińskim.
Był to człek prosty, a serce wielkie (czyli, jak on sam zwykł był pisać, „wielgie“, bo autor pamiętnika, który jest arcydziełem szczeroty i naiwności, nie był w ortografii mocnym).
— Mój pułkowniku — rzekł do niego wódz pod koniec rozmowy — zróbże mi też łaskę... Widziałem w ulicy, idąc z wojskiem, kobietę z ręką na temblaku, znajomą mi dobrze i dawno. Czyście też w tych wypadkach nie mieli jakiej rannej? Czybyś ty o niej nie wiedział?
— Czekaj, ojcze naczelniku — rzekł Kiliński, uderzając się w czoło — czekaj! zaraz! Była! była ranna kobieta ślicznej urody... panna... ale kaduk-że ją spamięta, jak się zowie. Biła się razem z nami, jak lew... Kula rosyjska rozdarła jej ramię. Skromne to dziewczę, sierota.
— To pewnie ona! ale imię!
— Zdaje mi się, że ją nazywano Heleną.
— Tak jest! to ona! — powtórzył wódz — pułkowniku, niechże ja ją znajdę, zobaczę i powinszuję bohaterstwa... Nie wiesz, gdzie mieszka?
— Jakbym ja nie wiedział, gdzie mieszka — odparł Kiliński — u mojego dobrego przyjaciela Paprońskiego, przy ulicy Bielańskiej. Paproński mieszczanin... ojciec jego był szklarzem, ale on, mając kamienicę, nie praktykuje już... mówiłem mu, że głupstwo robi... no! ale wola jego...
Czekajże, ojczulku naczelniku, aby nie było bałamuctwa, poślę się dowiedzieć o tę heroinę.
— Każ-że spytać, pułkowniku, czy Siechnowicki widzieć się może?
— Któż Siechnowicki? — spytał Kiliński.
— To ja.
— Macie, ojcze, drugie nazwisko?
— Mam, mój pułkowniku, choć i jedno poczciwe nosić trudno.
— Nie! wam — rzekł Kiliński — stanie laurów i za dwa.
— Ale słuchajcie — przerwał wódz — gdyby można zapytać... jabym poszedł zaraz... człek jutra nie pewny... zaczekałbym w bramie.
Kiliński uśmiechnął się z tej niecierpliwości.
— Ej! ojcze — rzekł — coś to w tem jest?
— To jest — odparł Kościuszko — że ja stary szanuję ją, jak siostrę rodzoną.
Pułkownik skłonił głowę.
— Chodźmy — rzekł — ino wyjdźmy tak, aby nas szpiegi własne nie widziały i daremnych plotek nie było.
— Powiecie, żem chodził widzieć bohaterkę wielkoczwartkową.
— Gdyby nie była tak piękną — szepnął Kiliński.
Zarzuciwszy płaszcz, czapki nasunąwszy dobrze na uszy, wyszli tylnemi drzwiami. Szczęściem dla Kilińskiego wieczór był ciemny, bo go tak znano w mieście, że lud otoczyłby go zaraz. Przesunąwszy się uliczkami bocznemi ku Bielańskiej, stanęli w bramie domu Paprońskiego. Kiliński, wąsa pokręciwszy (a był mężczyzna poważny i postawny), poszedł, rozpytawszy się, na drugie piętro. Nie rychło mu odryglowano: pani Ksawerowa, zobaczywszy mężczyznę barczystego, wąsatego, wahała się go puścić.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł pułkownik przez drzwi — przychodzę ja tu ze zleceniem do naszej heroiny, Heleny... od pana... Siechnowickiego.
Na to imię Helena wybiegła zapłoniona z drugiego pokoju.
— A, to pani! — dodał Kiliński. — Pan Siechnowicki prosi o audyencyę, nie wstyd mi służyć mu za szambelana...
Z radością i niecierpliwością, choć w początku zawahawszy się, proszono; znana twarz poczciwego pułkownika ręczyła, iż w tem przynajmniej podstępu być nie mogło.
— Słuchajcież moje dobrodziejki — rzekł Kiliński — przyjmijcie go tu... ja sobie u Paprońskiego poczekam; co wam mam w rozmowie zawadzać, ale mi dajcie znać, gdy będzie odchodzić, bo go samego nie puszczę.
