<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Poza rynkiem, na małem wzgórzu, wznosił się stary zamek, który jenerał byłby zajął chętnie, ale książę dziedzic był tak położony w Petersburgu, miał stosunki tak wielkie, że się na jego własność nie śmiano targnąć. — Żołnierze tylko klęli, że im się tam w pustych korytarzach i obmurowanych dziedzińcach nie dano swobodnie roztasować.
Wiatr dął ostry od zachodu, skręcając się ku północy, niebo zaczynało się nieco rozjaśniać, ale mróz widocznie groził, a dla jeńców, ledwie odzianych, ten mróz był zapowiedzią śmierci. Nikt jednak się tem nie przestraszał: śmierć była jeszcze jedną z najłagodniejszych ostateczności tego losu.
Zaledwie powozy Puzonowa zatoczyły się w dziedziniec gospody, a chorą panią przeniesiono z wielkiemi ostrożnościami do izb ogrzanych, nie dozwalając jej iść samej, chociaż na to dość miała siły — doktór Müller, zaleciwszy spoczynek i ciszę, wymknął się na ganek.
Tu stanął w swojem ogromnem futrze, w czerwonawym blasku wieczora usiłując rozpoznać położenie miasteczka, które zapewne po raz pierwszy musiał oglądać. Przyłożył dłoń do czoła i długo na wszystkie strony rozpatrywał mieścinę, zamek, rynek, tłum naostatek, który, wystraszony najazdem, uspokoić się nie mógł, wciąż kupiąc się dokoła kamienicy i cmentarza.
Ale tłum ten bojaźliwy był i milczący. Kozacy pozsiadali już z koni i poczynali myśleć o żłobach dla nich.
Gdzieniegdzie sołdat za ucho lub włosy grzecznie prowadził pochwyconego człowieka dla informacyi do pana oficera. — Chłopskie wozy, które wiozły rannych i chorych, koczowały ze znużonymi ludźmi i szkapami w pośrodku rynku... Woźnice ich nie lepszego od więźniów doznali losu, milczeli wszakże, rozglądając się tylko, jakby wymknąć się do domu...
Jenerał wyszedł powoli na ganek i uderzył po ramieniu zamyślonego Müllera, który drgnął, podchwycony niespodzianie.
— Co ty tu robisz? — zawołał — idź, rozgrzej się i spocznij... musisz być zmęczony, nic tu ciekawego nie zobaczysz, mieścina licha... szczęściem, że moi kwatermistrze choć dla mnie jaki taki kąt znaleźli.
— Tak — odparł doktór — ale wiele rzeczy braknie mi dla chorej, a że tu dniówka być musi, co najmniej dniówka — powtórzył — muszę się przecie postarać... rozpatrzyć.
— O co?
— O co? — powtórzył doktór — o wszystko, począwszy od materaca, do garnuszka. Znam tu w zamku rządcę, jeśli się nie mylę — dodał — był on dawniej w innych dobrach... Niezły człowiek, myślę pójść do niego.
Jenerał spojrzał zdziwiony.
— Jakim sposobem go znacie?
— W tej chwili dopiero — rzekł zimno Müller — przypomniałem sobie, iż tu objął obowiązek, był wprzódy u Branickich, jakiś czas mieszkał w Warszawie. — Zresztą nie szkodzi spytać i spróbować, aby naszej chorej dać trochę wygody, której potrzebuje. Myślę pójść do zamku.
Puzonów słuchał milczący.
— Weź-że żołnierza z sobą, bo jakkolwiek cię widzą moi i znają, nie mogę ręczyć, żeby wracającemu szuby nie zdarli. Nabawiłbyś się niepotrzebnego strachu. Myślisz iść doprawdy?
— A tak! — rzekł doktór.
Jenerał krzyknął na ludzi i wyznaczył doktorowi towarzysza, który się temu nie opierał.
— Będę wyglądał — zawołał, śmiejąc się — jak jeden z więźniów, prowadzony pod strażą.
— Wierz mi, jeszcze ci z tem będzie bezpieczniej — szepnął Puzonów.
— A wy — dodał ciszej doktór — nie chodźcie do pokoju jenerałowej, dajcie jej spocząć... Wiele na tem zależy... dusza mi nie daje ciała wyleczyć.
Zmartwiony Rosyanin nie odpowiedział nic. Müller podał mu rękę, futrem się osłonił i powoli puścił się w rynek, ku zamkowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.