Kiliński odszedł, ucałowawszy rękę Ksawerowej i Heleny. Szybki chód dał się słyszeć na schodach. Siechnowicki stał w progu. Spojrzał radośnie, wesoło pochwycił rękę Ksawerowej i zbliżył się żywo do Heleny.
Stała jak trup blada, milcząca, zdawała się blizką omdlenia.
— Kochane panie moje — zawołał — jakże mi pilno było was oglądać! Ale Bóg świadek, do dziś dnia nie mogłem. Przebaczcie mi, żem w Dobrochowie ukrywał przed wami nazwisko moje — musiałem to uczynić nie ze względu na siebie, ale dla drugich, którychby ono kompromitowało. Nie był to brak ufności, ale skutek zobowiązania... Teraz, obarczony nad siły i zdolności, nie mam i chwili wolnej... przychodzę tylko ucałować ręce wasze i nazad... dźwigać ten kamień, co mi na piersi upada.
— Jenerale — odpowiedziała Helena — bądź co bądź... ja mam nadzieję, że się jeszcze zobaczyć musimy.
— My... ale gdzie? — spytał pan Tadeusz.
— Ha! choćby na polu bitwy może — zawołała Helena. — Chrzest krwi jużem otrzymała... o tem wiecie... nosiłam karabin i nie rzucę go.
Jenerał spojrzał z podziwieniem i smutkiem razem.
— O, pani moja — zawołał — jest i rąk dosyć i serc jest dość poczciwych — obronim my ojczyznę, jeżeli Bóg pozwoli... wy nas czekajcie u ogniska. Jeśli wrócimy, przyjmiecie nas uznojonych... gdy na spoczynek zasłużym... jeśli nie, niech będzie komu pobożną usypać mogiłę i na niej się pomodlić.
Spojrzał na Helenę, z jej twarzy, dawniej swobodnej i wesołej, bił zbyt głęboki smutek, ażeby się czegoś nie domyślał, zdawało mu się, że ją zastanie radośniej poruszaną przybyciem przyjaciela. Znał świat — tknęło go to, poczuł, że musiał przybyć za późno.
— Gdyby to nie było niedyskrecyą — rzekł — spytałbym was, panie moje, co się też z wami przez te czasy działo?
— A! smutna to, czarna historya — odezwała się Helena — lepiej może, abyś jej pan nie słyszał. Co do mnie, cała się ona zamyka w jednem słowie... nie jestem panną Heleną, jestem panią... a nazwisko męża wstydzę się wymówić.
Jenerał porwał się z siedzenia.
— Być-że to może! — zawołał.
— Tak jest — odpowiedziała energicznie Helena — ale nie rzucaj na mnie kamieniem, bom ci winna jako przyjacielowi spowiedź szczerą... Ty mnie podźwigniesz może, poratujesz... poradzisz...
Zaczęła biedna... i głosu jej zabrakło nagle, zabrakło odwagi.
— Nie, nie! siły nie mam — odezwała się — ty, matko moja, powiedz mu wszystko za mnie.
I, zakrywszy twarz rękami, uciekła.
Jenerał siedział blady, Ksawerowa podeszła ku niemu i krótko, sucho, z boleścią opowiedziała nieszczęście swoje. W całej tej rozmowie wzmianki jeszcze nie było o tem, kto był mężem Heleny.
Dopiero, gdy skończyła, jenerał zapytał ją zadumany.
— Ale któż jest ten człowiek.
— Zowie się Puzonów.
Nazwisko to nie mogło być obce jenerałowi; uderzony niem porwał się z wyrazem boleści w twarzy.
— Puzonów! — zawołał — Puzonów!... i on tu jest dotąd!
— Był przynajmniej niedawno — dodała Ksawerowa.
Pan Tadeusz zamilkł, w dłoniach kryjąc zachmurzone czoło. Milczeli oboje. Naówczas Helena spokojniejsza, ale z oczyma zaczerwienionemi od płaczu wyszła, podając mu rękę.
— Jenerale — rzekła — widzisz, że nie pozostaje mi nic, tylko zginąć...
— Nie — odparł pan Tadeusz, spoglądając z uczuciem — powinnaś żyć i czekać szczęścia, które ci się należy... Los ci je wypłacić musi.
Nie chcąc być natrętnym, wziął czapkę, pocałował w rękę Helenę i szepnął z cicha:
— Jedną więcej zemstę... poniosę na plac boju!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.